Kwestia pierwotnych czynników, odpowiedzialnych za wykształcenie się współczesnej formy kultury, była obiektem zainteresowań badawczych w XX wieku. Jednym z naukowców, którzy zdecydowali się spróbować odszukać praprzyczyny ludzkich organizacji społecznych, był Johan Huizinga – profesor historii i autor cenionej przez jemu współczesnych „Jesieni średniowiecza”. Ten holenderski badacz, szczególnie zainteresowany w historii wieków średnich i renesansu, zdecydował się na napisanie i opublikowanie książki, sięgającej daleko w głąb struktur ludzkiej egzystencji, by wydobyć z nich to, z czego jego zdaniem kultura pochodzi – a więc zabawę.
Czemu akurat tytułowy „homo ludens” miałby być modelem człowieka, który rozpoczął tworzenie dalszych struktur społecznych, takich jak ośrodki władzy, wiary czy też twórczości artystycznej? Zdaniem autora olbrzymia ilość podejmowanych przez człowieka działań ma w sobie coś z pierwotnych działań młodych zwierząt czy też dzieci. Cechy te Huizinga określił dość precyzyjnie. Po pierwsze, wiele czynności wykonujemy w symbolicznie chociażby oddzielonych przestrzeniach i nierzadko ściśle określonym czasie. Działania te są w pewien sposób sztuczne, kierują się bowiem własnymi zasadami, odmiennymi od tych znanych z życia codziennego. Silną rolę odgrywa w nich element agoniczny, a więc rywalizacja uczestniczek/uczestników danej aktywności, całość zaś spinać ma wszechogarniające poczucie radości i satysfakcji związanej z przeżywaniem „odmiennego stanu świadomości". Stan ten określony jest mianem ludycznego.
By udowodnić swoją tezę, holenderski historyk posługuje się szerokim instrumentarium badawczym. Na pierwszy ogień bierze narzędzia językoznawcze, porównując określenia dotyczące zabawy w grece, łacinie, językach wschodnich (chińskim, japońskim i sanskrycie), indiańskich, romańskich i germańskich. We wszystkich tych językach istnieją określenia na zabawę i różne jej formy, spośród których wiele jest osobnych określeń na rywalizację i współzawodnictwo. Zdaniem Huizingi, najlepszym określeniem jest łacińskie słowo ludus, skupiające całość aktywności związanych z zabawą i różne jej formy.
Następnie przychodzi czas na przykłady z kultur całego świata, wskazujące na to, że wiele z ludzkich działań pozbawionych jest logicznych podstaw i służą realizacji zamierzeń znanych z form ludycznych. Takimi zjawiskami są na przykład potlach w Kolumbii Brytyjskiej, a więc pojedynek dwóch grup społeczności indiańskiej w obdarowywaniu drugiej jak największą ilością podarunków, kula – ryzykowna, melanezyjska podróż morska związana z wymianą nie mających wartości handlowej paciorków, czy też eskimoskie pojedynki na wyzwiska, trwające nieraz latami. Wszystkie te działania nie łączą się z jakąkolwiek korzyścią ekonomiczną – mają jednak znaczenie dla lokalnej społeczności jako obrzędy agoniczne, które sprawiają uczestnikom szeroko pojętą przyjemność z ich odprawiania.
Sama koncepcja Huizingi jest bardzo interesująca, natomiast podczas jej prezentacji nie brakuje pewnych luk. Największa z nich łączy się z problemem sakralności i jej związków z zabawą. Autor w pewnym momencie zwraca uwagę na to, że słowem w dużej mierze określającym zabawę – obok łacińskiego ludus – ma być angielskie fun. Trudno w większości rytuałów religijnych dzisiejszych czasów odnaleźć dużo śladów owego fun. Nawet cofając się w czasie kwestie związane z bardziej rozrywkową formą obrzędowości sakralnej nie są takie oczywiste. Nie chodzi tu nawet o powagę – Huizinga przekonująco udowadnia, że zabawa nie jest przeciwieństwem powagi i że bardzo często może ona ową powagę zawierać (jak w przypadku potlachu). Chodzi bardziej o to, że w sakralności nie ma już tak wiele elementów rywalizacyjnych i należy zadać pytanie – jak wiele właściwie ich było? Choć tłumaczenie dotyczące poezji i zawołań rytualnych w kontekście związku z zabawą (kierujących się własnymi zasadami i często powstającej w celu udowodnienia własnej wyższości nad innymi) zdaje się tłumaczyć pewien element sakralności przez pryzmat jej ludyczności, to jednak nadal objaśnia to jedynie fragment przejawów życia duchowego, nie zaś jego całość.
Oczywistość, z jaką Holender uznaje sferę sakralną za przesiąkniętą ludyzmem kontrastuje z pewnym sceptycyzmem w uznawaniu za przesiąknięte duchem zabawy sztuki plastyczne. Jego zdaniem rzemieślnicze malowanie nie jest tak łatwo przyporządkować do kategorii ludus co na przykład muzykę. Huizinga lekceważy jednak przez siebie samego wprowadzone w treść wywodu pojęcie fun. Tworzenie obrazów może być w takim ujęciu kwestią zaspokajania własnych potrzeb estetycznych. Tak jak w ekonomii pojawiło się pojęcie „autowyzysku”, opisujące uwewnętrznienie procesu przeładowania jednostki przez wykonywaną przez siebie pracę, tak w wiedzy o kulturze warto wprowadzić pojęcie „autorywalizacji”. Opisywałoby ono idealnie ludzką potrzebę pokonywania własnych słabości i ograniczeń i tworzenia jak najlepszych (zdaniem osoby tworzącej) dzieł plastycznych. Tego typu rozumowanie dobrze wpisuje się w tezę autora o zabawie i jej agonicznym charakterze jako źródle kultury, rozwiewając wątpliwości w kwestii tej gałęzi sztuki.
Wątpliwości, jakie autor „Jesieni średniowiecza” prezentuje, nie ograniczają się wyłącznie do przywołanego powyżej przykładu. Podobne problemy ma on ze sportem, przez wielu uznawanym za szczytowe osiągnięcie kultury ludycznej. Jego zdaniem współczesna profesjonalizacja tej dziedziny życia usuwa ją ze spektrum zabawy, do której pierwotnie należała. Rzecz jednak w tym, że owa profesjonalizacja zmienia jedynie podmiot doświadczający radości – z osoby, która na przykład kopię piłkę na starannie przygotowanym boisku, na tłumy kibiców, które radują się z sukcesów i cierpią z powodu porażek „swojej” drużyny. Można spytać się, czy osoby biorące udział w pierwotnych obrzędach potlachu czy kuli jak jeden mąż (i żona) czerpią przyjemność z uczestnictwa w nich, czy też w dużej mierze wykonują je z powodu pewnego zinternalizowanego przymusu społecznego. Konsekwentne rozwijanie wątpliwości Huizingi może doprowadzić wręcz do obalenia jego teorii ludyczności kultury – wątpliwe, by był to cel, który chciałby osiągnąć.
Johan Huizinga stworzył książkę ciekawą i wciągającą. Napisana przystępnym językiem, może być czytana nie tylko w uniwersyteckiej bibliotece, ale też w drodze do uczelni i pracy. Teoria ludyczności kultury i ulokowania jej źródła w pierwotnym pragnieniu zabawy jest teorią kuszącą i możliwą do obrony. Holendrowi zabrakło jednak czasu na dalsze, głębsze przemyślenia w tej dziedzinie i na dopracowanie całego konceptu ludyczności. Sam autor swoimi wątpliwościami osłabił siłę swojego przekazu, dodatkowo popadając z jednej skrajności – przekonania o ekonomicznym determinizmie dziejów, które atakuje – w drugą, uznając, że są one wyłącznie efektem przemian kulturowych. Nie oznacza to, że zaproponowana w „Homo ludens” koncepcja zabawy jako elementu pierwotnego w kulturze jest koncepcją chybioną – wręcz przeciwnie, daje się obronić mimo upływu czasu. Pilnie przydałaby się jednak „errata do Huizingi”, która załatałaby luki w jego wizji antropologicznej i tym samym pozwoliłaby na obronienie tezy o kulturze jako efekcie ludyczności.
Johan Huizinga, Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury. Przeł. Maria Kurecka, Witold Wirpsza, Czytelnik ,Warszawa 1985, 303 s.
Czemu akurat tytułowy „homo ludens” miałby być modelem człowieka, który rozpoczął tworzenie dalszych struktur społecznych, takich jak ośrodki władzy, wiary czy też twórczości artystycznej? Zdaniem autora olbrzymia ilość podejmowanych przez człowieka działań ma w sobie coś z pierwotnych działań młodych zwierząt czy też dzieci. Cechy te Huizinga określił dość precyzyjnie. Po pierwsze, wiele czynności wykonujemy w symbolicznie chociażby oddzielonych przestrzeniach i nierzadko ściśle określonym czasie. Działania te są w pewien sposób sztuczne, kierują się bowiem własnymi zasadami, odmiennymi od tych znanych z życia codziennego. Silną rolę odgrywa w nich element agoniczny, a więc rywalizacja uczestniczek/uczestników danej aktywności, całość zaś spinać ma wszechogarniające poczucie radości i satysfakcji związanej z przeżywaniem „odmiennego stanu świadomości". Stan ten określony jest mianem ludycznego.
By udowodnić swoją tezę, holenderski historyk posługuje się szerokim instrumentarium badawczym. Na pierwszy ogień bierze narzędzia językoznawcze, porównując określenia dotyczące zabawy w grece, łacinie, językach wschodnich (chińskim, japońskim i sanskrycie), indiańskich, romańskich i germańskich. We wszystkich tych językach istnieją określenia na zabawę i różne jej formy, spośród których wiele jest osobnych określeń na rywalizację i współzawodnictwo. Zdaniem Huizingi, najlepszym określeniem jest łacińskie słowo ludus, skupiające całość aktywności związanych z zabawą i różne jej formy.
Następnie przychodzi czas na przykłady z kultur całego świata, wskazujące na to, że wiele z ludzkich działań pozbawionych jest logicznych podstaw i służą realizacji zamierzeń znanych z form ludycznych. Takimi zjawiskami są na przykład potlach w Kolumbii Brytyjskiej, a więc pojedynek dwóch grup społeczności indiańskiej w obdarowywaniu drugiej jak największą ilością podarunków, kula – ryzykowna, melanezyjska podróż morska związana z wymianą nie mających wartości handlowej paciorków, czy też eskimoskie pojedynki na wyzwiska, trwające nieraz latami. Wszystkie te działania nie łączą się z jakąkolwiek korzyścią ekonomiczną – mają jednak znaczenie dla lokalnej społeczności jako obrzędy agoniczne, które sprawiają uczestnikom szeroko pojętą przyjemność z ich odprawiania.
Sama koncepcja Huizingi jest bardzo interesująca, natomiast podczas jej prezentacji nie brakuje pewnych luk. Największa z nich łączy się z problemem sakralności i jej związków z zabawą. Autor w pewnym momencie zwraca uwagę na to, że słowem w dużej mierze określającym zabawę – obok łacińskiego ludus – ma być angielskie fun. Trudno w większości rytuałów religijnych dzisiejszych czasów odnaleźć dużo śladów owego fun. Nawet cofając się w czasie kwestie związane z bardziej rozrywkową formą obrzędowości sakralnej nie są takie oczywiste. Nie chodzi tu nawet o powagę – Huizinga przekonująco udowadnia, że zabawa nie jest przeciwieństwem powagi i że bardzo często może ona ową powagę zawierać (jak w przypadku potlachu). Chodzi bardziej o to, że w sakralności nie ma już tak wiele elementów rywalizacyjnych i należy zadać pytanie – jak wiele właściwie ich było? Choć tłumaczenie dotyczące poezji i zawołań rytualnych w kontekście związku z zabawą (kierujących się własnymi zasadami i często powstającej w celu udowodnienia własnej wyższości nad innymi) zdaje się tłumaczyć pewien element sakralności przez pryzmat jej ludyczności, to jednak nadal objaśnia to jedynie fragment przejawów życia duchowego, nie zaś jego całość.
Oczywistość, z jaką Holender uznaje sferę sakralną za przesiąkniętą ludyzmem kontrastuje z pewnym sceptycyzmem w uznawaniu za przesiąknięte duchem zabawy sztuki plastyczne. Jego zdaniem rzemieślnicze malowanie nie jest tak łatwo przyporządkować do kategorii ludus co na przykład muzykę. Huizinga lekceważy jednak przez siebie samego wprowadzone w treść wywodu pojęcie fun. Tworzenie obrazów może być w takim ujęciu kwestią zaspokajania własnych potrzeb estetycznych. Tak jak w ekonomii pojawiło się pojęcie „autowyzysku”, opisujące uwewnętrznienie procesu przeładowania jednostki przez wykonywaną przez siebie pracę, tak w wiedzy o kulturze warto wprowadzić pojęcie „autorywalizacji”. Opisywałoby ono idealnie ludzką potrzebę pokonywania własnych słabości i ograniczeń i tworzenia jak najlepszych (zdaniem osoby tworzącej) dzieł plastycznych. Tego typu rozumowanie dobrze wpisuje się w tezę autora o zabawie i jej agonicznym charakterze jako źródle kultury, rozwiewając wątpliwości w kwestii tej gałęzi sztuki.
Wątpliwości, jakie autor „Jesieni średniowiecza” prezentuje, nie ograniczają się wyłącznie do przywołanego powyżej przykładu. Podobne problemy ma on ze sportem, przez wielu uznawanym za szczytowe osiągnięcie kultury ludycznej. Jego zdaniem współczesna profesjonalizacja tej dziedziny życia usuwa ją ze spektrum zabawy, do której pierwotnie należała. Rzecz jednak w tym, że owa profesjonalizacja zmienia jedynie podmiot doświadczający radości – z osoby, która na przykład kopię piłkę na starannie przygotowanym boisku, na tłumy kibiców, które radują się z sukcesów i cierpią z powodu porażek „swojej” drużyny. Można spytać się, czy osoby biorące udział w pierwotnych obrzędach potlachu czy kuli jak jeden mąż (i żona) czerpią przyjemność z uczestnictwa w nich, czy też w dużej mierze wykonują je z powodu pewnego zinternalizowanego przymusu społecznego. Konsekwentne rozwijanie wątpliwości Huizingi może doprowadzić wręcz do obalenia jego teorii ludyczności kultury – wątpliwe, by był to cel, który chciałby osiągnąć.
Johan Huizinga stworzył książkę ciekawą i wciągającą. Napisana przystępnym językiem, może być czytana nie tylko w uniwersyteckiej bibliotece, ale też w drodze do uczelni i pracy. Teoria ludyczności kultury i ulokowania jej źródła w pierwotnym pragnieniu zabawy jest teorią kuszącą i możliwą do obrony. Holendrowi zabrakło jednak czasu na dalsze, głębsze przemyślenia w tej dziedzinie i na dopracowanie całego konceptu ludyczności. Sam autor swoimi wątpliwościami osłabił siłę swojego przekazu, dodatkowo popadając z jednej skrajności – przekonania o ekonomicznym determinizmie dziejów, które atakuje – w drugą, uznając, że są one wyłącznie efektem przemian kulturowych. Nie oznacza to, że zaproponowana w „Homo ludens” koncepcja zabawy jako elementu pierwotnego w kulturze jest koncepcją chybioną – wręcz przeciwnie, daje się obronić mimo upływu czasu. Pilnie przydałaby się jednak „errata do Huizingi”, która załatałaby luki w jego wizji antropologicznej i tym samym pozwoliłaby na obronienie tezy o kulturze jako efekcie ludyczności.
Johan Huizinga, Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury. Przeł. Maria Kurecka, Witold Wirpsza, Czytelnik ,Warszawa 1985, 303 s.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz