Żaby i ludzie w egalitarnej symbiozie, czyli czemu Zieloni nigdy nie będą mówić tylko o drzewach
Udowadnianie, że nie jest się wielbłądem, może być zajęciem zajmującym być może na suto zakrapianej alkoholem imprezie, niekoniecznie zaś na trzeźwo. W sumie, zamiast czytać całość rzekomo demaskatorskiego artykułu Anny Czartoryskiej-Sziler (co z polemicznego obowiązku jednak uczyniłem), równie dobrze mogłem poprzestać na zerknięciu na bibliografię. Czerpanie wiedzy o Zielonych ze stron Frondy, Najwyższego Czasu czy Stanisława Michalkiewicza, przy jednoczesnym braku odniesień np. do całościowych programów politycznych wspomnianych przez autorkę partii z Niemiec, Anglii i Walii czy Australii na wstępie obnaża niespecjalnie życzliwe wobec adwersarzy usposobienie. Choć szanuję możliwość posiadania zdania odmiennego od mojego, dość średnio znoszę wynikłe z dość jednostronnej bibliografii błędy rzeczowe, takie jak nazwanie Jonathana Porritta, jednego z brytyjskich działaczy ekologicznych, liderem brytyjskich Zielonych. Sęk w tym, że ani nie istnieje coś takiego jak Brytyjska Partia Zielonych (w kraju tym działają trzy partie należące do Europejskiej Partii Zielonych: Zieloni Anglii i Walii, Szkocji oraz Irlandii Północnej), a co za tym idzie, nie może być jej liderem. Właściwie nie jest liderem żadnej z wymienionych przeze mnie formacji, o czym – przy poszerzeniu bibliografii o nieco mniej nachylone prawicowo strony internetowe, jak chociażby Wikipedia – autorka dowiedziałaby się bez większego problemu.
Przejdźmy jednak do głównych zarzutów, które zostały postawione w tekście. Przede wszystkim takiego, że Zieloni nie zatrzymują się jedynie na ochronie środowiska. Nie, nie zatrzymują się, i od czasu powstania pierwszych partii Zielonych na świecie w latach 70. XX wieku nigdy się nie zatrzymywali. Wydawać by się mogło, że 40 lat ich istnienia to dostatecznie długo, by oswoić się z tym faktem. Podstawą zielonej polityki jest uznanie, że ludzkość wprowadziła za pośrednictwem niekontrolowanego rozwoju i eksploatacji zasobów naturalnych środowisko w stan nierównowagi, osłabiając zdolności planety do regeneracji. Ekopolityka jest zatem tym samym dla XXI wieku, co partie „starej lewicy” dla wieku XX – ideą zmiany kursu, który doprowadzi do stanu, w którym działalność ekonomiczna i społeczna człowieka odbywać się będzie w obrębie zdolności regeneracyjnych ekosystemu. Gospodarka nie będzie się rozwijać przy zatrutej wodzie i powietrzu, koszty anomalii pogodowych spowodowanych zmianami klimatu będą zaś rosły, podobnie jak i zagrożenia, związane ze zrywaniem łańcuchów pokarmowych z powodu postępującego ginięcia kolejnych gatunków, przetrzebiania łowisk ryb etc. Zielona polityka postuluje odzyskanie równowagi między środowiskiem a człowiekiem, co nie nastąpi, jeśli w obrębie samego gatunku ludzkiego utrzymywać się będą nierówności (np. ekonomiczne) i dyskryminacja (np. ze względu na płeć) – stąd od samego początku Zieloni stawiali kwestię sprawiedliwości społecznej na równi z ekologiczną. Jeśli autorce „Zielone, zielone... STOP” wartości te kojarzą się z socjaldemokracją, nic na to nie poradzę – w wielu krajach Europy lewica już dawno straciła na nie monopol.
Zarzut „z aborcji” i „z eutanazji” ma być kolejnym, który ma rzekomo zdemaskować naszą niekonsekwencję. Problem w tym, że autorka usiłuje własną interpretację rzeczywistości, przesiąkniętą aksjologią katolicką, na siłę przetworzyć na uniwersalny, podzielany przez wszystkich pogląd. Sęk w tym, że nawet kościół katolicki miał do II połowy XIX wieku wątpliwości co do uznania płodu za ludzkie istnienie, po dziś dzień wątpliwości te nie opuszczają naukowców. To, że część osób uznaje zapłodnioną komórkę jajową za nową, żywą istotę, nie oznacza, że uważają tak wszyscy. Możliwość dokonania aborcji ten fakt w bardzo jasny sposób unaocznia – jeśli ktoś wierzy w katolickie dogmaty, zabiegu tego nie dokona, jeśli nie – powinien mieć do tego prawo. Epatowanie krwawymi zdjęciami przez przeciwników prawa kobiet do wyboru ma jedną, poważną wadę – równie dobrze mogłyby na tych wielkoformatowych płachtach powiewać amputowane, zakażone gangreną kończyny albo wydobyty dzięki operacji, jak najbardziej okrwawiony, nowotwór. To, że jakaś instytucja religijna ma problem np. z transplantacją organów czy transfuzjami krwi, w żaden sposób nie powinno wpływać na ustawodawstwo. Podobnie rzecz się ma z eutanazją – dopóki jest ona świadomą decyzją osoby chorej i cierpiącej, dopóty powinna mieć do tego prawo. Samostanowienie jest kolejnym elementem zielonej tradycji politycznej, o której autorka artykułu zapomniała, chcąc odmawiać ludziom, którzy doświadczają cierpienia na własnej skórze, nie zaś na abstrakcyjnych przykładach, prawa do decydowania o możliwości jego skrócenia. Nawiasem mówiąc – mniej więcej do końca I trymestru płód układu nerwowego nie ma...
Kierując uwagę czytelniczek i czytelników na przykłady światopoglądowe, autorka tekstu z gracją pominęła sprawy socjalne i ekonomiczne, które dla Zielonych są równie istotne. Nie dowiemy się z tego artykułu, że Zieloni są za bezpłatną ochroną zdrowia nakierunkowaną na profilaktykę, czy też za bezpłatnymi studiami wyższymi. Nie dowiemy się, że Europejscy Zieloni – właściwie jako pierwsza rodzina polityczna w Europie, już w 2009 roku, przedstawili pakiet propozycji dotyczących regulacji sektora finansowego, a także Zielony Nowy Ład – ideę precyzyjnie nakierunkowanego wsparcia finansowego, stymulującego wzrost miejsc pracy w takich sektorach, jak efektywność energetyczna i odnawialne źródła energii, transport zbiorowy czy budownictwo. Nie wspomina, że w Niemczech, dzięki między innymi wieloletnim staraniom czerwono-zielonej koalicji, już dziś ćwierć miliona osób pracuje w sektorze zielonej ekonomii, i – jeśli utrzymają się dotychczasowe trendy – już wkrótce będzie ich więcej niż w dotychczasowej chlubie niemieckiego przemysłu, sektorze motoryzacyjnym. Można by się spytać – dlaczego to nie te kwestie stają się trzonem materiału na temat Zielonych? Pytanie to można by było zadać, gdyby wierzyć w dobre intencje stojące za powstaniem artykułu. Niestety, po jego lekturze mam co do nich spore wątpliwości.
Tekst jest polemiką z artykułem z jednej z gazet studenckich w Krakowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz