Kończąc lekturę najnowszego numeru "Nowego Obywatela" zastanawiałem się, w jaki sposób zgrabnie go podsumować. Kłopot z periodykami polega na tym, że po jakimś czasie, przyjmując za każdym razem ten sam sposób opowiadania, wpada się w nieuchronną rutynę. Przed napisaniem kolejnego, ogólnego omówienia numeru zdołały mnie powstrzymać dwa, niedawne wydarzenia z kampanii wyborczej - po pierwsze debata Pawlak-Tusk, w której w roli opozycji wystąpił prowadzący, od dawna mający problemy z kamuflowaniem swoich jednoznacznie prorynkowych poglądów Jarosław Gugała, wiążąc istnienie Kasy Rolniczych Ubezpieczeń Społecznych z niesprawiedliwie nabytymi przywilejami. Po drugie, poseł PiS, Adam Hofman, dokonał dość niebywałej wolty kulturowej, sugerując psychiczne niedomaganie PSL-owskim twórcom jednej z najbardziej udanych politycznych reklamówek ostatnich lat. Okazało się, że partii dowodzonej przez żoliborskiego inteligenta w odruchach klasowych może być bliżej do potomków właścicieli folwarków pańszczyźnianych niż do ludu i jego estetycznych gustów.
Ani nad jednym, ani nad drugim wspomnianym przed chwilą panem nie za bardzo chce mi się pastwić, chociaż nie ukrywam, że osiągnięcie stanu, kiedy podczas debaty premiera i wicepremiera modlę się, by pozwalali jak najmniej mówić prowadzącemu, dzięki któremu wypadają na umiarkowanych socjaldemokratów, jest osiągnięciem godnym największego podziwu. Wolę za to napisać o artykule Janiny Petelczyc "Nie trzeba bać się KRUS", który ukazał się w wakacyjnym wydaniu "Nowego Obywatela". Autorka, co trzeba jej przyznać, wzięła się do udowadniania swej skądinąd kontrowersyjnej (przynajmniej w szerszym, społecznym odbiorze) tezy jednocześnie z publicystyczną swadą, jak i z wykorzystaniem kompetencji nabytych podczas studiowania polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. O rolniczych ubezpieczeniach mówi się wiele i rzadko dobrze, tymczasem okazuje się, że wiele krajów europejskich - także tych, które stawiamy sobie niekiedy za wzór, jak chociażby sąsiednie Niemcy - osobny system dla rolników podtrzymały, i miały ku temu pewne powody.
Praca na roli, chociażby z powodu sezonowości, ma specyfikę inną niż ta w przemyśle czy w usługach. Można rzecz jasna argumentować, że rolniczki i rolnicy mają obecnie do dyspozycji unijne dotacje rolne, do tego wypłacane obszarowo, nie zaś od produkcji, jak jednak zauważył podczas piątkowej debaty Waldemar Pawlak, a wcześniej m.in. Jarosław Kaczyński, ich wysokość nadal jest mniejsza niż w innych krajach europejskich. Wspomnieć należy również o sporej niestabilności cen skupu i niekorzystnych warunkach finansowych, oferowanych m.in. przez wielkie sieci handlowe, zagarniające powoli, ale konsekwentnie coraz większy udział w rynku. Do tego - nie da się ukryć - mieszkanie na wsi zawsze wiązać się będzie z nieco inną dostępnością do infrastruktury kulturalnej czy edukacyjnej, a im bardziej dysproporcje między miastem a wsią są widoczne i odczuwalne, tym bardziej pojawia się tendencja do ucieczki do metropolii. Choć nie da się ukryć, że obecna struktura własności rolnej nie zapewnia wielu gospodarstwom możliwości funkcjonowania na rynku, to jednak zmierzanie w kierunku tworzenia kilkusethektarowych latyfundiów, często gęsto uprawiających monokultury, również nie wydaje się ciekawą opcją.
Petelczyc sumiennie wymienia kraje, w których funkcjonują rolnicze ubezpieczenia społeczne, szczegółowo omawiając - poza polskim - trzy przypadki: Francji, Niemiec i Finlandii. Różni je dość sporo, począwszy od formy zarządzania (od prywatnego funduszu w Finlandii po zdecentralizowane struktury we Francji), poprzez wysokość składek, i rodzaju świadczeń, jakie zapewniają, aż po wiek uprawniający do otrzymywania świadczeń emerytalnych. Wspólne zjawisko jest jedno - w żadnym z wymienionych krajów średni udział publicznych środków w finansowaniu świadczeń nie spada poniżej poziomu 60%. Zdarzają się pojedyncze formy zasiłków, takie jak wypadkowe w Niemczech, w których wskaźnik ten spada do 35%, jednak nie ma ich zbyt wiele. Szczególnie emerytury przy niskim poziomie składek stają się de facto świadczeniami wypłacanymi z publicznej kasy, pokrywającej nawet do 92% wydatków na emerytury rolnicze, jak w wypadku polskiego KRUS. Sęk w tym, że sprawa nie jest tak prosta, jak lubią ją portretować dogmatyczni przeciwnicy osobnej instytucji ubezpieczeniowej dla rolników, bowiem wypłacane świadczenie w wysokości około 700 złotych trudno uznać za specjalnie hojne.
Choć wymowa artykułu z "Nowego Obywatela" zdaje się bronić tę instytucję, zabrakło mi w nim odpowiedzi na ważne pytanie. Nie wszystkie kraje europejskie - a wśród nich wiele takich, w których tradycje rolne nadal są żywe - zdecydowały się na osobną ubezpieczalnię dla rolników, brak zatem odpowiedzi dlaczego i czy decyzja ta miała wpływ na jakość życia na obszarach wiejskich, wielkość gospodarstw rolnych czy też wysokość wypłacanych świadczeń. Z drugiej strony autorce udało się pokazać, że system ten może służyć także innym grupom zawodowym, które mają równie niestabilną sytuację na rynku pracy. Do fińskiej ubezpieczalni rolniczej przypisani zostali także... artyści i naukowcy, których tryb pracy nie mieści się w tradycyjnym modelu ośmiogodzinnego dnia pracy od 8.00 do 16.00. Jednocześnie, choć można uznać pewną argumentację na rzecz KRUS, należy pamiętać, że ubezpieczony jest w nim dużo większy odsetek Polek i Polaków, niż np. w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Również wysokość stawek - mimo progresji - w wypadku dużych, produkujących na potrzeby rynku gospodarstw - wydaje się dość nieduża i można by zastanawiać się, czy nie należałoby powyżej pewnej wielkości gospodarstwa albo wysokości obrotów zrównać je w wysokości ze składkami trafiającymi do ZUS. Jeśli jednak w ogóle chce się na ten temat dyskutować, to tekst Janiny Petelczyc wydaje się lekturą obowiązkową, dostarczającą sporej dozy wiedzy w tej kwestii.
Nie jest to rzecz jasna jedyny ciekawy tekst w tym numerze. Polecam dwa materiały, poświęcone polskiej polityce energetycznej, a właściwie jej brakom. Wywiad Michała Sobczyka z Wacławem Czerkawskim, górniczym związkowcem wart jest polecenia - chociaż z mojego punktu widzenia Czerkawski jest nieco zbyt optymistyczny, jeśli chodzi o przyszłość węgla, to jednak zwraca uwagę na ważną rzecz - dość kuriozalne jest doprowadzenie do sytuacji, kiedy węgiel, mimo własnej produkcji, musimy importować, a zamiast zmodernizować elektrownie na węgiel czy sieci przesyłowe (o takich sprawach, jak efektywność energetyczna czy odnawialne źródła energii już nie wspomnę, nie da się o tym powtarzać w nieskończoność...), co zwiększyłoby wydajność produkcji i zmniejszyłoby emisje CO2 do atmosfery, woli topić pieniądze w program energetyki atomowej.
Opisywany przez Aleksandrę Lis proces lobbingu na rzecz sekwestracji węgla (CCS - wyłapywania gazów szklarniowych i ich wtłaczania pod ziemię) i zapewnienia finansowania tego typu projektom na szczeblu europejskim pokazuje z kolei jak na dłoni, że sporej grupie polskich polityków przyszłość polskiej energetyki i tego, jaki jej model zwycięży jest doskonale obojętny, a pieniądze "z Unii" bylibyśmy w stanie wziąć nawet na najbardziej szkodliwą społecznie i ekologicznie inwestycje, byle by nam je dano. Smutne to, ale prawdziwe - jeśli zatem gdzieś szukać ciekawszego i głębszego niż w gazetach codziennych obrazu rzeczywistości, to "Nowy Obywatel" wydaje się po raz kolejny właściwym adresem.
2 komentarze:
Fajny tekst. Ale nie zgodzę się, że Gugała ma "prorynkowe poglądy". Prorynkowe poglądy to mogą mieć ludzie przyzwoici i myślący, np. Stefan Bratkowski . Natomiast to, co zaprezentował Gugała, to nie są poglądy, tylko jakieś wierzenia i zabobony. Nie żadne poglądy, z którymi można dyskutować, tylko tępy wolnorynkowy fundamentalizm.
Staram się być życzliwy dla ludzi i nie mówić o nich nadmiernie źle, myślę że osoby które widziały debatę wyrobiły sobie dostatecznie złe zdanie na temat pana redaktora ;)
Prześlij komentarz