Czas majówki sprzyja nieco lżejszemu spojrzeniu na rzeczywistość. Można na przykład udać się na świeże powietrze - tak też zrobiłem, usiłując przetestować swoją nowiuteńką hulajnogę. Miała mnie zachęcić do zdrowszego, bardziej aktywnego stylu życia, ale po jakichś 100 metrach zdecydowała się rozwalić, grzebiąc moje nadzieje na przyjemne spędzenie popołudnia. Cóż, tyle, jeśli chodzi o trwałość współcześnie wykonywanych przedmiotów rekreacyjnych - a jednak spełniałem wymagania dotyczące niskiej wagi...
Nic to, pozostają mi najwyraźniej długie spacery i komunikacja miejska, ewentualnie kontynuowanie przesiadywania przed komputerem. Niedawno udało mi się znaleźć z kolei nieco czasu na wyjście do kina na film, który wzbudza dość sporo emocji - zarówno estetycznych, jak i politycznych. To "Walc z Baszirem" izraelskiego reżysera, Ariego Folmana. Zrobienie go trwało dość długo, bowiem kraj ten nie ma zbyt wielkich tradycji tworzenia filmów animowanych. Jak na debiut w tej dziedzinie robi on naprawdę niesamowite wrażenie - mocna, wyrazista i charakterystyczna kreska doskonale współgra z klimatem filmu. Doskonałe gry światła i cienia, a także wyraziste kolory sprawiają, że wizualnie film robi oszałamiające wrażenie. Do tego dodać należy świetną ścieżkę muzyczną - i przepis na sukces gotowy. No, prawie...
Najważniejszą rolę w "Walcu" pełni fabuła. Nic to dziwnego, zważywszy na to, że jest to film dokumentalny. W kraju nad Wisłą, gdzie komiksy nadal traktuje się po macoszemu i mało kto (niestety!) przyznaje, że mogą one nieść ze sobą jakiś przekaz, nawet przy edytowaniu hasła na Wikipedii pojawiały się wątpliwości, czy animacja może być dokumentem. Może - tak samo, jak o Holokauście opowiadać można niczym w "Mausie" Arta Spiegelmana. Nadal ciąży nad nami dziedzictwo podziału na "sztuki wysokie" i "sztuki niskie", co poważnie utrudnia dyskusję nad walorami artystycznymi i politycznym przekazem wielu dzieł. Kiedy np. opowiada się o "dziecinadzie" sztuki współczesnej (co bardzo lubił robić tygodnik "Wprost") albo z góry skreślać komiks tego samego typu etykietą, wtedy czyni się kulturze ogromną krzywdę.
Nad filmem Folmana warto się pochylić po to, by spojrzeć na tragedię wojny na Bliskim Wschodzie. Po seansie wychodziłem z kina niemal w stanie depresyjnym, ubolewając nad ludzką kondycją. Cóż bowiem z tego, że ludzkość potrafiła wymyśleć Kanta czy Hegla, skoro nadal jedną z bardziej powszechnych rozrywek, z jakimi mamy do czynienia, stanowi wzajemne mordowanie się? Wojna izraelsko-libańska z lat osiemdziesiątych XX wieku była kolejnym konfliktem w dziejach ludzkości, który pokazał potencjał zezwierzęcania nas wszystkich. Izraelscy żołnierze, świeżo po szkole, jechali na północ niczym na wycieczkę, Palestyńczycy wysyłali do boju dzieci z granatnikami, maronici wycinali na klatkach piersiowych muzułmańskich uchodźców krwawe znaki krzyża... Cóż, oto cywilizacja, którą tworzymy każdego dnia.
Że niby to nie my? Że niby to daleko, dawno i nieprawda? Społeczeństwa okresu międzywojennego też przeżywały czas wielkiego rozwoju kulturalnego, w najlepsze rozwijała się nauka i technika, a jednak wielki kryzys i wzrost totalitaryzmów obrócił w perzynę większość tego świata. Dozorcy obozów koncentracyjnych mogli nadal uwielbiać muzykę klasyczną, podczas gdy paręset metrów dalej ludzie (którym zawczasu odmówiono człowieczeństwa) ginęli masowo w piecach krematoryjnych. Do których dziś na przykład wchodzić sobie może dziewczynka, po czym publikuje zdjęcie na portalu społecznościowym.
Margines? Być może, ale to warunki dziejowe sprawiają, że owe cywilizacyjne marginesy bądź to się zmniejszają, bądź też ulegają powiększeniu. Rozwój techniki bardzo ułatwił sytuację - dziś można prowadzić wojny asymetryczne, namierzać samochody czy poszczególnych ludzi dzięki zdjęciom satelitarnym - po prostu cuda na kiju. Ból można nieść wszędzie, można też cedować odpowiedzialność na innych, tak jak stało się to przy okazji mordów w obozach palestyńskich uchodźców w Libanie. Pozbawiać życia można kobiety, dzieci, młodych i starych. Nieważne już, kto to robi - "Walc z Baszirem" moim zdaniem jest nie tylko o zawiłych relacjach Izraela i sąsiednich państw czy też o wpływie przeszłości na teraźniejszy sposób myślenia Izraelek i Izraelczyków. O tym też - ale nie tylko.
Jeśli popatrzymy na dzieło Ariego Folmana li tylko przez pryzmat Bliskiego Wschodu, skończyć się to może na praniu brudów, pokazywaniu własnego, krytycznego stosunku do działań Izraela czy też do próby tłumaczenia zachowań, jakie wówczas miały miejsce. Zapominamy, że w tej narracji tak naprawdę pod aktorów możemy podstawić dowolne nacje - Hutu i Tutsi, Niemców i Żydów, Turków i Ormian - kogokolwiek. I zawsze będzie ona aktualna. Już sam ten fakt - możliwości bycia ofiarą i oprawcą i możliwości szybkiej zamiany owych ról - powinien skłaniać nas do odważnego wołania o pokój na świecie. Dla naszego wspólnego dobra.
Zawiało optymizmem - nie ma co. Na film pójść warto - również bez dwóch zdań. Czy po seansie Wasze przemyślenia będą takie same? Trudno rzec.
Nic to, pozostają mi najwyraźniej długie spacery i komunikacja miejska, ewentualnie kontynuowanie przesiadywania przed komputerem. Niedawno udało mi się znaleźć z kolei nieco czasu na wyjście do kina na film, który wzbudza dość sporo emocji - zarówno estetycznych, jak i politycznych. To "Walc z Baszirem" izraelskiego reżysera, Ariego Folmana. Zrobienie go trwało dość długo, bowiem kraj ten nie ma zbyt wielkich tradycji tworzenia filmów animowanych. Jak na debiut w tej dziedzinie robi on naprawdę niesamowite wrażenie - mocna, wyrazista i charakterystyczna kreska doskonale współgra z klimatem filmu. Doskonałe gry światła i cienia, a także wyraziste kolory sprawiają, że wizualnie film robi oszałamiające wrażenie. Do tego dodać należy świetną ścieżkę muzyczną - i przepis na sukces gotowy. No, prawie...
Najważniejszą rolę w "Walcu" pełni fabuła. Nic to dziwnego, zważywszy na to, że jest to film dokumentalny. W kraju nad Wisłą, gdzie komiksy nadal traktuje się po macoszemu i mało kto (niestety!) przyznaje, że mogą one nieść ze sobą jakiś przekaz, nawet przy edytowaniu hasła na Wikipedii pojawiały się wątpliwości, czy animacja może być dokumentem. Może - tak samo, jak o Holokauście opowiadać można niczym w "Mausie" Arta Spiegelmana. Nadal ciąży nad nami dziedzictwo podziału na "sztuki wysokie" i "sztuki niskie", co poważnie utrudnia dyskusję nad walorami artystycznymi i politycznym przekazem wielu dzieł. Kiedy np. opowiada się o "dziecinadzie" sztuki współczesnej (co bardzo lubił robić tygodnik "Wprost") albo z góry skreślać komiks tego samego typu etykietą, wtedy czyni się kulturze ogromną krzywdę.
Nad filmem Folmana warto się pochylić po to, by spojrzeć na tragedię wojny na Bliskim Wschodzie. Po seansie wychodziłem z kina niemal w stanie depresyjnym, ubolewając nad ludzką kondycją. Cóż bowiem z tego, że ludzkość potrafiła wymyśleć Kanta czy Hegla, skoro nadal jedną z bardziej powszechnych rozrywek, z jakimi mamy do czynienia, stanowi wzajemne mordowanie się? Wojna izraelsko-libańska z lat osiemdziesiątych XX wieku była kolejnym konfliktem w dziejach ludzkości, który pokazał potencjał zezwierzęcania nas wszystkich. Izraelscy żołnierze, świeżo po szkole, jechali na północ niczym na wycieczkę, Palestyńczycy wysyłali do boju dzieci z granatnikami, maronici wycinali na klatkach piersiowych muzułmańskich uchodźców krwawe znaki krzyża... Cóż, oto cywilizacja, którą tworzymy każdego dnia.
Że niby to nie my? Że niby to daleko, dawno i nieprawda? Społeczeństwa okresu międzywojennego też przeżywały czas wielkiego rozwoju kulturalnego, w najlepsze rozwijała się nauka i technika, a jednak wielki kryzys i wzrost totalitaryzmów obrócił w perzynę większość tego świata. Dozorcy obozów koncentracyjnych mogli nadal uwielbiać muzykę klasyczną, podczas gdy paręset metrów dalej ludzie (którym zawczasu odmówiono człowieczeństwa) ginęli masowo w piecach krematoryjnych. Do których dziś na przykład wchodzić sobie może dziewczynka, po czym publikuje zdjęcie na portalu społecznościowym.
Margines? Być może, ale to warunki dziejowe sprawiają, że owe cywilizacyjne marginesy bądź to się zmniejszają, bądź też ulegają powiększeniu. Rozwój techniki bardzo ułatwił sytuację - dziś można prowadzić wojny asymetryczne, namierzać samochody czy poszczególnych ludzi dzięki zdjęciom satelitarnym - po prostu cuda na kiju. Ból można nieść wszędzie, można też cedować odpowiedzialność na innych, tak jak stało się to przy okazji mordów w obozach palestyńskich uchodźców w Libanie. Pozbawiać życia można kobiety, dzieci, młodych i starych. Nieważne już, kto to robi - "Walc z Baszirem" moim zdaniem jest nie tylko o zawiłych relacjach Izraela i sąsiednich państw czy też o wpływie przeszłości na teraźniejszy sposób myślenia Izraelek i Izraelczyków. O tym też - ale nie tylko.
Jeśli popatrzymy na dzieło Ariego Folmana li tylko przez pryzmat Bliskiego Wschodu, skończyć się to może na praniu brudów, pokazywaniu własnego, krytycznego stosunku do działań Izraela czy też do próby tłumaczenia zachowań, jakie wówczas miały miejsce. Zapominamy, że w tej narracji tak naprawdę pod aktorów możemy podstawić dowolne nacje - Hutu i Tutsi, Niemców i Żydów, Turków i Ormian - kogokolwiek. I zawsze będzie ona aktualna. Już sam ten fakt - możliwości bycia ofiarą i oprawcą i możliwości szybkiej zamiany owych ról - powinien skłaniać nas do odważnego wołania o pokój na świecie. Dla naszego wspólnego dobra.
Zawiało optymizmem - nie ma co. Na film pójść warto - również bez dwóch zdań. Czy po seansie Wasze przemyślenia będą takie same? Trudno rzec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz