Wyborczy wtorek zbliża się wielkimi krokami - chyba nie trzeba mówić, że trzymam kciuki za Obamę. To największa od kilkudziesięciu lat szansa na realną zmianę w amerykańskiej polityce - czy to w kwestii walki ze zmianami klimatycznymi i inwestowaniem w odnawialne źródła energii, czy to w polityce zagranicznej. Co więcej, być może doczekamy się kolejnego "nowego ładu", który skończy z taryfą ulgową dla spekulantów i zacznie inwestować w klasę średnią, a nie w najbogatszych. Takie działania, jak zapewnienie powszechnej opieki medycznej w kraju, w którym 40 mln osób jest jej pozbawionej czy też reforma podatkowa, zmniejszająca obciążenie wszystkim poza najbogatszym to prawdziwa rewolucja, która może skończyć z trwającym od Reagana procesem wzrostu dysproporcji majątkowych. Są to poważne, progresywne argumenty na rzecz tego, by trzymać w nocy kciuki za kandydata Demokratów.
Rzecz jasna amerykański system wyborczy każe dużo bardziej kierować się rozumem niż sercem. Gdyby bowiem pytać mnie to, kogo wybrałbym jako idealną kandydatkę na fotel prezydentki USA, moja odpowiedź byłaby jasna - to Cynthia McKinney z tamtejszej Partii Zielonych. Była demokratyczną kongresmenką, jednak postawa jej własnej partii po zdobyciu przewagi w Kongresie, zbyt uległa w stosunku do poczynań prezydenta Busha, rozczarowała ją. Ba, chciała nawet dokonać impeachmentu republikanina! Wybrana przez Zjazd Zielonych na ich kandydatkę, na wiceprezydentkę wybrała Rosę Clemente - czarnoskórą aktywistkę społeczną i artyskę hip-hopową. Jest jedną z 23 kandydatów i kandydatek do prezydentury, co, jak widać, świadczy o tym, że media wolą ten fakt przemilczeć i tym samym zapewnić sobie manichejski pojedynek dobra i zła.
McKinney domaga się natychmiastowego wycofania amerykańskich wojsk z Iraku. Chce reparacji za niewolnictwo, śledztwa ws. ataku na World Trade Center, nadania praw stanowych Dystryktowi Kolumbii, powszechnej służby zdrowia na wzór europejski i reformy ordynacji wyborczej w kierunku proporcjonalnym. Sprzeciwia się też karze śmierci i aktualnej polityce imigracyjnej. Są to typowe, zielone hasła pacyfistyczne i prospołeczne, które w tym wypadku wysunęły się na czoło kampanii. Jej kandydatura pojawi się na kartach wyborczych w 32 stanach, w których mieszka 68,4% Amerykanek i Amerykanów. To wzrost o 7 stanów i aż o 18,8 punkta procentowego ludzi więcej "w zasięgu" niż w 2004. W 19 kolejnych (a więc wszystkich pozostałych poza dwoma) stanach osoby głosujące mogą ją wpisać na kartę i głos będzie ważny. Z kandydatów "partii trzecich" w większej ilości stanów zarejestrowanych jest tylko Ralph Nader (który w 2000 roku startował z ramienia Zielonych) i Bob Barr z Partii Libertariańskiej.
McKinney rzadko bywa uwzględniana w sondażach, a kiedy już jest, osiąga wynik w granicach 1%. Nie jest to może wiele, sama liczyła na 5%, ale przy praktycznej nieobecności w mediach i niesłychanej polaryzacji opinii publicznej zaczyna liczyć się każdy głos. Warto przypomnieć, że tak Nader, jak i Barr potrafili dostawać po 5-6% w sondażach, ale poparcie to dość szybko stopniało. Dziś wielkim sukcesem "third parties" będzie zdobycie wspólnymi siłami tych 5% przez pozostałe 21 startujących osób, które nie są Obamą bądź McCainem. Dla Zielonych równie ważne będzie też zdobycie miejsc w Kongresach stanowych - będzie to sztuka trudna, ale nie niemożliwa. Udawała się w przeszłości, może uda się i teraz, kiedy postawiła sobie za cel zdobycie 4 miejsc na cały kraj. Bywały już niemałe sukcesy, takie jak 10% dla kandydata Zielonych w wyborach na gubernatora stanu Illinois. Całkiem niezłych wyników można spodziewać się np. w Kalifornii. Być może pomoże im też nieco poparcie, udzielone przez samego Noama Chomskyego - kto wie...
Szkoda, że zabrakło więcej informacji o kampanii wyborczej i pełnej gamie barw. Innych niż "wielka dwójka" kandydatów pominięto przy telewizyjnych debatach. Oto amerykańska "demokracja" w pełni... Mimo to nie pozostaje mi nic innego, jak liczyć na to, że sondaże przedwyborcze pokazywały słuszne trendy, "efekt Bradleya" nie zadziała i następnym prezydentem USA zostanie Demokrata, który (oby) nie zapomni o swoich obietnicach wyborczych i naprawdę zacznie zmieniać swój kraj, tak jak dziś zmienia kolor do tej pory "czerwonych", bo republikańskich stanów na niebieski.
Rzecz jasna amerykański system wyborczy każe dużo bardziej kierować się rozumem niż sercem. Gdyby bowiem pytać mnie to, kogo wybrałbym jako idealną kandydatkę na fotel prezydentki USA, moja odpowiedź byłaby jasna - to Cynthia McKinney z tamtejszej Partii Zielonych. Była demokratyczną kongresmenką, jednak postawa jej własnej partii po zdobyciu przewagi w Kongresie, zbyt uległa w stosunku do poczynań prezydenta Busha, rozczarowała ją. Ba, chciała nawet dokonać impeachmentu republikanina! Wybrana przez Zjazd Zielonych na ich kandydatkę, na wiceprezydentkę wybrała Rosę Clemente - czarnoskórą aktywistkę społeczną i artyskę hip-hopową. Jest jedną z 23 kandydatów i kandydatek do prezydentury, co, jak widać, świadczy o tym, że media wolą ten fakt przemilczeć i tym samym zapewnić sobie manichejski pojedynek dobra i zła.
McKinney domaga się natychmiastowego wycofania amerykańskich wojsk z Iraku. Chce reparacji za niewolnictwo, śledztwa ws. ataku na World Trade Center, nadania praw stanowych Dystryktowi Kolumbii, powszechnej służby zdrowia na wzór europejski i reformy ordynacji wyborczej w kierunku proporcjonalnym. Sprzeciwia się też karze śmierci i aktualnej polityce imigracyjnej. Są to typowe, zielone hasła pacyfistyczne i prospołeczne, które w tym wypadku wysunęły się na czoło kampanii. Jej kandydatura pojawi się na kartach wyborczych w 32 stanach, w których mieszka 68,4% Amerykanek i Amerykanów. To wzrost o 7 stanów i aż o 18,8 punkta procentowego ludzi więcej "w zasięgu" niż w 2004. W 19 kolejnych (a więc wszystkich pozostałych poza dwoma) stanach osoby głosujące mogą ją wpisać na kartę i głos będzie ważny. Z kandydatów "partii trzecich" w większej ilości stanów zarejestrowanych jest tylko Ralph Nader (który w 2000 roku startował z ramienia Zielonych) i Bob Barr z Partii Libertariańskiej.
McKinney rzadko bywa uwzględniana w sondażach, a kiedy już jest, osiąga wynik w granicach 1%. Nie jest to może wiele, sama liczyła na 5%, ale przy praktycznej nieobecności w mediach i niesłychanej polaryzacji opinii publicznej zaczyna liczyć się każdy głos. Warto przypomnieć, że tak Nader, jak i Barr potrafili dostawać po 5-6% w sondażach, ale poparcie to dość szybko stopniało. Dziś wielkim sukcesem "third parties" będzie zdobycie wspólnymi siłami tych 5% przez pozostałe 21 startujących osób, które nie są Obamą bądź McCainem. Dla Zielonych równie ważne będzie też zdobycie miejsc w Kongresach stanowych - będzie to sztuka trudna, ale nie niemożliwa. Udawała się w przeszłości, może uda się i teraz, kiedy postawiła sobie za cel zdobycie 4 miejsc na cały kraj. Bywały już niemałe sukcesy, takie jak 10% dla kandydata Zielonych w wyborach na gubernatora stanu Illinois. Całkiem niezłych wyników można spodziewać się np. w Kalifornii. Być może pomoże im też nieco poparcie, udzielone przez samego Noama Chomskyego - kto wie...
Szkoda, że zabrakło więcej informacji o kampanii wyborczej i pełnej gamie barw. Innych niż "wielka dwójka" kandydatów pominięto przy telewizyjnych debatach. Oto amerykańska "demokracja" w pełni... Mimo to nie pozostaje mi nic innego, jak liczyć na to, że sondaże przedwyborcze pokazywały słuszne trendy, "efekt Bradleya" nie zadziała i następnym prezydentem USA zostanie Demokrata, który (oby) nie zapomni o swoich obietnicach wyborczych i naprawdę zacznie zmieniać swój kraj, tak jak dziś zmienia kolor do tej pory "czerwonych", bo republikańskich stanów na niebieski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz