Tak, wiem, ten cykl, z początku poświęcony wycieczkom do różnych dzielnic Warszawy, jak wszystko na tym blogu wraz z upływem czasu wyewoluował dość mocno. Dziś służy głównie składaniu czci innym miastom, tak Polski, jak i Europy, w których znajduję spokój, inspirację i piękno. Tak się składa, że dość często, bo już po raz trzeci, gości tu Budapeszt. Tym razem nie będę się skupiał na mieście jako na całości, ale na kilku jego mniejszych i większych symbolach, zajmujących przestrzeń publiczną i wpływających na jej odbiór oraz pamięć historyczną, którą przywołują.
Na sam początek naszej wycieczki po stolicy Węgier Andras, wraz ze swą przyjaciółką nasz przewodnik po mieście, zaparkował na placu przy pewnym oryginalnym pomniku, którego zdjęcie rozpoczyna dzisiejszą notkę. To w tym miejscu stał obalony podczas rewolucji 1956 roku pomnik Stalina (bardzo blisko stąd do budynku ambasady Serbii, dawniej Jugosławii, w którym skrył się wówczas premier kraju, Imre Nagy), tu też przechodziły defilady Armii Czerwonej. Dziś, dzięki kooperacji pomnika i parkingu, tego typu przemarsze nie są już możliwe. Pojedyncze pręty w kolorze rdzy wyrastają - z początku nieśmiało - z poziomu ziemi. Później pojawiają się coraz bliżej siebie, sięgają coraz wyżej, zmieniają kolor i materiał, by w końcu zjednoczyć się i rozbić, niczym lodołamacz, budapeszteński bruk. To pomnik jednocześnie abstrakcyjny i kontrowersyjny - jego usunięcia domagają się nie środowiska postkomunistyczne, ale skrajna prawica, która wolałaby w tym miejscu jakiś bardziej dosłowny, martyrologiczny posąg.
Zapewne dużo bardziej prawicowym środowiskom spodobałoby się bardziej dosłowne odwołanie się do historii Węgier, które można podziwiać (mówię to bez ironii - monument robi wrażenie) na Placu Bohaterów. Wybudowany na rocznicę tysiąclecia państwa węgierskiego, w latach 1896-1900, prezentuje w pigułce dzieje państwa Madziarów, którym opiekować się ma spoglądający ze szczytu wysokiego obelisku Archanioł Gabriel. Na jego podstawie odlano wyobrażenia siedmiu postaci, które miały być wodzami siedmiu plemion, z których narodzić się miał nowoczesny naród. Całość spina kolumnada z postaciami najznamienitszych władców Panonii, od świętego Stefana, który przyjął chrześcijaństwo (proces chrystianizacji był jednak na tyle płytki, że jeden z kolejnych władców Węgier uwieczniony na monumencie musiał radzić sobie z pogańską reakcją), aż po Lajosa Kossutha, który przewodził powstaniu narodowowyzwoleńczemu podczas Wiosny Ludów.
Poziom niezależności Budapesztu od Wiednia za czasów monarchii austro-węgierskiej dobrze ilustruje fakt, że Kossuth nie jest jedyną postacią buntującą się przeciw Habsburgom, która znalazła tu swe miejsce, np. Franciszek Rakoczy. Zobaczymy tu także co najmniej jedną postać, która odcisnęła swe piętno na polskiej historii, czyli Ludwika Andegaweńskiego, za którego panowania terytorium Węgier było największe w historii. Założenie pomnikowe na Placu Bohaterów to chyba najbardziej klasyczny przykład na to, w jaki sposób tworzy się mit narodowotwórczy i jak wpływa on na przestrzeń publiczną miasta. Obok niego znajdują się inne ważne instytucje, takie jak Muzeum Narodowe, będące depozytariuszami zbiorowej pamięci.
Inną pamięć przechowuje budapeszteńska synagoga. To miejsce pamięci o jednej z największych społeczności żydowskich na kontynencie europejskim, która po dziś dzień - jak mówią szacunki - ustępuje jedynie społeczności w Londynie. Nawet II Wojna Światowa, w przeciwieństwie do Polski, nie starła jej z powierzchni ziemi. Regent Węgier, sprawujący wówczas autorytarne rządy - Miklos Horthy - długo opierał się naciskom III Rzeszy na włączenie się do Holokaustu. Sytuacja zmieniła się, gdy planował zmianę sojuszy, wtedy to Niemcy wsparli przewrót faszystowskich Strzałokrzyżowców, przychylnie spoglądających na zbrodniczą eksterminację Romów i Żydów. Do Auschwitz trafiły społeczności z prowincji, pochód Armii Czerwonej uratował ludność żydowską w stolicy Węgier.
Dziś Holokaust przypomina drzewo-pomnik. Na jego gałęziach wiszą liście, nie są to jednak liście zwyczajne. To metalowe tabliczki, na których wypisano imiona osób, które zginęły w węgierskim rozdziale Zagłady. Na dziedzińcu bożnicy, w ogrodzie, spoczywają z kolei macewy z żydowskich cmentarzy, niegdyś rozsianych po kraju równie gęsto, co i w Polsce. Dziś skumulowano je w miejscu, który przypomina o dawnej wielokulturowości, z której nie zostało już tak wiele. Dość wspomnieć, że po II Wojnie Światowej wywieziono do Niemiec sporą część węgierskiej mniejszości niemieckiej. Wiele wytłumaczył mi jeszcze w Horanyi nowo poznany znajomy, studiujący urbanistykę i interesujący się historią swojego kraju. Gdy w XVIII wieku Turcy opuścili Węgry, spore połacie kraju były niemal opustoszałe. Bardzo niewiele - poza np. kamienicami na wzgórzu zamkowym w stolicy - zostało obiektów starszych niż rok 1700. W samym środku kraju zasiedlano rozmaite mniejszości, np. Słowaków, Serbów czy Bułgarów - po to, by kraj znów stanął na nogi. Aż do czasu połączenia dynamicznie rozwijających się Budy i Pesztu pod koniec XIX wieku jedno z nich - wybaczcie, ale muszę wyszperać, które - było de facto miastem niemieckim.
Historia pisze różne scenariusze, dlatego obok wielkich władców i codziennego życia w węgierskim tyglu narodów i wyznań działy się tu i inne zdarzenia. Oto na jednej z kamienic znaleźć można mapę miasta, zalanego w roku 1836 przez wezbrane fale Dunaju. Uwierzcie mi, że miejsce to od rzeki położone jest dość daleko. Mimo upływu czasu - została pamięć, która w wypadku wielu miast w Polsce została przerwana. Dobrze zatem czerpać z Budapesztu lekcje i inspiracje na temat tego, w jaki sposób o historii państwa i miasta opowiadać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz