Czy jesteśmy skazani na debatę pt. "mniej/więcej rynku"? Dla kraju nad Wisłą wydaje się to póki co alternatywą wyjętą z kosmosu, wszak nadal pokutuje tu przekonanie, że im mniej państwa, tym lepiej, a publiczne instytucje "z definicji" są gorsze od prywatnych. Brzmi to niemal jak prawo fizyki - tyle że człowiek ma to do siebie, że ma olbrzymie możliwości zmiany swojego położenia, o stanie działania instytucji, które sam stworzył, nie wspominając. Narzędzia kontaktów gospodarczych, które wynaleziono w ciągu wieków, sprawują się lepiej lub gorzej, a zatem rolą debaty publicznej jest ocenić ich funkcjonowanie, zaproponować sposoby, by funkcjonowały lepiej, jeśli nie spełniają swoich zadań, a jeśli nie ma już dla nich ratunku, to należy z nich zrezygnować. Trzymanie się dysfunkcjonalnych instytucji za bardzo nie służy poprawie jakości życia nas wszystkich. Należy jednak pamiętać, że ich reforma i modernizacja musi odbywać się w sposób demokratyczny, z autentycznym, społecznym poparciem. Wadliwie działające państwo jest równie niebezpieczne dla nas, jak wadliwie działający rynek, ale nie wydaje się, by bez niego - przynajmniej na tym etapie rozwoju ludzkości - miała zapanować powszechna szczęśliwość. Bardziej prawdopodobne byłoby zwiększenie i tak niepokojących poziomów nierówności i ekologicznej degradacji.
Publikacja, którą miałem przyjemność w ostatnich dniach czytać, pokazuje, że o współczesnym kapitalizmie da się opowiadać z sensem i usiłować go ratować przed samym sobą. Dean Baker, autor poczytnego lewicowego bloga i z wykształcenia makroekonomista pokazuje bez uciekania się do niezrozumiałej, naukowej nowomowy, że wspomniana na początku alternatywa jest fałszywa. Dlaczego? Jego zdaniem rynek jest narzędziem, które nie może istnieć bez państwa i jego regulacji. Działania, mające rzekomo go "uwalniać" i "deregulować" tak naprawdę służą zmianie kierunku redystrybucji dochodowych. Do czasu rewolucji neoliberalnej (w Ameryce - neokonserwatywnej) regulacje służyły równoważeniu interesów różnych klas społecznych, a w szczególności - relatywnie zrównoważonemu wzrostowi płac, bez rażących dysproporcji między grupami najbiedniejszymi i najbogatszymi. Zmiany, promowane przez Republikanów, takie jak ulgi podatkowe dla bogatych, zniesienie podatku spadkowego czy też plany prywatyzacji systemu emerytalnego nie tyle służyły ograniczeniu roli państwa, co raczej jego przemodelowaniu w kierunku zapewnienia dobrego życia najbogatszym.
Postępowcy i liberałowie (a więc amerykańska lewica) wpadają w zastawioną przez konserwatystów pułapkę, w czambuł potępiając mechanizmy rynkowe i domagając się większej roli państwa w gospodarce. Ta zaś - niezależnie od zaklęć ideowych dzieci Reagana czy Thatcher zawsze była, jest i będzie znaczna. Nie chodzi tu - używając metafory - by państwo miało więcej noży, lecz by umiejętnie korzystała z narzędzi, które posiada. Owszem, czasem, do specyficznych potraw (takich jak nowe segmenty rynku czy instrumenty finansowe) przydadzą się nowe, wyprofilowane noże, jednak to od samego państwa zależy, czy będzie je używać do przyrządzania smakowitego obiadu, czy też będzie latać po ulicy i dźgać przypadkowo napotkanych przechodniów. Państwo neoconów raczej skupia się na reprezentowaniu interesów majętnych grup wsparcia, wcale nie pozbywając się państwowego oprzyrządowania. Przytaczany przez Bakera przypadek zaostrzenia prawa dot. egzekucji długów czy też publiczne wsparcie dla uwikłanych w ryzykowne przedsięwzięcia biznesowe firm wskazuje na to dość wyraźnie. Gdyby Republikanom naprawdę zależało na przestrzeganiu reguł, to w ramach zasad konkurencji uznaliby, że bankrutujące firmy nie spisały się dobrze i czas, by ustąpiły miejsca innym, lepszym.
Nie jest moją rolą zamartwianie się rozdźwiękiem między tym, co amerykańska prawica głosi, a co robi - chodzi raczej o wskazanie, że jej działania mają w sobie tyle samo z interwencjonizmu państwowego, co i te lewicowe - tyle że inny jest wektor oddziaływań. Wspieranie systemu patentowego, petryfikującego prywatne monopole w dobie społeczeństwa wiedzy jest chyba najbardziej skrajnym działaniem, dowodzącym fałszywości wolnościowych zapewnień prawicy. Także rzekomo "wolnorynkowe" uzgodnienia dotyczące handlu międzynarodowego stają się pokazem skrajnego cynizmu ekip republikańskich. Jeśli domaga się otwarcia rynków państw rozwijających się, a jednocześnie utrzymuje się dotacje dla rolnictwa albo utrzymuje się restrykcje na rynku pracy, to z "wolnym handlem" nie ma to wiele wspólnego - a już ze sprawiedliwym w ogóle nic.
Baker nie narzeka, ale każdy rozdział kończy konstruktywnymi propozycjami, mającymi na celu ograniczenie aktualnych, rosnących nierówności. Chcąc zapewnić szanse krajom rozwijającym się, proponuje otwarcie amerykańskiego rynku pracy nie tylko dla osób nisko wykwalifikowanych (konkurencja płacowa prowadzi do utrzymywania się pensji robotniczych na niskim poziomie), ale też dla np. prawników i lekarzy, co doprowadziłoby do obniżenia kosztów ich usługi i zwiększenia tym samym ich dostępności. Jak ma to służyć "Globalnemu Południu"? Baker proponuje opodatkowanie ich pensji, które zasadniczo nie zniechęciłoby osób np. z Chin czy Indii do przyjazdu, a które to wysyłane było do krajów ich pochodzenia w celu umożliwienia im dalszego kształcenia lokalnych kadr, które zapobiegnie "drenażowi mózgów". Wprowadzenie publicznego ubezpieczyciela zdrowotnego, którego do tej pory brakowało na amerykańskim rynku, ma pomóc w ograniczeniu zarówno ilości osób pozostających poza systemem opieki, jak i zredukować olbrzymie koszty obsługi lekarskiej, dublowanie się infrastruktury i umożliwić kontrolę nadmiernych cen leków. Zamiast systemu patentowania proponuje z kolei system publicznych, wysokich nagród dla naukowców i firm tworzących nowe produkty (np. leki), które trafiać będą do domeny publicznej. Może to skutkować potanieniem leków ratujących życie dzięki zwiększeniu konkurencyjności, co nie jest bez znaczenia dla milionów osób, zagrożonych z powodu korporacyjnej chciwości śmiercią na całym świecie. Podobnych pomysłów mu nie brakuje i warto się z nimi zapoznać.
A, i jeszcze jedno - pamiętajcie, że "efektywność" rynkową przedsiębiorstw prywatnych można sobie zapewnić bardzo tanio, nawet, jeśli twierdzenie to nie odpowiada w 100% rzeczywistości. Wystarczy przekonać do tego parlamentarzystów, co uczyniły prywatne firmy pocztowe, gdy publiczna US Postal zaczęła reklamować swe tańsze od FedEx i UPS usługi pocztowe. Gdy amerykańskie sądy odmówiły ukarania mówiącej prawdy firmy, lobbyści zadbali o to, by doszło do zmian prawnych, ograniczających reklamę porównawczą. Tyle a propos "wrodzonej efektywności"...
Publikacja, którą miałem przyjemność w ostatnich dniach czytać, pokazuje, że o współczesnym kapitalizmie da się opowiadać z sensem i usiłować go ratować przed samym sobą. Dean Baker, autor poczytnego lewicowego bloga i z wykształcenia makroekonomista pokazuje bez uciekania się do niezrozumiałej, naukowej nowomowy, że wspomniana na początku alternatywa jest fałszywa. Dlaczego? Jego zdaniem rynek jest narzędziem, które nie może istnieć bez państwa i jego regulacji. Działania, mające rzekomo go "uwalniać" i "deregulować" tak naprawdę służą zmianie kierunku redystrybucji dochodowych. Do czasu rewolucji neoliberalnej (w Ameryce - neokonserwatywnej) regulacje służyły równoważeniu interesów różnych klas społecznych, a w szczególności - relatywnie zrównoważonemu wzrostowi płac, bez rażących dysproporcji między grupami najbiedniejszymi i najbogatszymi. Zmiany, promowane przez Republikanów, takie jak ulgi podatkowe dla bogatych, zniesienie podatku spadkowego czy też plany prywatyzacji systemu emerytalnego nie tyle służyły ograniczeniu roli państwa, co raczej jego przemodelowaniu w kierunku zapewnienia dobrego życia najbogatszym.
Postępowcy i liberałowie (a więc amerykańska lewica) wpadają w zastawioną przez konserwatystów pułapkę, w czambuł potępiając mechanizmy rynkowe i domagając się większej roli państwa w gospodarce. Ta zaś - niezależnie od zaklęć ideowych dzieci Reagana czy Thatcher zawsze była, jest i będzie znaczna. Nie chodzi tu - używając metafory - by państwo miało więcej noży, lecz by umiejętnie korzystała z narzędzi, które posiada. Owszem, czasem, do specyficznych potraw (takich jak nowe segmenty rynku czy instrumenty finansowe) przydadzą się nowe, wyprofilowane noże, jednak to od samego państwa zależy, czy będzie je używać do przyrządzania smakowitego obiadu, czy też będzie latać po ulicy i dźgać przypadkowo napotkanych przechodniów. Państwo neoconów raczej skupia się na reprezentowaniu interesów majętnych grup wsparcia, wcale nie pozbywając się państwowego oprzyrządowania. Przytaczany przez Bakera przypadek zaostrzenia prawa dot. egzekucji długów czy też publiczne wsparcie dla uwikłanych w ryzykowne przedsięwzięcia biznesowe firm wskazuje na to dość wyraźnie. Gdyby Republikanom naprawdę zależało na przestrzeganiu reguł, to w ramach zasad konkurencji uznaliby, że bankrutujące firmy nie spisały się dobrze i czas, by ustąpiły miejsca innym, lepszym.
Nie jest moją rolą zamartwianie się rozdźwiękiem między tym, co amerykańska prawica głosi, a co robi - chodzi raczej o wskazanie, że jej działania mają w sobie tyle samo z interwencjonizmu państwowego, co i te lewicowe - tyle że inny jest wektor oddziaływań. Wspieranie systemu patentowego, petryfikującego prywatne monopole w dobie społeczeństwa wiedzy jest chyba najbardziej skrajnym działaniem, dowodzącym fałszywości wolnościowych zapewnień prawicy. Także rzekomo "wolnorynkowe" uzgodnienia dotyczące handlu międzynarodowego stają się pokazem skrajnego cynizmu ekip republikańskich. Jeśli domaga się otwarcia rynków państw rozwijających się, a jednocześnie utrzymuje się dotacje dla rolnictwa albo utrzymuje się restrykcje na rynku pracy, to z "wolnym handlem" nie ma to wiele wspólnego - a już ze sprawiedliwym w ogóle nic.
Baker nie narzeka, ale każdy rozdział kończy konstruktywnymi propozycjami, mającymi na celu ograniczenie aktualnych, rosnących nierówności. Chcąc zapewnić szanse krajom rozwijającym się, proponuje otwarcie amerykańskiego rynku pracy nie tylko dla osób nisko wykwalifikowanych (konkurencja płacowa prowadzi do utrzymywania się pensji robotniczych na niskim poziomie), ale też dla np. prawników i lekarzy, co doprowadziłoby do obniżenia kosztów ich usługi i zwiększenia tym samym ich dostępności. Jak ma to służyć "Globalnemu Południu"? Baker proponuje opodatkowanie ich pensji, które zasadniczo nie zniechęciłoby osób np. z Chin czy Indii do przyjazdu, a które to wysyłane było do krajów ich pochodzenia w celu umożliwienia im dalszego kształcenia lokalnych kadr, które zapobiegnie "drenażowi mózgów". Wprowadzenie publicznego ubezpieczyciela zdrowotnego, którego do tej pory brakowało na amerykańskim rynku, ma pomóc w ograniczeniu zarówno ilości osób pozostających poza systemem opieki, jak i zredukować olbrzymie koszty obsługi lekarskiej, dublowanie się infrastruktury i umożliwić kontrolę nadmiernych cen leków. Zamiast systemu patentowania proponuje z kolei system publicznych, wysokich nagród dla naukowców i firm tworzących nowe produkty (np. leki), które trafiać będą do domeny publicznej. Może to skutkować potanieniem leków ratujących życie dzięki zwiększeniu konkurencyjności, co nie jest bez znaczenia dla milionów osób, zagrożonych z powodu korporacyjnej chciwości śmiercią na całym świecie. Podobnych pomysłów mu nie brakuje i warto się z nimi zapoznać.
A, i jeszcze jedno - pamiętajcie, że "efektywność" rynkową przedsiębiorstw prywatnych można sobie zapewnić bardzo tanio, nawet, jeśli twierdzenie to nie odpowiada w 100% rzeczywistości. Wystarczy przekonać do tego parlamentarzystów, co uczyniły prywatne firmy pocztowe, gdy publiczna US Postal zaczęła reklamować swe tańsze od FedEx i UPS usługi pocztowe. Gdy amerykańskie sądy odmówiły ukarania mówiącej prawdy firmy, lobbyści zadbali o to, by doszło do zmian prawnych, ograniczających reklamę porównawczą. Tyle a propos "wrodzonej efektywności"...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz