Rozmawiam z Agnieszką Grzybek, przewodniczącą Zielonych 2004, kandydującą z 3. miejsca na liście PdP – CentroLewicy w Warszawie, wieloletnią działaczką na rzecz praw kobiet.
Agnieszko, powiedz nam, dlaczego w ogóle warto 7 czerwca pofatygować się do urn?
Przede wszystkim dlatego, żeby mieć wpływ na to, kto będzie w naszym imieniu podejmował decyzje w instytucjach Unii Europejskiej. Nie tylko w Parlamencie Europejskim, którego rola będzie większa z chwilą wejścia w życie traktatu lizbońskiego, ale także w Komisji Europejskiej, bowiem to Parlament akceptuje jej skład. W 2004 roku odesłał na przykład do domu Rocco Butiglione, który miał być wiceprzewodniczącym Komisji i komisarzem do spraw sprawiedliwości, ale podczas przesłuchania w Parlamencie wsławił się niechlubnymi wypowiedziami na temat osób homoseksualnych i okazał się przeciwnikiem praw kobiet. W Parlamencie Europejskim decyduje się o wielu sprawach, które mają bezpośredni wpływ na nasze życie. Warto wymienić kilka osiągnięć mijającej kadencji: zablokowanie dyrektywy patentowej, która miała dopuścić patentowanie wynalazków związanych z oprogramowaniem, zablokowanie tzw. Pakietu Telekomunikacyjnego, który miał regulować dostęp do Internetu zasobnością portfela, wprowadzenie do dyrektywy usługowej (tzw. dyrektywa Bolkesteina) poprawki uniemożliwiającej dumping socjalny, a wreszcie wsparcie działań obrońców Rospudy. Lista jest długa, choć jednocześnie warto zauważyć, że w minionym pięcioleciu dały się dostrzec na forum UE tendencje backlashowe, ujawniły się także tendencje nacjonalistyczne i eurosceptyczne, a aspekt wyłącznie ekonomiczny, związany z deregulacją, często brał górę nad wymiarem socjalnym. Dlatego wzmocnienia w Parlamencie Europejskim wymagają przede wszystkim siły proeuropejskie i progresywne, które chcą kształtować Europę w duchu globalnej odpowiedzialności, także jako wspólnotę pewnych wartości, a nie wyłącznie wspólnotę interesów ekonomicznych. Zanim oddamy głos, warto przyjrzeć się, co proponują konkretne frakcje. U nas akurat dominuje myślenie lansowane przez PO, że koniecznie trzeba się znaleźć w największym ugrupowaniu, bo tylko wtedy uda się wiele spraw dla Polski załatwić. Ale to nieprawda. Co z tego, że PO wzmacnia najsilniejszą grupę w PE, skoro jej siła obraca się przeciwko ludziom, choć sprzyja wielkim koncernom. Na przykład dzięki grupie EPP, do której należy PO, przemysł chemiczny może zwiększać swoje zyski kosztem konsumentów.
Co Unia Europejska do tej pory robiła w kwestii, która interesuje Ciebie najbardziej – praw kobiet?
Historia ustawodawstwa równościowego jest długa i sięga roku 1957, kiedy do traktatu rzymskiego wprowadzono art. 119 dotyczący jednakowego wynagrodzenia za pracę tej samej wartości. Zresztą w ogóle równość kobiet i mężczyzn jest jedną z podstawowych zasad Unii Europejskiej, stanowi jeden z głównych celów i zadań Wspólnoty, co z kolei potwierdził traktat amsterdamski z 1997 roku. Artykuł 13 traktatu umożliwia instytucjom UE, państwom członkowskim i obywatelom podjęcie środków niezbędnych w celu zwalczania wszelkiej dyskryminacji ze względu na płeć, rasę lub pochodzenie etniczne, religię lub światopogląd, niepełnosprawność, wiek lub orientację seksualną. Ponadto równość kobiet i mężczyzn jest regulowana szeregiem dyrektyw równościowych przyjętych w latach 70., 80. i 90, które miały wyeliminować dyskryminację ze względu na płeć na rynku pracy. Nie bez kozery lata dziewięćdziesiąte nazywa się nawet „Złotym Wiekiem Równości w UE”, bo wtedy faktycznie najwięcej w tej dziedzinie zrobiono. Skorzystaliśmy na tym i my, bo Polska wstępując do Unii Europejskiej, musiała włączyć do swojego ustawodawstwa wszystkie te przepisy. I tak w kodeksie pracy określono, czym jest dyskryminacja bezpośrednia i pośrednia, molestowanie seksualne i mobbing, wprowadzono sankcje za dyskryminację ze względu na płeć, a wreszcie tzw. ciężar dowodu, teraz to pracodawca musi udowodnić, że nie dyskryminował, a nie osoba dyskryminowana, że doświadczyła nierównego traktowania.
Warto też wspomnieć o tzw. działaniach miękkich. Przez szereg lat przyjmowane były pięcioletnie tzw. programy ramowe na rzecz równości płci, z których finansowano projekty mające na celu przeciwdziałanie dyskryminacji ze względu na płeć. Zaś w 1995 roku, po IV Światowej Konferencji w sprawach Kobiet w Pekinie, Unia wprowadziła zasadę gender mainstreaming, czyli włączania kwestii równości płci do głównego nurtu. Oznacza to po prostu, że formułując jakąś politykę, podejmując jakieś działania, należy zawsze brać pod uwagę, jakie to będzie miało skutki dla kobiet i mężczyzn.
Jak na prawa człowieka i legislację w tym zakresie wpływa zdominowanie dotychczasowego europarlamentu przez ugrupowania prawicowe?
Zdecydowanie nie najlepiej. Zarówno Parlament, w którym przeważają siły konserwatywne, jak i Komisja Europejska kierowana przez chadeka Jose Manuela Barroso doprowadziły do pewnej stagnacji i marazmu. W zasadzie nie przedstawiono jakiejś progresywnej wizji, nie zaproponowano – mimo nacisków organizacji kobiecych i feministycznych – nowych rozwiązań, które by wyszły poza ochronę przed dyskryminacją na rynku pracy. Kiepsko idzie wdrażanie tzw. Mapy drogowej na rzecz równości płci na lata 2006-2010, która określa cele w zakresie polityki równościowej.
Choć obejmując stanowisko przewodniczącego Komisji, Barroso zobowiązał się do przedstawienia nowej dyrektywy antydyskryminacyjnej, która miałaby zapewnić ochronę przed dyskryminacją także ze względu na orientację seksualną, nie zrobił tego przez cztery lata. Z kolei propozycja Komisji, która wreszcie ujrzała światło dzienne, pierwotnie dotyczyła wyłącznie ochrony osób niepełnosprawnych. Dopiero pod naciskiem wielu organizacji pozarządowych oraz grupy Zielonych w Parlamencie Europejskim udało się wywalczyć projekt nowej, horyzontalnej dyrektywy antydyskryminacyjnej.
To bardzo przykre, ale zupełnie straciła na znaczeniu Komisja Praw Kobiet i Równouprawnienia, której pracami w tej kadencji Parlamentu kierowała Anna Zaborska, konserwatywna polityczka ze Słowacji. Dążyła ona przede wszystkim do promowania tradycyjnej roli kobiety, nie widziała potrzeby, by wspierać rozwiązania, które pozwoliłyby kobietom w pełni uczestniczyć w życiu ekonomicznym, politycznym, społecznym. To zresztą bardzo charakterystyczne, że konserwatywne polityczki chętnie obejmują funkcje w ciałach odpowiedzialnych za politykę równościową, ale chyba tylko po to, aby poprzez zaniechanie zdyskredytować zasadność istnienia takich instytucji. W Polsce tak właśnie działa (a raczej nie działa) min. Radziszewska, pełnomocnik (sic!) rządu ds. równego traktowania, oraz posłanki z PO i PiS, które „przejęły” Parlamentarną Grupę Kobiet i chyba w końcu ją rozwiązały, bo nie widziały dalszego sensu jej działań.
Jak spisują się w kwestii praw kobiet dotychczasowi eurodeputowani i eurodeputowane z Polski?
Oj, kiepsko, bardzo kiepsko. Spośród 54 polskich eurodeputowanych tylko trzy osoby zainteresowały się pracami Komisji Praw Kobiet i Równouprawnienia. Charakterystyczne, że w jej działalność (choć to może sformułowanie na wyrost) włączyli się Urszula Krupa z Ligi Polskich Rodzin oraz Konrad Szymański z PiS – oboje byli członkami. Są nikłe ślady ich aktywności, głównie zajmowali się tropieniem przypadków dyskryminacji Polaków przez Niemców, choć muszę przyznać, że podpisali się pod zapytaniem do Komisji Europejskiej, przygotowanym przez Lissy Groener z Grupy Socjalistów w PE, w sprawie działań, jakie zostały podjęte przez KE od czasu przyjęcia przez Parlament w 2000 roku rezolucji w sprawie wniosków z sesji ONZ Pekin + 10 oceniającej wdrożenie pekińskiej Platformy Działania¸ dokumentu końcowego IV Światowej Konferencji w sprawach Kobiet z 1995 roku. Podejrzewam, że zdobytą w ten sposób wiedzę chcieli wykorzystać do udowadniania, że Unia działa na szkodę kobiet. Polscy lewicowi i liberalni eurodeputowani w ogóle nie interesowali się prawami kobiet. Tylko Lidia Geringer de Oedenberg miała status członka-zastępcy w rzeczonej Komisji. Zresztą jako jedyna, oprócz Zielonych, poparła list otwarty do Komisji Europejskiej wystosowany przez Fundację Feminoteka w sprawie niewdrażania przez polski rząd dyrektyw równościowych.
Zieloni są bodaj najbardziej progresywną grupą w Parlamencie Europejskim, jeśli chodzi o kwestie równouprawnienia. Możesz przybliżyć czytelniczkom i czytelnikom „Zielonej Warszawy” szczegóły?
To prawda. Wynika to zresztą z holistycznej wizji zielonej polityki, gdzie kwestie zrównoważonego rozwoju łączą się także z prawami człowieka i prawami kobiet, wspieraniem demokracji oddolnej itp. Na przykład Parlament przyjął w mijającej kadencji rezolucję autorstwa Grupy Zielonych w sprawie niedyskryminacji ze względu na płeć i solidarności między pokoleniami. Zostało w niej jasno określone, że mężczyźni w takim samym stopniu powinni się włączać w obowiązki rodzinne, opiekę nad dziećmi, tak aby kobiety nie były już dłużej stawiane przed wyborem: praca zawodowa albo dzieci, bo tak się składa, że wciąż pokutuje przekonanie, że to one przede wszystkim powinny się zajmować sprawami domowymi. To dzięki zielonym posłankom Kathalijne Buitenweg, która w tym tygodniu gościła w Polsce, i Jean Lambert, Komisja Europejska przedstawiła projekt nowej, antydyskryminacyjnej dyrektywy dotyczącej ochrony przed dyskryminacją także ze względu na orientację seksualną. Buitenweg była autorką raportu w tej sprawie. Grupa Zielonych nagłośniła sprawę zabójstw kobiet w Meksyku i Ameryce Łacińskiej, opracowując raport w sprawie „feminicidos” (kobietobójstwa). Przygotowała raport wzywający Radę i Komisję Europejską do wprowadzenia zasady gender impast assessment (oceny skutków z uwzględnieniem perspektywy płci) przy zawieraniu umów handlowych z krajami trzecimi. To pozwoli ocenić, jakie skutki dla kobiet będzie miała proponowana polityka. A wreszcie Monica Frassoni, współprzewodnicząca Grupy Zielonych, i Raul Romeva i Rueda, wiceprzewodniczący Komisji Praw Kobiet i Równouprawnienia złożyli zapytanie do Komisji Europejskiej w sprawie nieprzestrzegania w Polsce dyrektyw równościowych. Wsparli w ten sposób list otwarty wystosowany przez Fundację Feminoteka.
Na kwestiach kobiecych w naszym kraju – szczególnie jeśli chodzi o prawa reprodukcyjne – ciąży wpływ Kościoła na życie publiczne. Jak sądzisz, kiedy ten stan się skończy i jaka w tej kwestii może być rola UE?
Jeśli ludzie zagłosują na Zielonych, na pewno ten stan skończy się szybciej. A tak na poważnie, to w Polsce poważny problem: fakt, że politycy – niezależnie od opcji politycznej – ulegają wpływom Kościoła katolickiego. Wystarczy, że jakiś hierarcha zabierze publicznie głos, a natychmiast rezygnują z wcześniejszych propozycji. Po latach okazało się, że miałyśmy rację z koleżankami feministkami z Porozumienia Kobiet 8 Marca, kiedy w 2002 roku wystosowałyśmy List Stu Kobiet, w którym zarzuciłyśmy ówczesnemu SLD-owskiemu rządowi, że kupczy prawami kobiet. Że zdecydował się je przehandlować za cenę poparcia Kościoła katolickiego dla starań o członkostwo w UE. Przyznał to sam prezydent Aleksander Kwaśniewski w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej”. To znamienne, że za wspieranie przez Kościół opozycji demokratycznej postanowiono zapłacić wolnością kobiet. Wszak w Polsce wolność po 1989 roku zaczęła się od ograniczenia wolności kobiet, które pozbawiono prawa do decydowała o własnej płodności, o swoim życiu. A niedawno już inny rząd wycofał się z obietnic refundacji zabiegów in vitro, bo spotkało się to ze sprzeciwem Kościoła. Co więcej, Kościół przyklaskuje pomysłom wprowadzenia całkowitego zakazu. To okrutne wobec setek tysięcy par w Polsce, które nie mogą mieć dzieci, a dla których najnowsze osiągnięcia medycyny są jedynym ratunkiem.
Unia, niestety, niewiele tu może, ponieważ kwestie światopoglądowe nie leżą w zakresie jej kompetencji. Zresztą, prawdę powiedziawszy, nie ma woli po temu, aby było inaczej. Stare kraje Unii panicznie boją się, że podjęcie kwestii światopoglądowych na szczeblu UE otworzy w gruncie rzeczy puszkę Pandory, a co więcej może skutkować cofnięciem szeregu zdobyczy w dziedzinie praw kobiet. Można sobie przecież – oczywiście hipotetycznie - wyobrazić taką sytuację, że Polska na przykład stworzy koalicję państw konserwatywnych, które będą chciały ingerować w ustawodawstwo dopuszczające przerywanie ciąży w danym kraju. Choć gwoli sprawiedliwości muszę powiedzieć, że było kilka rezolucji PE dotyczących kwestii światopoglądowych. Na przykład w 2002 roku Parlament zalecił państwo członkowskim UE i kandydującym legalizację aborcji, w 2006 roku potępił homofobię, a w styczniu 2009 roku przyjął rezolucję w sprawie stanu praw podstawowych w UE w latach 2004-2008, która zawiera także konkretne zalecenia.
Dominującym, krzywdzącym stereotypem w dyskursie publicznym jest prezentowanie środowisk kobiecych jako kobiet oderwanych od „prawdziwych problemów”, jednocześnie nie dając samym zainteresowanym szansy na odpowiedź na te zarzuty. Jak byś je skontrowała?
Myślę, że jednak ruchowi kobiecemu udało się sporo wywalczyć. Znacząca jest choćby zmiana nastawienia do problematyki dyskryminacji, kiedyś uważano, że ona w Polsce w ogóle nie istnieje, jest produktem importowanym z Zachodu przez feministki, a feministki najczęściej porównywano do komunistek. Teraz te porównania są rzadsze, a i partie prawicowe przyznają, że kobiety są dyskryminowane, choć propozycje zmian sprowadzają się wyłącznie do umożliwienia im pracy zawodowej i w dalszym ciągu zajmowania się domem, nie idzie w ślad za tym zmiana modelu ról i partnerskiego podziału obowiązków. Ruch feministyczny przeciwnicy emancypacji próbują zdyskredytować na różne sposoby i jednym z nich jest chęć skłócenia nas z tzw. „normalnymi kobietami”. Tymczasem nie zajmujemy się niczym innym, jak właśnie „prawdziwymi problemami kobiet” – przemoc wobec kobiet, walka z molestowaniem seksualnym, przeciwdziałanie feminizacji ubóstwa, wyrównywanie szans na rynku pracy i w gospodarce, walka o większy udział kobiet w polityce, o prawo do wolnego wyboru. To są m.in. kwestie podejmowane na corocznych manifach. A w czerwcu zajmie się nimi Kongres Kobiet Polskich, organizowany z inicjatywy prof. Magdaleny Środy, który będzie platformą porozumienia kobiet z różnych środowisk.
Czas kryzysu ekonomicznego to okres, w którym zagrożone są miejsca pracy. Kobiety są tutaj szczególnie zagrożone – jaka jest sytuacja kobiet usiłujących godzić pracę i życie prywatne, jak są traktowane przez pracodawców i przez państwo?
Mam nadzieję, że tym razem unikniemy myślenia, które było charakterystyczne w czasach przełomu i transformacji ustrojowej, kiedy w pierwszej kolejności zwalniano z pracy kobiety w myśl zasady, że przecież „ma męża, brata, ojca, to jakoś sobie poradzi”. Restrukturyzując zakłady, zaczęto od tych gałęzi, gdzie najłatwiej można było sobie poradzić z pracownikami, czyli od przemysłu lekkiego, w którym większość zatrudnionych stanowiły kobiety. Uznano, że nie będą się buntować. Zakłady zmaskulinizowane zostawiono w spokoju albo maksymalnie w czasie odwleczono decyzję. Z jednej strony sporo się od tego czasu zmieniło, jest lepsze ustawodawstwo, ale i tak jest dysproporcja w zarobkach, inaczej wynagradzane są zawody sfeminizowane, choć pielęgniarka wykonuje równie odpowiedzialną pracę co górnik. Poza tym wciąż kobiety są postrzegane jako mniej dyspozycyjne pracownice ze względu na obciążenie obowiązkami domowymi. Mężczyznom nie zadaje się pytań, kto się zajmie dziećmi, kiedy oni będą w pracy, a kobiety są pytane o to, jak sobie poradzą. To akurat przykład z wyższej półki, ale bardzo mnie ubawił początek rozmowy z Elżbietą Jakubiak z PiS w ostatnich „Wysokich Obcasach”, którą na wstępie zapytano o to, kto się zajmie trójką dzieci, skoro ona wybiera się do Brukseli.
Dotkliwy jest brak przedszkoli i żłobków, które na masową skalę zaczęto likwidować w latach 90., tnąc koszty socjalne. Do tej pory nie udało się odbudować tej infrastruktury; większość par nie stać na posłanie dzieci do placówki prywatnej, dlatego często kobieta zostaje w domu albo z pracy zawodowej rezygnuje babcia (też kobieta:), żeby jakoś wesprzeć młodych.
Feminizm, szczególnie po pamiętnym roku 1968 dość często łączy się z wrażliwością ekologiczną. Często wypowiadasz się na przykład na tematy energetyczne. Opowiedz nam o swoich marzeniach w tej dziedzinie.
Moje marzenie energetyczne jest bardzo proste: zero atomu, masa zielonej energii. Wbrew temu, co twierdzą zwolennicy atomu, energetyka jądrowa nie jest najlepszym rozwiązaniem. Przede wszystkim ze względów ekonomicznych, koszty budowy elektrowni atomowych rosną już od wbicia łopaty w ziemię i szybko się zwiększają. Głównie dlatego, że w kosztorysie nie uwzględnia się wszystkich rzeczywistych kosztów funkcjonowania elektrowni atomowej - np. kosztów zakupu paliwa (uran trzeba sprowadzać spoza Unii, co wiąże się z kosztami kursów walutowych), składowania odpadów radioaktywnych, demontażu i utylizacji elektrowni, bo żywotność reaktora to średnio 30-40 lat. Poza tym my nie mamy uranu, będziemy musieli go importować, co bynajmniej nie zapewni bezpieczeństwa energetycznego i uniezależnienia się od dostaw z krajów o niestabilnej sytuacji politycznej. Na szczeblu UE potrzebna jest dobrze skoordynowana polityka energetyczna. Zieloni mają własny pomysł na nią: utworzenie Europejskiej Wspólnoty Energii Odnawialnej (ERENE). Jej zadaniem byłoby stworzenie warunków dla rozwoju OZE, czyli odnawialnych źródeł energii, po to, by uniezależnić europejską gospodarkę od zewnętrznych dostawców. Szacuje się, że Unia mogłaby zaspokajać zapotrzebowanie na energię elektryczną aż w 145% ze źródeł odnawialnych (sic!), bo taki jest potencjał. Tyle że te źródła energii odnawialnej są rozproszone - w jednych krajach jest więcej słońca (np. Hiszpania, Portugalia, Grecja), w innych jest wiatr, biomasa, źródła geotermalne. Dlatego trzeba zbudować ponadnarodową, inteligentną sieć przesyłową, która scali i -wprowadzi do systemu- energię uzyskiwaną z dotychczas rozproszonych źródeł. Po wspólnym rynku wewnętrznym i wspólnym rynku walutowym ERENE mogłaby się stać trzecim ważnym projektem unijnym.
Na koniec chciałbym zadać pytanie tylko z pozoru proste – jaką Europę chciałabyś zbudować?
Europy odpowiedzialnej, równej, solidarnej i zielonej. W związku z bieżącymi wyzwaniami i problemami (takimi jak zmiany klimatyczne, kryzys związany z kurczącymi się zasobami, kryzys energetyczny, negatywne skutki globalizacji) Europa może i powinna odegrać kluczową rolę w proponowaniu nowych rozwiązań. Problemów tych nie da się rozwiązać na poziomie pojedynczego państwa. Potrzebna jest współpraca. Unia Europejska powstała jako projekt pokojowy, który poprzez pogłębioną współpracę państw wcześniej skonfliktowanych miał zapobiec powtórzeniu się tragicznych doświadczeń XX wieku. O tym wymiarze często się zapomina w bieżącej dyskusji, ale właśnie ta wizja Europy jest mi bliska. Także wizja Europy jako wspólnoty pewnych wartości, takich jak równość kobiet i mężczyzn, zrównoważony rozwój, pokój, demokracja oddolna i uczestnicząca, wolność od dyskryminacji ze względu na płeć, wiek, orientację seksualną, poglądy i przekonania. Jak pisał Zygmunt Bauman, Europę można budować, kierując się logiką okopów, które mają nas bronić przed niebezpieczeństwem zewnętrznym (na przykład migrantami skazanymi na los ludzkich odpadów w wyniku globalizacji), albo można ją budować w duchu globalnej odpowiedzialności. Zamiast „Twierdzy Europa” chciałabym Europy otwartej i kosmopolitycznej.
Agnieszko, powiedz nam, dlaczego w ogóle warto 7 czerwca pofatygować się do urn?
Przede wszystkim dlatego, żeby mieć wpływ na to, kto będzie w naszym imieniu podejmował decyzje w instytucjach Unii Europejskiej. Nie tylko w Parlamencie Europejskim, którego rola będzie większa z chwilą wejścia w życie traktatu lizbońskiego, ale także w Komisji Europejskiej, bowiem to Parlament akceptuje jej skład. W 2004 roku odesłał na przykład do domu Rocco Butiglione, który miał być wiceprzewodniczącym Komisji i komisarzem do spraw sprawiedliwości, ale podczas przesłuchania w Parlamencie wsławił się niechlubnymi wypowiedziami na temat osób homoseksualnych i okazał się przeciwnikiem praw kobiet. W Parlamencie Europejskim decyduje się o wielu sprawach, które mają bezpośredni wpływ na nasze życie. Warto wymienić kilka osiągnięć mijającej kadencji: zablokowanie dyrektywy patentowej, która miała dopuścić patentowanie wynalazków związanych z oprogramowaniem, zablokowanie tzw. Pakietu Telekomunikacyjnego, który miał regulować dostęp do Internetu zasobnością portfela, wprowadzenie do dyrektywy usługowej (tzw. dyrektywa Bolkesteina) poprawki uniemożliwiającej dumping socjalny, a wreszcie wsparcie działań obrońców Rospudy. Lista jest długa, choć jednocześnie warto zauważyć, że w minionym pięcioleciu dały się dostrzec na forum UE tendencje backlashowe, ujawniły się także tendencje nacjonalistyczne i eurosceptyczne, a aspekt wyłącznie ekonomiczny, związany z deregulacją, często brał górę nad wymiarem socjalnym. Dlatego wzmocnienia w Parlamencie Europejskim wymagają przede wszystkim siły proeuropejskie i progresywne, które chcą kształtować Europę w duchu globalnej odpowiedzialności, także jako wspólnotę pewnych wartości, a nie wyłącznie wspólnotę interesów ekonomicznych. Zanim oddamy głos, warto przyjrzeć się, co proponują konkretne frakcje. U nas akurat dominuje myślenie lansowane przez PO, że koniecznie trzeba się znaleźć w największym ugrupowaniu, bo tylko wtedy uda się wiele spraw dla Polski załatwić. Ale to nieprawda. Co z tego, że PO wzmacnia najsilniejszą grupę w PE, skoro jej siła obraca się przeciwko ludziom, choć sprzyja wielkim koncernom. Na przykład dzięki grupie EPP, do której należy PO, przemysł chemiczny może zwiększać swoje zyski kosztem konsumentów.
Co Unia Europejska do tej pory robiła w kwestii, która interesuje Ciebie najbardziej – praw kobiet?
Historia ustawodawstwa równościowego jest długa i sięga roku 1957, kiedy do traktatu rzymskiego wprowadzono art. 119 dotyczący jednakowego wynagrodzenia za pracę tej samej wartości. Zresztą w ogóle równość kobiet i mężczyzn jest jedną z podstawowych zasad Unii Europejskiej, stanowi jeden z głównych celów i zadań Wspólnoty, co z kolei potwierdził traktat amsterdamski z 1997 roku. Artykuł 13 traktatu umożliwia instytucjom UE, państwom członkowskim i obywatelom podjęcie środków niezbędnych w celu zwalczania wszelkiej dyskryminacji ze względu na płeć, rasę lub pochodzenie etniczne, religię lub światopogląd, niepełnosprawność, wiek lub orientację seksualną. Ponadto równość kobiet i mężczyzn jest regulowana szeregiem dyrektyw równościowych przyjętych w latach 70., 80. i 90, które miały wyeliminować dyskryminację ze względu na płeć na rynku pracy. Nie bez kozery lata dziewięćdziesiąte nazywa się nawet „Złotym Wiekiem Równości w UE”, bo wtedy faktycznie najwięcej w tej dziedzinie zrobiono. Skorzystaliśmy na tym i my, bo Polska wstępując do Unii Europejskiej, musiała włączyć do swojego ustawodawstwa wszystkie te przepisy. I tak w kodeksie pracy określono, czym jest dyskryminacja bezpośrednia i pośrednia, molestowanie seksualne i mobbing, wprowadzono sankcje za dyskryminację ze względu na płeć, a wreszcie tzw. ciężar dowodu, teraz to pracodawca musi udowodnić, że nie dyskryminował, a nie osoba dyskryminowana, że doświadczyła nierównego traktowania.
Warto też wspomnieć o tzw. działaniach miękkich. Przez szereg lat przyjmowane były pięcioletnie tzw. programy ramowe na rzecz równości płci, z których finansowano projekty mające na celu przeciwdziałanie dyskryminacji ze względu na płeć. Zaś w 1995 roku, po IV Światowej Konferencji w sprawach Kobiet w Pekinie, Unia wprowadziła zasadę gender mainstreaming, czyli włączania kwestii równości płci do głównego nurtu. Oznacza to po prostu, że formułując jakąś politykę, podejmując jakieś działania, należy zawsze brać pod uwagę, jakie to będzie miało skutki dla kobiet i mężczyzn.
Jak na prawa człowieka i legislację w tym zakresie wpływa zdominowanie dotychczasowego europarlamentu przez ugrupowania prawicowe?
Zdecydowanie nie najlepiej. Zarówno Parlament, w którym przeważają siły konserwatywne, jak i Komisja Europejska kierowana przez chadeka Jose Manuela Barroso doprowadziły do pewnej stagnacji i marazmu. W zasadzie nie przedstawiono jakiejś progresywnej wizji, nie zaproponowano – mimo nacisków organizacji kobiecych i feministycznych – nowych rozwiązań, które by wyszły poza ochronę przed dyskryminacją na rynku pracy. Kiepsko idzie wdrażanie tzw. Mapy drogowej na rzecz równości płci na lata 2006-2010, która określa cele w zakresie polityki równościowej.
Choć obejmując stanowisko przewodniczącego Komisji, Barroso zobowiązał się do przedstawienia nowej dyrektywy antydyskryminacyjnej, która miałaby zapewnić ochronę przed dyskryminacją także ze względu na orientację seksualną, nie zrobił tego przez cztery lata. Z kolei propozycja Komisji, która wreszcie ujrzała światło dzienne, pierwotnie dotyczyła wyłącznie ochrony osób niepełnosprawnych. Dopiero pod naciskiem wielu organizacji pozarządowych oraz grupy Zielonych w Parlamencie Europejskim udało się wywalczyć projekt nowej, horyzontalnej dyrektywy antydyskryminacyjnej.
To bardzo przykre, ale zupełnie straciła na znaczeniu Komisja Praw Kobiet i Równouprawnienia, której pracami w tej kadencji Parlamentu kierowała Anna Zaborska, konserwatywna polityczka ze Słowacji. Dążyła ona przede wszystkim do promowania tradycyjnej roli kobiety, nie widziała potrzeby, by wspierać rozwiązania, które pozwoliłyby kobietom w pełni uczestniczyć w życiu ekonomicznym, politycznym, społecznym. To zresztą bardzo charakterystyczne, że konserwatywne polityczki chętnie obejmują funkcje w ciałach odpowiedzialnych za politykę równościową, ale chyba tylko po to, aby poprzez zaniechanie zdyskredytować zasadność istnienia takich instytucji. W Polsce tak właśnie działa (a raczej nie działa) min. Radziszewska, pełnomocnik (sic!) rządu ds. równego traktowania, oraz posłanki z PO i PiS, które „przejęły” Parlamentarną Grupę Kobiet i chyba w końcu ją rozwiązały, bo nie widziały dalszego sensu jej działań.
Jak spisują się w kwestii praw kobiet dotychczasowi eurodeputowani i eurodeputowane z Polski?
Oj, kiepsko, bardzo kiepsko. Spośród 54 polskich eurodeputowanych tylko trzy osoby zainteresowały się pracami Komisji Praw Kobiet i Równouprawnienia. Charakterystyczne, że w jej działalność (choć to może sformułowanie na wyrost) włączyli się Urszula Krupa z Ligi Polskich Rodzin oraz Konrad Szymański z PiS – oboje byli członkami. Są nikłe ślady ich aktywności, głównie zajmowali się tropieniem przypadków dyskryminacji Polaków przez Niemców, choć muszę przyznać, że podpisali się pod zapytaniem do Komisji Europejskiej, przygotowanym przez Lissy Groener z Grupy Socjalistów w PE, w sprawie działań, jakie zostały podjęte przez KE od czasu przyjęcia przez Parlament w 2000 roku rezolucji w sprawie wniosków z sesji ONZ Pekin + 10 oceniającej wdrożenie pekińskiej Platformy Działania¸ dokumentu końcowego IV Światowej Konferencji w sprawach Kobiet z 1995 roku. Podejrzewam, że zdobytą w ten sposób wiedzę chcieli wykorzystać do udowadniania, że Unia działa na szkodę kobiet. Polscy lewicowi i liberalni eurodeputowani w ogóle nie interesowali się prawami kobiet. Tylko Lidia Geringer de Oedenberg miała status członka-zastępcy w rzeczonej Komisji. Zresztą jako jedyna, oprócz Zielonych, poparła list otwarty do Komisji Europejskiej wystosowany przez Fundację Feminoteka w sprawie niewdrażania przez polski rząd dyrektyw równościowych.
Zieloni są bodaj najbardziej progresywną grupą w Parlamencie Europejskim, jeśli chodzi o kwestie równouprawnienia. Możesz przybliżyć czytelniczkom i czytelnikom „Zielonej Warszawy” szczegóły?
To prawda. Wynika to zresztą z holistycznej wizji zielonej polityki, gdzie kwestie zrównoważonego rozwoju łączą się także z prawami człowieka i prawami kobiet, wspieraniem demokracji oddolnej itp. Na przykład Parlament przyjął w mijającej kadencji rezolucję autorstwa Grupy Zielonych w sprawie niedyskryminacji ze względu na płeć i solidarności między pokoleniami. Zostało w niej jasno określone, że mężczyźni w takim samym stopniu powinni się włączać w obowiązki rodzinne, opiekę nad dziećmi, tak aby kobiety nie były już dłużej stawiane przed wyborem: praca zawodowa albo dzieci, bo tak się składa, że wciąż pokutuje przekonanie, że to one przede wszystkim powinny się zajmować sprawami domowymi. To dzięki zielonym posłankom Kathalijne Buitenweg, która w tym tygodniu gościła w Polsce, i Jean Lambert, Komisja Europejska przedstawiła projekt nowej, antydyskryminacyjnej dyrektywy dotyczącej ochrony przed dyskryminacją także ze względu na orientację seksualną. Buitenweg była autorką raportu w tej sprawie. Grupa Zielonych nagłośniła sprawę zabójstw kobiet w Meksyku i Ameryce Łacińskiej, opracowując raport w sprawie „feminicidos” (kobietobójstwa). Przygotowała raport wzywający Radę i Komisję Europejską do wprowadzenia zasady gender impast assessment (oceny skutków z uwzględnieniem perspektywy płci) przy zawieraniu umów handlowych z krajami trzecimi. To pozwoli ocenić, jakie skutki dla kobiet będzie miała proponowana polityka. A wreszcie Monica Frassoni, współprzewodnicząca Grupy Zielonych, i Raul Romeva i Rueda, wiceprzewodniczący Komisji Praw Kobiet i Równouprawnienia złożyli zapytanie do Komisji Europejskiej w sprawie nieprzestrzegania w Polsce dyrektyw równościowych. Wsparli w ten sposób list otwarty wystosowany przez Fundację Feminoteka.
Na kwestiach kobiecych w naszym kraju – szczególnie jeśli chodzi o prawa reprodukcyjne – ciąży wpływ Kościoła na życie publiczne. Jak sądzisz, kiedy ten stan się skończy i jaka w tej kwestii może być rola UE?
Jeśli ludzie zagłosują na Zielonych, na pewno ten stan skończy się szybciej. A tak na poważnie, to w Polsce poważny problem: fakt, że politycy – niezależnie od opcji politycznej – ulegają wpływom Kościoła katolickiego. Wystarczy, że jakiś hierarcha zabierze publicznie głos, a natychmiast rezygnują z wcześniejszych propozycji. Po latach okazało się, że miałyśmy rację z koleżankami feministkami z Porozumienia Kobiet 8 Marca, kiedy w 2002 roku wystosowałyśmy List Stu Kobiet, w którym zarzuciłyśmy ówczesnemu SLD-owskiemu rządowi, że kupczy prawami kobiet. Że zdecydował się je przehandlować za cenę poparcia Kościoła katolickiego dla starań o członkostwo w UE. Przyznał to sam prezydent Aleksander Kwaśniewski w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej”. To znamienne, że za wspieranie przez Kościół opozycji demokratycznej postanowiono zapłacić wolnością kobiet. Wszak w Polsce wolność po 1989 roku zaczęła się od ograniczenia wolności kobiet, które pozbawiono prawa do decydowała o własnej płodności, o swoim życiu. A niedawno już inny rząd wycofał się z obietnic refundacji zabiegów in vitro, bo spotkało się to ze sprzeciwem Kościoła. Co więcej, Kościół przyklaskuje pomysłom wprowadzenia całkowitego zakazu. To okrutne wobec setek tysięcy par w Polsce, które nie mogą mieć dzieci, a dla których najnowsze osiągnięcia medycyny są jedynym ratunkiem.
Unia, niestety, niewiele tu może, ponieważ kwestie światopoglądowe nie leżą w zakresie jej kompetencji. Zresztą, prawdę powiedziawszy, nie ma woli po temu, aby było inaczej. Stare kraje Unii panicznie boją się, że podjęcie kwestii światopoglądowych na szczeblu UE otworzy w gruncie rzeczy puszkę Pandory, a co więcej może skutkować cofnięciem szeregu zdobyczy w dziedzinie praw kobiet. Można sobie przecież – oczywiście hipotetycznie - wyobrazić taką sytuację, że Polska na przykład stworzy koalicję państw konserwatywnych, które będą chciały ingerować w ustawodawstwo dopuszczające przerywanie ciąży w danym kraju. Choć gwoli sprawiedliwości muszę powiedzieć, że było kilka rezolucji PE dotyczących kwestii światopoglądowych. Na przykład w 2002 roku Parlament zalecił państwo członkowskim UE i kandydującym legalizację aborcji, w 2006 roku potępił homofobię, a w styczniu 2009 roku przyjął rezolucję w sprawie stanu praw podstawowych w UE w latach 2004-2008, która zawiera także konkretne zalecenia.
Dominującym, krzywdzącym stereotypem w dyskursie publicznym jest prezentowanie środowisk kobiecych jako kobiet oderwanych od „prawdziwych problemów”, jednocześnie nie dając samym zainteresowanym szansy na odpowiedź na te zarzuty. Jak byś je skontrowała?
Myślę, że jednak ruchowi kobiecemu udało się sporo wywalczyć. Znacząca jest choćby zmiana nastawienia do problematyki dyskryminacji, kiedyś uważano, że ona w Polsce w ogóle nie istnieje, jest produktem importowanym z Zachodu przez feministki, a feministki najczęściej porównywano do komunistek. Teraz te porównania są rzadsze, a i partie prawicowe przyznają, że kobiety są dyskryminowane, choć propozycje zmian sprowadzają się wyłącznie do umożliwienia im pracy zawodowej i w dalszym ciągu zajmowania się domem, nie idzie w ślad za tym zmiana modelu ról i partnerskiego podziału obowiązków. Ruch feministyczny przeciwnicy emancypacji próbują zdyskredytować na różne sposoby i jednym z nich jest chęć skłócenia nas z tzw. „normalnymi kobietami”. Tymczasem nie zajmujemy się niczym innym, jak właśnie „prawdziwymi problemami kobiet” – przemoc wobec kobiet, walka z molestowaniem seksualnym, przeciwdziałanie feminizacji ubóstwa, wyrównywanie szans na rynku pracy i w gospodarce, walka o większy udział kobiet w polityce, o prawo do wolnego wyboru. To są m.in. kwestie podejmowane na corocznych manifach. A w czerwcu zajmie się nimi Kongres Kobiet Polskich, organizowany z inicjatywy prof. Magdaleny Środy, który będzie platformą porozumienia kobiet z różnych środowisk.
Czas kryzysu ekonomicznego to okres, w którym zagrożone są miejsca pracy. Kobiety są tutaj szczególnie zagrożone – jaka jest sytuacja kobiet usiłujących godzić pracę i życie prywatne, jak są traktowane przez pracodawców i przez państwo?
Mam nadzieję, że tym razem unikniemy myślenia, które było charakterystyczne w czasach przełomu i transformacji ustrojowej, kiedy w pierwszej kolejności zwalniano z pracy kobiety w myśl zasady, że przecież „ma męża, brata, ojca, to jakoś sobie poradzi”. Restrukturyzując zakłady, zaczęto od tych gałęzi, gdzie najłatwiej można było sobie poradzić z pracownikami, czyli od przemysłu lekkiego, w którym większość zatrudnionych stanowiły kobiety. Uznano, że nie będą się buntować. Zakłady zmaskulinizowane zostawiono w spokoju albo maksymalnie w czasie odwleczono decyzję. Z jednej strony sporo się od tego czasu zmieniło, jest lepsze ustawodawstwo, ale i tak jest dysproporcja w zarobkach, inaczej wynagradzane są zawody sfeminizowane, choć pielęgniarka wykonuje równie odpowiedzialną pracę co górnik. Poza tym wciąż kobiety są postrzegane jako mniej dyspozycyjne pracownice ze względu na obciążenie obowiązkami domowymi. Mężczyznom nie zadaje się pytań, kto się zajmie dziećmi, kiedy oni będą w pracy, a kobiety są pytane o to, jak sobie poradzą. To akurat przykład z wyższej półki, ale bardzo mnie ubawił początek rozmowy z Elżbietą Jakubiak z PiS w ostatnich „Wysokich Obcasach”, którą na wstępie zapytano o to, kto się zajmie trójką dzieci, skoro ona wybiera się do Brukseli.
Dotkliwy jest brak przedszkoli i żłobków, które na masową skalę zaczęto likwidować w latach 90., tnąc koszty socjalne. Do tej pory nie udało się odbudować tej infrastruktury; większość par nie stać na posłanie dzieci do placówki prywatnej, dlatego często kobieta zostaje w domu albo z pracy zawodowej rezygnuje babcia (też kobieta:), żeby jakoś wesprzeć młodych.
Feminizm, szczególnie po pamiętnym roku 1968 dość często łączy się z wrażliwością ekologiczną. Często wypowiadasz się na przykład na tematy energetyczne. Opowiedz nam o swoich marzeniach w tej dziedzinie.
Moje marzenie energetyczne jest bardzo proste: zero atomu, masa zielonej energii. Wbrew temu, co twierdzą zwolennicy atomu, energetyka jądrowa nie jest najlepszym rozwiązaniem. Przede wszystkim ze względów ekonomicznych, koszty budowy elektrowni atomowych rosną już od wbicia łopaty w ziemię i szybko się zwiększają. Głównie dlatego, że w kosztorysie nie uwzględnia się wszystkich rzeczywistych kosztów funkcjonowania elektrowni atomowej - np. kosztów zakupu paliwa (uran trzeba sprowadzać spoza Unii, co wiąże się z kosztami kursów walutowych), składowania odpadów radioaktywnych, demontażu i utylizacji elektrowni, bo żywotność reaktora to średnio 30-40 lat. Poza tym my nie mamy uranu, będziemy musieli go importować, co bynajmniej nie zapewni bezpieczeństwa energetycznego i uniezależnienia się od dostaw z krajów o niestabilnej sytuacji politycznej. Na szczeblu UE potrzebna jest dobrze skoordynowana polityka energetyczna. Zieloni mają własny pomysł na nią: utworzenie Europejskiej Wspólnoty Energii Odnawialnej (ERENE). Jej zadaniem byłoby stworzenie warunków dla rozwoju OZE, czyli odnawialnych źródeł energii, po to, by uniezależnić europejską gospodarkę od zewnętrznych dostawców. Szacuje się, że Unia mogłaby zaspokajać zapotrzebowanie na energię elektryczną aż w 145% ze źródeł odnawialnych (sic!), bo taki jest potencjał. Tyle że te źródła energii odnawialnej są rozproszone - w jednych krajach jest więcej słońca (np. Hiszpania, Portugalia, Grecja), w innych jest wiatr, biomasa, źródła geotermalne. Dlatego trzeba zbudować ponadnarodową, inteligentną sieć przesyłową, która scali i -wprowadzi do systemu- energię uzyskiwaną z dotychczas rozproszonych źródeł. Po wspólnym rynku wewnętrznym i wspólnym rynku walutowym ERENE mogłaby się stać trzecim ważnym projektem unijnym.
Na koniec chciałbym zadać pytanie tylko z pozoru proste – jaką Europę chciałabyś zbudować?
Europy odpowiedzialnej, równej, solidarnej i zielonej. W związku z bieżącymi wyzwaniami i problemami (takimi jak zmiany klimatyczne, kryzys związany z kurczącymi się zasobami, kryzys energetyczny, negatywne skutki globalizacji) Europa może i powinna odegrać kluczową rolę w proponowaniu nowych rozwiązań. Problemów tych nie da się rozwiązać na poziomie pojedynczego państwa. Potrzebna jest współpraca. Unia Europejska powstała jako projekt pokojowy, który poprzez pogłębioną współpracę państw wcześniej skonfliktowanych miał zapobiec powtórzeniu się tragicznych doświadczeń XX wieku. O tym wymiarze często się zapomina w bieżącej dyskusji, ale właśnie ta wizja Europy jest mi bliska. Także wizja Europy jako wspólnoty pewnych wartości, takich jak równość kobiet i mężczyzn, zrównoważony rozwój, pokój, demokracja oddolna i uczestnicząca, wolność od dyskryminacji ze względu na płeć, wiek, orientację seksualną, poglądy i przekonania. Jak pisał Zygmunt Bauman, Europę można budować, kierując się logiką okopów, które mają nas bronić przed niebezpieczeństwem zewnętrznym (na przykład migrantami skazanymi na los ludzkich odpadów w wyniku globalizacji), albo można ją budować w duchu globalnej odpowiedzialności. Zamiast „Twierdzy Europa” chciałabym Europy otwartej i kosmopolitycznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz