W zeszłym roku podczas pobytu na Letniej Akademii Ekopolitycznej w podbudapeszteńskim Horanyi czułem się niezwykle światowo. Tematy, o których wówczas rozmawiano, w polskim dyskursie medialnym pojawiły się w najlepszym wypadku po około pół roku, jak w wypadku wątpliwości co do stanu strefy euro, w najgorszym zaś – w ogóle nie zagrzały swojego miejsca, tak jak dyskusja na temat alternatywnych metod uprawy roli. W tym roku poczułem się bardziej lokalnie – trochę tak, jakby moje przyjaciółki i przyjaciele z węgierskiej partii Zielonych – LMP – chcieli zająć się nieco więcej lokalnymi sprawami. Poprzez „lokalne” rozumiem kwestie węgierskie, które jednak mają swój szerszy, regionalny wymiar.
Osób spoza Węgier w tym roku było mniej niż w zeszłym, ale nie przeszkodziło to w wynajdywaniu ciekawych spostrzeżeń. Podczas wieczornej rozmowy wraz z Węgrami tłumaczyliśmy zaproszonemu paneliście z Holandii koncept Europy Środkowej, z którym podczas swoich przygód edukacyjnych w tym kraju Beneluksu w ogóle się nie spotkał. Tam prezentuje się podział kontynentu na Zachód i Wschód, tożsamy z dawnym podziałem na część towarowo-pieniężną oraz folwarczno-pańszczyźnianą. Wraz z Węgrami długo tłumaczyliśmy najróżniejsze aspekty istnienia naszych krajów i narodów – od geograficznego usytuowania między Niemcami a Rosją, poprzez poczucie bycia pomostem między poszczególnymi częściami kontynentu, po koncepcję „przedmurza Europy”, chroniącego ją niegdyś przed turecką inwazją. Jeśli sądzimy, że tylko Polska rości sobie prawo do tego tytułu, jesteśmy w błędzie – konkurujemy tu tak z Węgrami, jak i z Austriakami.
Z „bratankami” walczymy także o palmę największego, pokrzywdzonego przez historię cierpiętnika w regionie. Węgrzy mają w sumie gorzej niż my – nas po II Wojnie Światowej „przesunięto” nieco bardziej na zachód kontynentu, co sprawia, że po dziś dzień tęsknimy (ewentualnie zmusza się nas do tęsknoty) za mitycznymi „kresami”. Węgrzy po I Wojnie Światowej mieli gorzej – traktat z Trianon pozbawił ich 2/3 terytorium, co miało być formą ukarania kraju za udział w zmaganiach zbrojnych po stronie państw centralnych. Kara potrafiła przyjąć tak kuriozalne formy, jak oddanie kawałka zachodu kraju, Burgenlandu... Austrii, która była częścią (trudno uznać, że pomniejszą) upadłego imperium austro-węgierskiego. Po dziś dzień w basenie Karpat napotkać możemy na silne, zwarte społeczności Węgrów, mieszkające poza tym krajem – w dziś rumuńskim Siedmiogrodzie, serbskiej Wojwodinie czy na południu Słowacji. Ich aktualne ojczyzny przez lata usiłowały stosować strategie asymilacyjne, i często dopiero wejście lub perspektywa wejścia krajów regionu do Unii Europejskich doprowadziła do zahamowania tego procesu.
Węgierscy Zieloni są z debatą narodowościową do przodu w stosunku do polskiego głównego nurtu. Ten albo podchodzi bezkrytycznie do polskiego dziedzictwa na terenach dzisiejszej Ukrainy, Białorusi czy Litwy, albo chętnie w ogóle rezygnuje z rozpatrywania i przejmowania od populistycznej, nacjonalistycznej prawicy koncepcji polskości, naiwnie wierząc, że nad Wisłą zatriumfuje naiwnie rozumiany kosmopolityzm. Debata nad Dunajem wydaje się być w zupełnie innym miejscu – nic dziwnego, wszak obecność w parlamencie nacjonalistycznej partii Jobbik zmusza progresywne siły polityczne – w tym LMP – do zejścia na ziemię i zaangażowani się w spór o narodową tożsamość. Podczas Letniej Akademii Ekopolitycznej obejrzałem węgierski dokument „Każdy jest obcym”, poświęcony społeczności węgierskiej we wschodnim Siedmiogrodzie – Kraju Szeklerów. Ale – czy na pewno są oni Węgrami? Ludzie wypowiadający się do kamery poszukują własnej tożsamości, większej autonomii od rządu w Bukareszcie, nie zaś staniem się węgierską enklawą w rumuńskim terytorium. Działacze lokalnej społeczności sceptycznie podchodzą do prób objęcia rządu dusz w rejonie przez węgierskich nacjonalistów, w zamian pielęgnując własne tradycje, różnice w wymowie węgierskiego między nimi a ludźmi z Węgier, a także kreując własną historię i teraźniejszość, chociażby poprzez własną flagę regionu.
Z polskiej perspektywy nieco szokująco brzmią wypowiadane w filmie, trącące ksenofobią opinie, w rodzaju wywodzenia pochodzenia Rumunów z mieszania się Wołochów i Cyganów, co oceniane jest jako zjawisko negatywne. Nieco zdziwienia budzi niedawne poparcie przez LMP autonomii dla Kraju Szeklerów, który niewątpliwie w obrębie Węgier się nie znajduje. Trochę dziwnie bym się czuł, gdyby moi czescy czy niemieccy znajomi popierali autonomię którejkolwiek części mojego kraju, co już pokazuje sporą, mentalnościową różnicę. Węgierscy Zieloni powołują się nie tyle na poczucie etnicznej wspólnoty (sceptycznie oceniali chociażby pomysły prawicowego rządu Fideszu na przyznanie praw wyborczych Węgrom nie mieszkającym w kraju), co na uniwersalne poszanowanie praw mniejszości, analogiczne do uznania prawa do autonomii Tybetańczyków. Niewątpliwie mocnym argumentem na rzecz spójności ich poglądów jest fakt, że przy okazji debaty na temat nowelizacji węgierskiej ordynacji wyborczej opowiedzieli się za zwolnieniem mniejszości narodowych w swoim kraju z obowiązku przekroczenia progu wyborczego do uczestnictwa w podziale mandatów.
Opowieści uczestniczek i uczestników wspomnianego pokazu filmowego nakreśliły skomplikowaną sytuację narodowościową w regionie. W Rumunii proces asymilacji szczególnie silnie postępował za czasów dyktatury Ceausescu, kiedy to wiele niegdyś przeważnie niemieckich bądź węgierskich miejscowości zostało zdominowanych przez Rumunów. Powoduje to obawy pozostałych na miejscu mniejszości i ich zamykanie się przed obcymi wpływami. W ten sposób Szeklerzy izolują się zarówno od Węgrów, jak i Rumunów, do niedawna nawet między poszczególnymi wioskami w regionie nie brakowało konfliktów. Z tego co mówiła mi po swej podróży na Bukowinę moja siostra, podobne odruchy dominują w polskich wsiach tego fragmentu Rumunii, w których szaleje dystans do aktualnej ojczyzny, spiskowe teorie dotyczące świata, izolacjonizm i poczucie własnej wyższości. Wskazuje to, że postawa tego typu jest czymś szerszym niż jedynie wzbudzoną przez nacjonalizm irredentą – trudno przecież spodziewać się, by polscy mieszkańcy Bukowiny, która nigdy fragmentem Polski nie była, liczyli na powrót do mniej lub bardziej mitycznej „macierzy”.
Wygląda na to, że żarty z sąsiadów zostają z nami. Węgrzy opowiadać będą o porośniętych włosami stopach Serbów, Polacy zżymać się będą na bycie posądzanymi przez Niemców o kradzież samochodów, jednocześnie w niewybredny sposób okazując swoją cywilizacyjną wyższość nad Ukrainkami, niańczącymi im dzieci, a wraz z „bratankami” z Panonii będą spierać się, który z naszych narodów został bardziej pokrzywdzony przez historię. Można się na to oburzać, można też spróbować zbadać przyczyny tego stanu rzeczy i zaproponować konkretne rozwiązania, zasypujące podziały między państwami i społeczeństwami regionu. Bardzo chciałbym, żebyśmy wyszli poza mało wybredne dowcipy, i by wzajemne zrozumienie nie było jedynie przywilejem intelektualnych elit, ale codziennym doświadczeniem każdej i każdego z nas.
Mój nowy, holenderski znajomy zainteresował się „Lalką” Bolesława Prusa – ciekawe, czy spełni swoją obietnicę i przeczyta...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz