Długo, lękając się nadmiernej ilości krwi i przemocy (seks jakoś, dziwnym trafem, znoszę), nie byłem w stanie przekonać się do obejrzenia jednej z nowszych produkcji HBO. Ostatecznie przemogłem swoją niechęć, co skończyło się tym, że w ostatnich dniach chodziłem spać w okolicach 2 w nocy, żeby jak najszybciej obejrzeć wszystkie 10 odcinków. Uznałem grzech swojego zaniechania i niewiary, o tyle irracjonalny, że przecież "Władcę pierścieni" lubiłem, filmy nakręcone na podstawie trylogii Tolkiena oglądałem z przyjemnością, a koncept świata, w którym pory roku trwają, ile chcą, wydał się nad wyraz interesujący. Choć w pierwszej serii (kolejna planowana dopiero na wiosnę 2012) koncept ten nie został jeszcze jakoś mocno wykorzystany, to ekranizacja prozy George'a R. R. Martina wciąga.
Trochę czasu zajęło mi wymyślenie, do jakich zdarzeń i zjawisk w świecie współczesnym nawiązywać może "Gra o tron". Moją czujność przytępiła niezbyt mądra lektura, a mianowicie "Bunt na sprzedaż" dwójki kanadyjskich autorów, Josepha Heatha i Andrew Pottera. Usiłowali oni udowodnić, jak to kontrkultura osłabiła lewicowy przekaz, skupiając się na indywidualnym rozwoju zamiast na walce o lepszy świat. Choć momentami książka brzmiała sensownie, to jednak zapomniała o tym, że kontekst amerykański może być nieco różny od europejskiego (w ogóle pominięte polityczną ewolucję ruchów społecznych i powstanie partii Zielonych), że nie każde reformistyczne rozwiązanie, jak np. handel emisjami gazów cieplarnianych, musi być rozwiązaniem właściwym, choćby z powodu niepewności co do tego, czy ustalona przez rynek cena handlowa CO2 doprowadzi do spadku emisji poniżej poziomu nieodwracalnych zmian w ziemskim klimacie, lekceważąco też podchodziła do lokalizacji ekonomii, w ogóle pomijając koszty ekologiczne obecnego transportu produktów. Co więcej - przekonując o swej lewicowości dowodzili, że nie mamy do czynienia z żadnym kryzysem nadprodukcji, a zachęcanie ludzi do wstrzymania się z zakupami niczemu nie służy, bo będą one krążyły także jako oszczędności - tak, jakbyśmy w ogóle nie mieli za pośrednictwem naszych zasobów finansowych wpływu na rzeczywistość. Krytykując maksymę "myśl globalnie, działaj lokalnie" uważają, że więcej do powiedzenia mają władze państw narodowych, po czym jako przykład podają wprowadzenie opłat za wjazd do centrum Londynu, wprowadzone przez... burmistrza Londynu. Krytykując koncept "demokracji uczestniczącej" zapominają o pozytywnych doświadczeniach chociażby z Porto Alegre - i tak dalej...
Czemu o tej niespecjalnie moim zdaniem udanej książce piszę w tym miejscu? Zapewne dlatego, że choć jej autorzy powołują się chociażby na Veblena czy Bourdieau, pozostają sceptyczni wobec roli, jaką hegemonia kulturowa pełni w naszym życiu i podtrzymywaniu status quo, odrzucając tym samym rozważania chociażby Antonio Gramsciego. Nie wyciągają wniosków z tego, że gdyby kultura nie miała wpływu na sposób funkcjonowania ekonomii, kapitalizm w Skandynawii, Niemczech, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii nie powinien różnić się tak bardzo, jak obecnie. Podając za wzór tego, w jaki sposób można zachować indywidualność, jednocześnie służąc wspólnocie, wskazują na Star Treka pomijając fakt, że tam członkinie i członkowie załogi USS Enterprise mają do dyspozycji niezwykle elastyczny system hologramowy, pozwalający im na pielęgnowanie własnych dystynkcji. Pokazuje to, że zamiast oddzielać kulturę i politykę, co w pewnym momencie autorzy "Buntu na sprzedaż" niemal wprost sugerują, lepiej podtrzymać kulturoznawcze zainteresowanie popkulturą i z tej perspektywy nie spoglądać na seriale jako li tylko rozrywkę.
Po tym dość przydługim wstępie (wybaczcie, ale po prostu nie miałem ochoty na osobną notkę na temat książki, która miała być niezłą demaskacją, a okazała się mało przekonująca) wracam do "Gry o tron". Z początku skupiałem się wyłącznie na fabule, a że ta jest dość rozbudowana, ważnych postaci zaś bez liku, było o czym myśleć. W dużym skrócie - nadciąga zima, powracają mroczne postaci, które miały zniknąć z powierzchni ziemi kilka tysięcy lat temu, umiera dotychczasowy król, wokół którego już wcześniej kumulowały się rozliczne intrygi różnorakich koterii, a do tego za morzem rodzina poprzedniego rodu panującego szuka sposobów na powrót do władzy. Mamy tu nagłe odkrycia genealogiczne, tubylców, dzikie hordy, smocze potomstwo, mroźną Północ oddzieloną od cywilizacji murem - czegoż zatem chcieć więcej?
Pierwszą myślą, jaką miałem jeśli o ten serial chodzi, była wizja upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Tam także mieliśmy limes, chroniony przez coraz bardziej zdegradowane liczebnie i jakościowo legiony, intrygi w Rzymie i władców, chcących nierzadko z pomocą nowo przybyłych germańskich ludów zdobyć lub utrzymać władzę. Mieliśmy wielkie, barbarzyńskie zagrożenia - Hunów, Wandalów i wiele innych plemion i grup etnicznych... Na dodatek ostatnio, patrząc na zawirowania związane z globalną ekonomią, coraz gorzej broniącą się przed kolejną recesją, obraz Cesarstwa Zachodniorzymskiego coraz częściej zaczął stawać mi przed oczyma. Martin, a wraz z nim twórcy serialu, pokazują nam czasy "burzy i naporu", w których kończy się pewna epoka, a pretendentki i pretendenci do stworzenia nowej hegemonii, mający odmienne charaktery i style działania, nie wiedzą jeszcze, jak zakończą się ich starania.
Po ancien regime na scene wchodzi młody królewicz, który bardzo szybko ujawnia swoje zamiłowanie do tortur i zadawania śmierci. Fantazja o prawicowym populizmie, czy to w formie amerykańskiej Tea Party, czy kolejnych europejskich, mniej lub bardziej ksenofobicznych ugrupowań? Ciekawe, co na ich temat sądzą Heath i Potter, zapewniający, że fantazjowanie o powrocie radykalnej prawicy do gry jako efekcie obecnej formy kapitalizmy nie mają żadnych podstaw? Potomkini smoków, sprzedana przez własnego brata na żonę wodza konnych koczowników, z którym znajduje wspólny język - czy nie brzmi to jak kontrkulturowa fantazja o powrocie od kultury do natury w celu odnalezienia zagubionej równowagi? Mamy tu do czynienia ze szlachetnym idealizmem i wiarą w możliwość rewitalizacji nadpsutego status quo w oparciu o zasady pierwotnie przezeń promowane (namiestnik Stark, jak i cała jego rodzina zdaje się dobrze w tę rolę wpasowywać), biznesową merytokrację, rządzącą zza kulis... Czyż nie jest obraz naszej rzeczywistości, ubrany w atrakcyjne szaty kolejnego świata fantasy?
Zostawiam Was z tym pytaniem, zachęcając do przekonania się na własne oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz