Od kilku dni wszystko jest pod kontrolą. Wprawdzie mamy za sobą już trzecią eksplozję na obszarze elektrowni w Fukushimie (o jednym z nich japoński premier miał dowiedzieć się z telewizji, bowiem firma zarządzająca elektrownią zwlekała z podaniem mu tej informacji), mówi się o uszkodzeniu wewnętrznej komory ciśnienia reaktora, poziom zagrożenia podniesiono w siedmiostopniowej skali z 4 na 6 (do tej pory Czarnobyl na tej skali zajmował najwyższy, siódmy poziom, wypadek w amerykańskiej Three Mile Island miał "piątkę"), ale... w Polsce zdaje się dominować zgoła inne nastawienie. Jeszcze kilka dni temu czołowi propagatorzy rozwoju energetyki atomowej zapewniali, że żadnego istotnego zagrożenia nie ma, o skażeniu promieniowaniem nie ma mowy i możemy spać spokojnie. To, że w czasie, gdy jeszcze mówili te słowa, Japonia zwracała się o pomoc do międzynarodowej społeczności, umknęło ich uwadze. Nie trzeba tymczasem być orłem z dyplomacji, by stwierdzić, że taka prośba musiała oznaczać, że coś jest w Fukushimie nie tak.
Skoro coś poszło nie tak, wypadałoby się nieco zwolnić, zastanowić i podjąć dyskusję nad tym, czy energia z XX wieku jest odpowiednia na potrzeby wieku XXI. Tymczasem, kiedy coś dzieje się tak, najlepiej zaatakować tych, którzy na problemy, zagrożenia i wady systemu opartego na scentralizowanej sieci wytwarzania i przesyłu energii, także z udziałem energetyki jądrowej, zwracają uwagę. Kiedy zatem Radosław Gawlik, były wiceminister środowiska, cieszy się, że w naszym kraju "nie mamy tego szajsu", jak określił technologię nuklearną, można było się zatem spodziewać nieprzechylnych komentarzy tych, dla których budowa tego typu instalacji staje się niemal racją stanu. Można wówczas próbować z takimi głosami dyskutować - nie do końca wiadomo tylko, czy ma to sens. Zwolenników inwestowania w tę technologię nie przekona ani ryzyko, ani przestarzałość technologii, ani kwestie kosztów, chociażby budowy tego typu elektrowni. Kiedy jakaś inwestycja infrastrukturalna uznana zostanie za bożka modernizacji, można oczekiwać, że pojawi się spore grono jego wyznawców, którzy będą bronić go niczym niepodległości, wręcz z niepodległością go utożsamiając. Tak było z Rospudą, gdzie wiele czasu zajęło udowodnienie, że można wybudować drogę, nie dewastując zarazem bogactwa przyrodniczego rejonu - tak jest dziś, kiedy "atomówki" budować według co po niektórych trzeba.
No właśnie - czy trzeba? Można pisać sążniste raporty, podsyłać podczas dyskusji odnośniki, a koniec końców znajdzie się milion powodów, dla których wielu odrzuca już z sukcesem stosowane na świecie alternatywy. Można pisać o efektywności energetycznej, szczególnie ważnej w kraju, w którym wyprodukowanie 1% PKB wymaga 2,5 raza większego zużycia energii niż europejska średnia, o odnawialnych źródłach energii, które według badań Instytutu na Rzecz Ekorozwoju mogłyby już dziś - i to przy zachowaniu założenia wymogu ich opłacalności ekonomicznej i poszanowaniu ograniczeń związanych z ochroną przyrody - zaspokoić ponad 40% zapotrzebowania energetycznego naszego kraju (Greenpeace Polska wylicza, że nawet więcej), o szansach na nowe miejsca pracy, jak w Niemczech, gdzie "zielonych kołnierzyków" zaczyna być więcej niż pracowników przemysłu motoryzacyjnego (wyprodukowanie 1 terawatogodziny z energii jądrowej tworzony jedynie 75 nowych miejsc pracy, podczas gdy z wiatrowej - jak donosi raport przygotowany dla zielonej eurodeputowanej, Jean Lambert - od 918 do 2,4 tysiąca), o tym, że budowa kolejnego bloku fińskiej elektrowni Oikiluoto nie dość, że przeciągnęła się w czasie, to jednocześnie pochłonęła ponad półtora razy więcej środków, niż zarezerwowano na ten cel... Ale w sumie po co...
Wątpliwość ta ogarnia ta wątpliwość po czytaniu polemik z drugiej strony. Polemik tym bardziej kuriozalnych, że polemizują z nieistniejącą rzeczywistością, własnymi uprzedzeniami i wizjami rzeczywistości, których nikt nie rysuje. Trudno polemizować z argumentem, że ekolodzy chcą ludzi cofnąć do jaskini, skoro na oczy nie widziałem jeszcze jaskini wyposażonych w kolektory słoneczne, wiatraki i urządzenia do mikrogeneracji energii z biomasy, na przykład wierzby energetycznej. Trudno polemizować z wiarą, że skoro rząd wyliczył, że potrzebna jest nam elektrownia jądrowa, to tak widocznie być musi, skoro kiedy tylko zmienić temat z atomu na OFE, zaraz okazuje się, że wiara w rządowe wyliczenia znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Trudno polemizować z przekonaniem, że skoro w naszym sąsiedztwie elektrownie tego typu już są, to nie ma sensu się ociągać, bo tak czy siak jeśli coś się stanie to coś nas skazi - tak jakby idealnym wyjściem z gry w rosyjską ruletkę, zamiast jej zaprzestania, było dołożenie do magazynku kolejnej kuli. Trudno w końcu polemizować w wiarą w "ekologiczność" jądrowych projektów, skoro nawet przyjmując to założenie pierwsza "jądrówka" w Polsce przed rokiem 2020 nie powstanie, a to właśnie do tego czasu powinniśmy wypełnić unijne normy zwiększenia efektywności energetycznej o 20% i wzrostu udziału energetyki odnawialnej do poziomu 15%, czemu skupienie kapitałów na drogiej budowie pojedynczej elektrowni z pewnością służyć nie będzie.
Modernizacyjne zaniedbania rodzą czasem kompleksy, z których trudno jest się wyleczyć. Elektrownia jądrowa spełnia marzenie o nowoczesności, podczas gdy nowoczesną dawno już przestaje być. To coś jak mityczne "niskie koszty pracy", mające przyciągać zagranicznych inwestorów. Jak jednak słusznie zauważył w artykule w "Zielonym Nowym Ładzie w Polsce" Edwin Bendyk, taka metoda odnajdywania się w globalnej wiosce zaczyna tracić rację bytu. Chiny przyjmują programy podwyższania płac i inwestowania w energetykę odnawialną, bo już nawet one widzą, że na trucie środowiska i nieograniczony wyzysk powoli zaczyna brakować miejsca. My tymczasem jesteśmy gotów wydać każde pieniądze na najgorsze możliwe rozwiązanie, zapominając o tym, że są rozwiązania tańsze i bardziej pewne. Termorenowacja budynków obniża koszty ich eksploatacji, przez co gospodarstwa domowe mniej płacą za energię. Dotowanie i promowanie inwestycji w kolektory słoneczne (najlepiej hybrydowe, łączące tworzenie energii elektrycznej i cieplnej) zwiększa niezależność od zewnętrznych źródeł energii. Modernizacja rozsypujących się sieci przesyłowych zwiększa efektywność jej wykorzystania, a tym samym amortyzuje ewentualną, dziś zachodzącą nawet bez inwestycji w odnawialne źródła energii, zwyżkę jej cen. Stworzenie Europejskiej Agencji Energetyki Odnawialnej (ERENE), co od lat postulują europejscy Zieloni, pozwoliłoby za pomocą inwestycji infrastrukturalnych na stworzenie europejskiego rynku energii i na uniezależnienie się od zewnętrznych (wliczając to także importowany uran) źródeł energii. Jest tylko jedno ale...
Wszystkie te pomysły i inwestycje nie są spektakularne i wymagają codziennej wręcz, organicznej pracy, a to spektakularność jest tym, co nad Wisłą ceni się najbardziej. Choćby dzieci w szkołach nie miały pielęgniarki i lekarza, półtora miliarda złotych na Stadion Narodowy wydać więc trzeba - inaczej czulibyśmy wokół siebie wszechogarniającą pustkę, a kolonii w dzisiejszych czasach mieć już nie wypada. Choćby trzeba było powtórzyć błędy Zachodu i przyłożyć rękę do dewastacji przyrody, w imię radości z kolejnego kilometra autostrady, najbardziej jaskrawego przykładu ingerencji człowieka w środowisko - podejmujemy to wyzwanie, Nawet w ciasnej i dusznej, neoliberalnej perspektywie wykorzystywania "przewag komparatywnych" nie trzyma się ono kupy, o podejściu w duchu zrównoważonego rozwoju nie wspominając. Panel słoneczny czy wiatrak jest dla mięczaków - zdegenerowanych, uginających się pod naporem imigrantów społeczeństw upadającego Zachodu. Polska - przedmurze chrześcijaństwa - potrzebuje pańskiego gestu i twardej, męskiej inwestycji. Cóż zatem może być bardziej męskiego niż elektrownia z nutką niebezpieczeństwa, limitowaną ilością miejsc pracy dla wąskiej kasty naukowców, czarnoksiężników podobnych chyba już tylko ekonomistom szkoły balcerowiczowskiej.
Doszedłem do tego wniosku, kiedy przeczytałem jeden z internetowych komentarzy. To już nie pozytywistyczna wiara w naukę - to najczystszy zabobon. Tak jak protestancka możliwość indywidualnej interpretacji sprawia, że zachodnie media potrafią spojrzeć na ten problem z wielu stron, nie bawić się w sianie paniki i jednocześnie nie bagatelizować zagrożeń, tak nad Wisłą niepodzielnie króluje czołobitny kult obrazu. Czytam komentarz, którego autor zachwyca się elektrownią w Fukushimie - oto przyszło trzęsienie, a ona wytrzymała. Przyszło tsunami i zmyło wybrzeże z powierzchni ziemi, a ona wytrzymała. Niechże zatem nikt nie mówi, że ta technologia jest niebezpieczna, skoro elektrownia jak stała, tak stoi - puentuje autor. Pierwszy wybuch, drugi wybuch, trzeci wybuch - chmura, powolny, promieniowanie - nic to, wszak zaraz ktoś dopowie, że ta para to tak naprawdę nic takiego, zawsze mogło być gorzej, promieniowania tam tyle, co kot napłakał. Jakże się cieszę, że japońskie władze myślą inaczej.
Jakże bym chciał, żeby ktoś wreszcie obalił tego radioaktywnego złotego cielca...
Tekst został opublikowany na witrynie internetowej Krytyki Politycznej.
4 komentarze:
Cóż, skoro to wciąż mniej poważne niż Czarnobyl, to chyba jednak nie jest aż tak źle?
A już na pewno nie tak źle, by zastanawiać się nad powrotem do takich technologii jak energetyka węglowa, która ma na swoim koncie rzeczywiście dziesiątki tysięcy ofiar i ogromną degradację środowiska?
A źródła odnawialne: jak na razie chyba jest trochę życzeniowym myśleniem wizja całkowitego zastąpienia nimi węgla i atomu, czyż nie?
Właśnie że wizja ta jest najzupełniej realna, bardzo poważne prace na ten temat prowadzone są m.in. w Niemczech i w Wielkiej Brytanii - nie mówię o krajach, którym jak Norwegii poszczęściło się mieć np. obfite źródła energii wodnej, bo to inna liga. Do 2050 roku - niezależnie od wyliczeń - bez stworzenia europejskiego rynku energii węgiel w polskiej energetyce będzie w grze (niestety, ale też nikt nie namawia tu do jego renesansu - Zieloni bardzo sceptycznie podchodzą do tego typu prób jak chociażby sekwestracji węgla), więc nie ma co marzyć, że atom go w pełni zastąpi. Pytanie, ile energii wedle rządu ma atom wytwarzać w polskim potencjale energetycznym? Na rok 2030 - 6%, co pokazuje, że jego potencjał nie jest duży, a pompowanie weń środków skutecznie ogranicza zasoby finansowe na rozwój efektywności energetycznej i odnawialne źródła energii. Słowem - choćby z ekonomicznego punktu widzenia - nie warto.
Zaraz zaraz, nikt chyba powaznie nie traktuje energii wiatrowej, która jest ani wydajna, nie mówiąc o realnych szkodach dla środowiska: zabijanie ptaków i wpływ na trasy i migracje innych zwierząt (w tym być może nawet wodnych), smog infradźwiękowy i takie tam.
Podobnie: nazywanie energii pochodzącej z elektrowni wodnych "zieloną" jest chyba okrutnym szyderstwem biorąc pod uwagę całkowitą zagładę rzecznych ekosystemów do jakich prowadzi. Co pozostaje? Być może energia słoneczna i być może energia geotermalna. Obie o lokalnym zasięgu.
Dyskutujmy o tym, co jest proponowane i o rzeczywistości, a nie o tym, co się "wydaje". Ani słowa nie napisałem tu o energetyce wodne, raz, że w dużej mierze wykorzystywanej dość mocno, dwa, że istotnie mało ekologicznej. Co do wiatrowej - tu już niezgoda, jej wydajność wraz z upowszechnianiem się technologii wzrasta, także pod względem opracowania narzędzi do odstraszania ptaków (często starczy po prostu zwrócenie uwagi na to, czy elektrownia nie leży na trasie przelotowej). Kwestie zakłóceń są badane, na chwilę obecną istnieją chociażby przepisy wymagające zachowanie minimalnej odległości farm wiatrowych od siedlisk ludzkich. Wyliczenia, o których piszę, uwzględniają te kwestie i konieczność opracowania narzędzi, służących dalszej minimalizacji ewentualnych niekorzystnych zjawisk (co już się dzieje, np. jeśli chodzi o poziom hałasu nowoczesnych farm wiatrowych w porównaniu do tych "starej daty") i warto się z nimi zapoznać, choćby z tymi z Instytutu na rzecz Ekorozwoju.
Prześlij komentarz