Sondaże bywają bezlitosne - ponad 3/4 osób, pytanych o to, na kogo oddałyby swój głos, decyduje się na wybór między PO a PiS. W rozlicznych analizach, związanych z takim, a nie innym podziałem politycznej sceny w Polsce, bardzo często pojawia się motyw rzekomej "naturalności" takiego stanu rzeczy. W tej optyce akcentuje się często rzekomy "wrodzony konserwatyzm" Polek i Polaków, zupełnie ignorując realnie istniejące społeczne podziały, biegnące wzdłuż linii światopoglądowych i ekonomicznych. Pojawiają się również kwestie zgoła cywilizacyjne, takie jak dawna linia zaborów, mająca odpowiadać nie tylko różnicom politycznym, ale także odmienności funkcjonowania lokalnych społeczności. Choć oczywiście nie da się zupełnie zlekceważyć takiego punktu widzenia (wystarczy popatrzeć się na mapę), to jednak należałoby zadać sobie pytanie, czy tak było zawsze? Wszyscy zdajemy się pamiętać najnowsze dzieje polityczne od roku 2005 i fiaska utworzenia koalicji PO-PiS - czy jednak obie te partie istnieją dopiero od tamtego czasu? Co działo się między nimi przedtem i czy "nieprzekraczalne różnice" istniały od zawsze, czy może są jedynie efektem PR-owej eksploatacji niuansów, rozdętych do poziomu niemal cywilizacyjnej odrębności partii, ich liderów i elektoratów?
Na postawione wyżej pytania odpowiedzi szukał lewicowy publicysta, Tomasz Borejza w swej książce "PO-PiS. Pozorna różnica". Stosując narzędzia z zakresu socjologii i filozofii polityki, optując za rozumieniem sceny publicznej wedle wizji dyskursywnej Jurgena Habermasa (przestrzeń dialogu i wyrażania idei, nie zaś - reklamy i marketingu) oraz posiłkując się schematami poznawczymi amerykańskiego badacza, George'a Lakoffa, którymi badano różnice w mentalnym postrzeganiu świata przez zwolenniczki i zwolenników Demokratów i Republikanów. Za oceanem okazało się, że punkt widzenia jednych odpowiada wizji, opisanej jako "współczująca matka" (co wiązało się np. z akceptacją aktywnej polityki społecznej), a drugich - "surowemu ojcu" (rygoryzm moralny i ekonomiczny). Borejza zanalizował wypowiedzi czołowych politycznych graczy PO i PiS - partii, które dość chętnie odwołują się do projektu analogicznego do amerykańskiego podziału sceny politycznej - a także ich dokumentów programowych, zarówno tuż przed burzliwym rozwodem w 2005 roku, jak i po nim, aż po expose Donalda Tuska pod koniec 2007 roku. Zdaniem autora książki, obie te partie mieszczą się w modelu republikańskim, a polityczne różnice są znacznie mniejsze, niż bylibyśmy skłonni uważać, będąc nawet wyjątkowo krytyczni wobec obu tych ugrupowań.
Centralnymi kategoriami intelektualnymi dla partii Jarosława Kaczyńskiego jest - bez zaskoczenia - państwo, podczas gdy dla PO - rynek. Nie powinno nas to jednak zwieść, bowiem gdy zajrzymy dalej, okazuje się, że rezultaty akcentowania takich, a nie innych zjawisk i wartości, nie są znowu takie różne od siebie. Choć retoryka socjalna Prawa i Sprawiedliwości (dość odległa w stosunku do rzeczywistych posunięć, takich jak obniżanie podatków) może sugerować co innego, podejście PiS do rynku nie różni się tak bardzo od wersji PO - w ostatecznym rozrachunku to on bowiem jest według tej partii najlepszym, merytokratycznym miernikiem ludzkich zdolności i zasług. Silne państwo ma jedynie trzymać rękę nad sektorami strategicznymi, doraźnie stymulować pożądane działania ekonomiczne (np. jeśli chodzi o demografię) i przede wszystkim - zwalczać korupcję i układy, krępujące wolność gospodarczą. Program frakcji konserwatywnej w Parlamencie Europejskim oddaje to bardzo wyraźnie - jej zadaniem ma być m.in. walka o deregulację, uelastycznianie rynku pracy i wzrost konkurencyjności. Deklarowana relacja państwo-gospodarka u PO jest całkiem podobna, tam państwo ma być sprawne po to, by zwalczać nieprawidłowości w funkcjonowaniu rynku, dzięki czemu to on sam opracuje najlepsze metody sprawiedliwego podziału dóbr.
Nawet dotychczasowi "najwięksi wrogowie" tych partii byli nad wyraz podobni. W partii Donalda Tuska był to szeroko pojęty "Socjalizm", wiązany nie tylko z postkomunistycznym dziedzictwem, ale też z jakąkolwiek formą państwa socjalnego. U Prawa i Sprawiedliwości był to "Układ" w którym dużą rolę miały odgrywać postkomunistyczne związki towarzysko-biznesowe. Aż do niedawna zbiory te były w dużej mierze tożsame. Choć Borejza zauważa, że istnieją pewne wyraźniejsze różnice (najbardziej widoczne w polityce zagranicznej, gdzie PiS widzi arenę konfliktów, których aktywne podsycanie ma wzmacniać pozycję międzynarodową Polski, podczas gdy PO preferuje model bardziej koncyliacyjny), to jednak koniec końców mieszczą się one w jednej, konserwatywno-liberalnej wizji świata, odpowiadającej mentalności "surowego ojca". Widać to zresztą w wypowiedziach samych prawicowych polityków, jak np. rzekomego "antypisowskiego jastrzębia", Radosława Sikorskiego, mówiącego bez ogródek w wywiadzie dla "Krytyki Politycznej", że PO, PiS i LPR zmieściłyby się w szeregach amerykańskich Republikanów.
Można zadać pytanie, czy te PR-owe napięcie między dwiema formacjami nie zaczęło się przeradzać w faktyczny, społeczny podział. Ważną kwestią jest, czy relacje między dwiema konserwatywnymi partiami nie ewoluują, a także, czy nie wchodzi w grę jakaś wewnętrzna dynamika zmian. Kiedy jednak spogląda się na obficie cytowanych u Borejzy autorów, wydaje się, że nawet jeśli skończyli już aktywny żywot partyjny, to ich duch nadal krąży. Tak jest w przypadku Jana Rokity, który przed laty opowiadał o potrzebie współpracy między państwem a kościołem i przestrzegając przed będącym jego zdaniem przejawem "radykalnego liberalizmu" pomysłem na wspieranie neutralności światopoglądowej państwa. Dzieje się tak dlatego, że kwestie tego typu są już zinternalizowane przez działaczki i działaczy tak PO, jak i PiS, a obu tym partiom trudno jest w ostatecznym rozrachunku wyjść z tych myślowych kolein, przez co np. Platforma Obywatelska nie może aktywnie działać na rzecz większej wolności światopoglądowej, a Prawo i Sprawiedliwość - utrzymywać mniej konfliktowy wizerunek. Nie zapominajmy, że obie te partie i ich przekaz to zwulgaryzowana forma myśli intelektualnej prawicowej inteligencji Krakowa, Warszawy i Gdańska, nie zaś oddolne inicjatywy odpowiednio miejskich i wiejskich konserwatystów.
PR ma jednak to do siebie, że potrafi zamaskować całkiem skutecznie nawet najbardziej radykalne wolty. Warto pamiętać, że w wyborach samorządowych w 2002 roku PO i PiS utworzyły wyborcze koalicje do 14 sejmików wojewódzkich. Aż tak silna forma sojuszu u partii, które rzekomo ma dzielić przepaść warto mieć w tyle głowy. Nie da się zatem wykluczyć, że przy wzmocnieniu lewicy obie te partie byłyby w stanie zrobić wiele, by kazać ludziom o tych różnicach zapomnieć. By nie poszło im tak łatwo, sugeruję lekturę książki Tomasza Borejzy, która moim zdaniem w udany sposób syntetyzuje myśl społeczno-polityczną obu partii.
Na postawione wyżej pytania odpowiedzi szukał lewicowy publicysta, Tomasz Borejza w swej książce "PO-PiS. Pozorna różnica". Stosując narzędzia z zakresu socjologii i filozofii polityki, optując za rozumieniem sceny publicznej wedle wizji dyskursywnej Jurgena Habermasa (przestrzeń dialogu i wyrażania idei, nie zaś - reklamy i marketingu) oraz posiłkując się schematami poznawczymi amerykańskiego badacza, George'a Lakoffa, którymi badano różnice w mentalnym postrzeganiu świata przez zwolenniczki i zwolenników Demokratów i Republikanów. Za oceanem okazało się, że punkt widzenia jednych odpowiada wizji, opisanej jako "współczująca matka" (co wiązało się np. z akceptacją aktywnej polityki społecznej), a drugich - "surowemu ojcu" (rygoryzm moralny i ekonomiczny). Borejza zanalizował wypowiedzi czołowych politycznych graczy PO i PiS - partii, które dość chętnie odwołują się do projektu analogicznego do amerykańskiego podziału sceny politycznej - a także ich dokumentów programowych, zarówno tuż przed burzliwym rozwodem w 2005 roku, jak i po nim, aż po expose Donalda Tuska pod koniec 2007 roku. Zdaniem autora książki, obie te partie mieszczą się w modelu republikańskim, a polityczne różnice są znacznie mniejsze, niż bylibyśmy skłonni uważać, będąc nawet wyjątkowo krytyczni wobec obu tych ugrupowań.
Centralnymi kategoriami intelektualnymi dla partii Jarosława Kaczyńskiego jest - bez zaskoczenia - państwo, podczas gdy dla PO - rynek. Nie powinno nas to jednak zwieść, bowiem gdy zajrzymy dalej, okazuje się, że rezultaty akcentowania takich, a nie innych zjawisk i wartości, nie są znowu takie różne od siebie. Choć retoryka socjalna Prawa i Sprawiedliwości (dość odległa w stosunku do rzeczywistych posunięć, takich jak obniżanie podatków) może sugerować co innego, podejście PiS do rynku nie różni się tak bardzo od wersji PO - w ostatecznym rozrachunku to on bowiem jest według tej partii najlepszym, merytokratycznym miernikiem ludzkich zdolności i zasług. Silne państwo ma jedynie trzymać rękę nad sektorami strategicznymi, doraźnie stymulować pożądane działania ekonomiczne (np. jeśli chodzi o demografię) i przede wszystkim - zwalczać korupcję i układy, krępujące wolność gospodarczą. Program frakcji konserwatywnej w Parlamencie Europejskim oddaje to bardzo wyraźnie - jej zadaniem ma być m.in. walka o deregulację, uelastycznianie rynku pracy i wzrost konkurencyjności. Deklarowana relacja państwo-gospodarka u PO jest całkiem podobna, tam państwo ma być sprawne po to, by zwalczać nieprawidłowości w funkcjonowaniu rynku, dzięki czemu to on sam opracuje najlepsze metody sprawiedliwego podziału dóbr.
Nawet dotychczasowi "najwięksi wrogowie" tych partii byli nad wyraz podobni. W partii Donalda Tuska był to szeroko pojęty "Socjalizm", wiązany nie tylko z postkomunistycznym dziedzictwem, ale też z jakąkolwiek formą państwa socjalnego. U Prawa i Sprawiedliwości był to "Układ" w którym dużą rolę miały odgrywać postkomunistyczne związki towarzysko-biznesowe. Aż do niedawna zbiory te były w dużej mierze tożsame. Choć Borejza zauważa, że istnieją pewne wyraźniejsze różnice (najbardziej widoczne w polityce zagranicznej, gdzie PiS widzi arenę konfliktów, których aktywne podsycanie ma wzmacniać pozycję międzynarodową Polski, podczas gdy PO preferuje model bardziej koncyliacyjny), to jednak koniec końców mieszczą się one w jednej, konserwatywno-liberalnej wizji świata, odpowiadającej mentalności "surowego ojca". Widać to zresztą w wypowiedziach samych prawicowych polityków, jak np. rzekomego "antypisowskiego jastrzębia", Radosława Sikorskiego, mówiącego bez ogródek w wywiadzie dla "Krytyki Politycznej", że PO, PiS i LPR zmieściłyby się w szeregach amerykańskich Republikanów.
Można zadać pytanie, czy te PR-owe napięcie między dwiema formacjami nie zaczęło się przeradzać w faktyczny, społeczny podział. Ważną kwestią jest, czy relacje między dwiema konserwatywnymi partiami nie ewoluują, a także, czy nie wchodzi w grę jakaś wewnętrzna dynamika zmian. Kiedy jednak spogląda się na obficie cytowanych u Borejzy autorów, wydaje się, że nawet jeśli skończyli już aktywny żywot partyjny, to ich duch nadal krąży. Tak jest w przypadku Jana Rokity, który przed laty opowiadał o potrzebie współpracy między państwem a kościołem i przestrzegając przed będącym jego zdaniem przejawem "radykalnego liberalizmu" pomysłem na wspieranie neutralności światopoglądowej państwa. Dzieje się tak dlatego, że kwestie tego typu są już zinternalizowane przez działaczki i działaczy tak PO, jak i PiS, a obu tym partiom trudno jest w ostatecznym rozrachunku wyjść z tych myślowych kolein, przez co np. Platforma Obywatelska nie może aktywnie działać na rzecz większej wolności światopoglądowej, a Prawo i Sprawiedliwość - utrzymywać mniej konfliktowy wizerunek. Nie zapominajmy, że obie te partie i ich przekaz to zwulgaryzowana forma myśli intelektualnej prawicowej inteligencji Krakowa, Warszawy i Gdańska, nie zaś oddolne inicjatywy odpowiednio miejskich i wiejskich konserwatystów.
PR ma jednak to do siebie, że potrafi zamaskować całkiem skutecznie nawet najbardziej radykalne wolty. Warto pamiętać, że w wyborach samorządowych w 2002 roku PO i PiS utworzyły wyborcze koalicje do 14 sejmików wojewódzkich. Aż tak silna forma sojuszu u partii, które rzekomo ma dzielić przepaść warto mieć w tyle głowy. Nie da się zatem wykluczyć, że przy wzmocnieniu lewicy obie te partie byłyby w stanie zrobić wiele, by kazać ludziom o tych różnicach zapomnieć. By nie poszło im tak łatwo, sugeruję lekturę książki Tomasza Borejzy, która moim zdaniem w udany sposób syntetyzuje myśl społeczno-polityczną obu partii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz