Całkiem niedawno wynikła nam ciekawa dyskusja na temat przeszłości. Przedmiotem analizy stało się wyrażenie, które dziś już nieco przyblakło, ale niegdyś (tak do 1939) powtarzane było do znudzenia. Chodzi o nazywanie Warszawy "Paryżem Północy" - tytułem, który zresztą nie miała na wyłączność, wszak tego typu porównania przywoływano chociażby wobec Petersburga. Zdarza się tak, że ów termin interpretowany jest jako przejaw polskiej megalomanii i mocarstwowych pretensji. Nie jest to podejście nieuzasadnione - wystarczy zajrzeć na bloga projektu artystycznego "W pustyni i w puszczy" czy przypomnieć sobie działalność Ligi Morskiej i Kolonialnej w międzywojennej Polsce by zobaczyć, że termin może wpisywać się w całkiem bogate tradycje leczenia kompleksów wieloletniego braku państwa marzeniami o udziale w kolonialnym wyzysku. Może on jednak - w nowej rzeczywistości i w rozwijającym się nurcie myślenia o zrównoważonym, harmonijnie rozwijającym się mieście - służyć zupełnie innym celom, takim jak chociażby patronowanie budowie pozytywnej, miejskiej tożsamości.
Czy "Paryż Północy" kodować musi jedynie konotacje związane z leczeniem kompleksów narodowych? Niekoniecznie. Dla wielu osób, zawodowo lub hobbystycznie zajmujących się badaniem przeszłości Warszawy, wiąże się on z zupełnie innymi skojarzeniami. Pierwszym z brzegu może być tęsknota za niezrealizowanym, karłowatym w porównaniu do Europy Zachodniej mieszczaństwem, które literacko zrealizowało się w jednej "Lalce" Bolesława Prusa, po czym samo zaczęło uciekać do szlacheckich dworków, z których zresztą wyszła spora część polskiej inteligencki. Kultura mieszczańska ceni sobie inne wartości niż chłopska czy szlachecka, i choć samo mieszczaństwo się zmienia (i bardzo dobrze, trudno by dziś wytrzymać chociażby z jego obyczajową hipokryzją z okresu przed rokiem 1968), to jednak trzon jego myślenia o świecie zostaje. XXI wiek będzie wiekiem miast, na co wskazują globalne procesy modernizacyjne i tendencje w rozwoju metropolii. Do myślenia o mieście na miarę czasów, w których żyjemy, potrzebna jest mentalność miejska - nie da się nim zarządzać niczym pańskim folwarkiem. Słabość samorządnej wspólnoty miejskiej, przytłoczonej mitem "demokracji szlacheckiej", bierze się jeszcze z historycznego podziału ekonomicznego Europy wzdłuż Łaby - na świat kapitalistyczny i folwarczno-pańszczyźniany. To systemy wzajemnie wykluczające się, albo zatem mozolnie zbudujemy ową miejską wspólnotę, albo pozostaniemy niewolnicami i niewolnikami żupanów i kontuszy.
Kiedy mówię "Paryż Północy", myślę o mieście, które ma być wzorem - ekologicznym, kulturalnym, wielokulturowym i kosmopolitycznym. Miasto jako takie przez wieki było azylem, to miejskie powietrze czyniło wolnym. Było też bardziej "przyziemne" - w dobrym tego słowa znaczeniu. Skupiając się na sobie, brało udział w międzynarodowym wyścigu o zapewnianie jakości życia jego mieszkankom i mieszkańcom. Nie było bezideowe - wręcz przeciwnie, dzięki instytucjom naukowym i medialnym tętni w nim obieg myśli, a ze względu na swą masowość umożliwiało danie głosu szerszym warstwom społecznym. Miasto wybacza więcej. Kiedy zsumować tę wyliczankę, przestaje dziwić, czemu w społecznym przekonaniu najlepszymi włodarzami Warszawy byli sprawni organizatorzy i wizjonerzy - Stefan Starzyński i... Sokrates Starynkiewicz. Szczególnie ta ostatnia postać jest ciekawa. Dzięki niemu Warszawa miała kanalizację wcześniej, niż najważniejsze miasta Imperium Rosyjskiego. Cieszy się dobrą opinią, mimo, iż był Rosjaninem. Inni urzędnicy carskiego imperium - w wielu wypadkach jak najbardziej zasłużenie - na ciepłe słowa nie zasłużyli. Kiedy jednak człowiek chce na poważnie zajmować się miastem, poza "myśleniem globalnym" włącza mu się "myślenie lokalne", przywiązanie do miejsca powiązane z pewną dozą egocentrycznej chęci pokazania swoich umiejętności. Trudno mieć to komuś za złe.
Jest jeszcze jedna ważna kwestia, związana z przeszłością, która wydaje się ważna - to potrzeba tożsamości. Warszawa potrzebuje symboliki, która sprawi, że osoby w niej mieszkające będą czuły, że budują inkluzywną wspólnotę miejską. Do tej pory zaproponowano dwie narracje - bardzo prostackie utożsamianie nowoczesności z budową jak największych stadionów i jak najwyższych wieżowców, albo pamięć o Powstaniu Warszawskim. Ani w jednej, ani w drugiej nie ma wiele miejsca na żywych ludzi i zaspokajanie ich potrzeb. W mieście pierwszego modelu okolice owych molochów są wieczorami opustoszałe i hula tam co najwyżej wiatr. W mieście drugiego modelu ludzie nie mają gdzie odpocząć, bo wszędzie stawia się im kolejne pomniki przeszłości. Co gorsza, obie te wizje mogą wchodzić ze sobą w synergię - przykładem były rozliczne wizualizacje Placu Grzybowskiego, złożone z parkingu, betonowych chodników/kostek i pomnika, w tym wypadku Polaków ratujących Żydów albo też Polaków pomordowanych na Kresach...
Idea "Paryża Północy" może takie wizje miasta rozbijać, tak jak myślenie w dotychczasowych kategoriach o placach miejskich rozbił "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej. Rzecz jasna nie są to doskonale tożsame wizje miasta, jednak - co nie jest na pierwszy rzut oka oczywiste - nostalgia za przeszłością może rymować się ze zrównoważonym, zielonym miastem całkiem nieźle. Budowa pamięci nie o wielkich klęskach, ale o mozolnym, wieloletnim procesie wspólnej budowy miasta - miasta nie tylko Polek i Polaków, ale też osób pochodzenia żydowskiego, niemieckiego, rosyjskiego, ormiańskiego i wielu, wielu innych - niesie ze sobą potencjał spajania miasta, które pod względem przywiązania ludzi do niego po dziś dzień nie pozbierało się po II Wojnie Światowej. Rozbicie tego typu ułatwia przenoszenie konfliktów z realnych sporów o wizje miasta na poziom uprzedzeń rasowych, klasowych czy geograficznych. W takim pokawałkowanym mieście w dyskusjach chociażby o komunikacji zbiorowej czy o handlu miejskim najłatwiej przerzucić dyskusję na poziom tego, jak to za wszystkie nieszczęścia tego świata odpowiadają "przyjezdni". W mieście, w którym osób o wielowiekowych tradycjach mieszkania w nim znowu tak wiele się nie zachowało absurdalność tego typu argumentacji wydaje się widoczna gołym okiem.
Miejskość jest tożsamością, którą mozolnie się buduje. Co więcej, jest tożsamością dużo szerzej otwartą na jej modyfikacje, przekroczenia i rozwinięcia niż wiele innych. Można być warszawiakiem i warszawianką, będąc Polakiem bądź Wietnamką, gejem bądź heteroseksualistką, biednym i bogatą, mieszkającym w mieście lat 5 lub 50. Można też spełnić te wszystkie warunki, a jednak nie czuć się obywatelką bądź obywatelem Warszawy. W ten sposób traci się olbrzymi potencjał talentów i umiejętności ludzi, stygmatyzowanych dlatego, że przyszywa im się łatkę "Innych" bądź "Obcych". Tymczasem osoby o różnych doświadczeniach i z różnych kontekstów, zaangażowane w trwały dialog o mieście, mogą wnieść świeżość spojrzenia i otwartość do miejskiej wspólnoty. Sam czuję się warszawiakiem, choć nie jestem "tutejszy" - znaczenie tożsamości dla poziomu życia i społecznych więzi poznałem na bazie nostalgii za innym, galicyjskim mitem, mającym jak każdy swoje wady i zalety. Mit "Paryża Północy" jest bardziej otwarty, bo odwołuje się do marzeń o wielkomiejskości i rzeczywistej, autonomicznej wspólnocie. Wspólnocie, którą chcę współtworzyć.
Jak już wspomniałem, do mitów i wyobrażeń nie da się podchodzić bezkrytycznie. We wspólnotach miejskich znalazło się też miejsce dla biedy i wykluczenia, w warszawskim kontekście wystarczy wspomnieć wieloletnie wystąpienia antysemickie. Tożsamość, by ubogacała, wymaga nie zamknięcia się na niewygodne fakty, ale zmierzenia się z nimi, pamięci i przeciwdziałania powtórce. Jednocześnie trudno budować nowoczesną, otwartą społeczność lokalną bez pozytywnych wzorców z przeszłości. Tęsknota za "Paryżem Północy" to - poza tym wszystkim - tęsknota do bardziej spójnego miasta i do społecznej aktywności. Nowoczesne miasto nie powstanie tylko dlatego, że zabudowa będzie odpowiednio gęsta, a ludzie nie będą utrzymywać się z rolnictwa, potrzebuje ducha, który je ożywi i sprawi, że jednostki je zamieszkujące - bez utraty własnych tożsamości - dorzucą do nich jeszcze jedną cegiełkę. Cegiełkę warszawskości. Kiedy to nastąpi, łatwiej będzie o zmiany na lepsze w naszym mieście.
Tekst ukazał się na stronie E-Kurjera Warszawskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz