Na razie instalacja ma pozostać do listopada. Potem ruszy ponownie na wiosnę, kiedy pogoda zacznie dopisywać. Rajkowska musi jeszcze otrzymać zgodę na przedłużenie użytkowania terenu od ZTM i wszystko będzie gotowe. Wygląda na to, że władze miasta powoli zaczynają wsłuchiwać się w głos mieszkańców, którzy marzą o podobnych oazach spokoju. Nic dziwnego - jeśli na tym samym placu miałby stanąć pomnik ofiar UPA na Wołyniu mielibyśmy kolejny martyrologiczny zakątek. Szanując przeszłość, nie można nie szanować istniejących, żyjących i funkcjonujących ludzi. Częstokroć takich, którym stan zdrowia uniemożliwia eskapady na krańce miasta.
Dlatego właśnie Dotleniacz stał się w bardzo krótkim czasie instytucją. Służącą przede wszystkim do spotkań. W końcu okolice placu, blisko biznesowych wieżowców, kościoła, synagogi i stacji metra. W takich warunkach o zabieganie nietrudno. Rajkowska z chirurgiczną precyzją wbiła klin w tę przestrzeń, uzupełniając ją o oazę spokoju. Odpocząć mogą przybywający tam bez względu na rasę, płeć, pochodzenie, religię czy jakikolwiek inny wyróżnik. Obok siebie przebywają starzy i młodzi, bogaci i biedni. Jak można nie cieszyć się z takiego faktu?
Na tym właśnie polega przestrzeń publiczna. Obszar, który integruje i prowokuje. Do myślenia. Tak jak poprzednia instalacja Rajkowskiej - palma w alejach Jerozolimskich. Stała się ona symbolem nowego, kreatywnego oblicza miasta. Do tego zaangażowanego społecznie. Gościła nas, wyrzuconych z klubu Le Madame Zielonych. Stanowiła i nadal stanowi punkt zborny dla alternatywnych pochodów pierwszomajowych. Ostatnio, mimo remontu, postanowiła wyrazić solidarność z protestującymi pielęgniarkami. Tak więc nie daje o sobie zapomnieć, kiedy teraz, po remoncie, jest jeszcze bardziej okazała.
Tak więc możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa ogłosić, że mamy kolejne kultowe miejsce na mapie stolicy. Miejsce, w którym ludzie spotykają się nie po to, by oddać się orgii zakupów, lecz by przez chwilę, wspólnie pobyć i odpocząć. Wyciszyć się. Może poczytać przy okazji gazetę. Miasto, które tworzy takie warunki, ma szansę przyciągać turystów i jednocześnie poprawić jakość życia mieszkańców. Niedawne badania wykazały, że ok. 70% Warszawianek i Warszawiaków czuje często przemożny stres. Oby więcej takich obszarów, gdzie można odpocząć od tego szaleńczego biegu. Mniej tratowania, więcej podziwiania!
1 komentarz:
Chcę dodać do tego jeszcze jedno: Warszawa jest miastem potwornie zdezintegrowanym. Szalenie brakuje w niej - poza Starówką - miejsc, gdzie ludzie mogą się spotkać i pobyć ze sobą, a nie mijać się w pędzie. Ulice to ciągi komunikacyjne, place - miejsca parkingowe dla samochodów. A Dotleniacz taką właśnie integracyjną rolę spełnia. Jak go zobaczyłam, byłam oczarowana. W samym sercu miasta, pośród zaniedbanych dotąd krzewów i połamanych chodnikowych płyt - obraz jak z baśni: stawik z nenufarami, wodna mgiełka nad nim, wokół mikroskopijny brzozowy gaik, kwietne rabaty, nawet trzcina! I ławeczki, siedziska, kamienie, a na nich grupki ludzi: starsi, młodsi, całkiem młodzi... Rozmawiają, odpoczywają, wystawiają twarz ku słońcu, wdychają wodną mgiełkę jak w tężniach. S ą r a z e m. Cóż dziwnego, że chcą tę zjawę z innego, lepszego świata zatrzymać w tej rzeczywistości?
Tak przy okazji: mało kto wie, że plac Grzybowski był w przeszłości miejscem szalenie ważnym, rynkiem jurydyki Grzybów, z ratuszem pośrodku, a jakże. Później, gdy przepędzani z miejsca na miejsce Żydzi otrzymali tu prawo osiedlania się, stał się centrum dzielnicy żydowskiej. Z tamtych czasów pozostał fragment ulicy Próżnej - kolejna zjawa, przeszłości tym razem (oby nie uleciała w niebyt!). Dopiero po wojnie stał się miejscem zaniedbanym i opuszczonym. Szalenie mnie cieszy, że ożywa!!!
Prześlij komentarz