Wielkimi krokami zbliża się pierwsza rocznica tragicznych wydarzeń w Smoleńsku. Po miesiącach politycznych kłótni i przepychanek między dwiema głównymi siłami politycznymi w kraju łatwo nam zapomnieć o klimacie czasu zaraz po pamiętnym 10 kwietnia 2010 roku. Szok i autentyczne wzruszenie, chwilowe zawieszenie silnych, negatywnych emocji - był to czas w jakiś sposób magiczny. Oczywiście skończył się on dość szybko - dla jednych wraz z pochowaniem prezydenckiej pary na Wawelu, dla innych zaraz po drugiej turze wyborów prezydenckich, kiedy to odmiana Jarosława Kaczyńskiego, podnoszącego dość niespodziewanie polityczną poprzeczkę o kilka szczebli, okazała się medialną zagrywką, dla jeszcze innych - gdzieś pomiędzy, kiedy coraz głośniej zaczęły podnosić się głosy węszące w wypadku Tupolewa rosyjski zamach. Rzecz jasna nie wszyscy temu klimatowi się poddali, przeczuwając, że jedność ta jest dość powierzchowna i wkrótce zniknie, liczono jednak, że chwilowe wyhamowanie uprawiania działalności publicznej w Polsce opierającego się na estetycznej, a nie programowej różnicy i szczuciu wokół niej ludzi jeśli się nie skończy, to przynajmniej ulegnie redukcji. Z perspektywy czasu i niezgłębionej, internetowej twórczości przeciwników Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego widać, jak bardzo płonne były to nadzieje.
Kwietniowe wydarzenia i ich kontynuacja w postaci "wojny o krzyż" stały się inspiracją dla lewicowego artysty, Artura Żmijewskiego, do nakręcenia dokumentu "Katastrofa". Film ten jest dość trudny, szczególnie dla osób o progresywnych poglądach. Mamy tu teorie spiskowe, zachowania łatwe do określenia jako "fanatyczne", modlitwy, konserwatyzm - wszystko to, co sprawia, że wielu z go oglądających pragnie po emisji wyemigrować z naszego kraju. Takie odczytanie zdaje się jednak banalne ze względu na swoją oczywistość. Mnie osobiście przeraża - o czym już swego czasu pisałem - fakt, że te same osoby są wykluczone nie tyle kulturowo, co ekonomicznie, ale nie organizują się z równie dużą dyscypliną chociażby w sprzeciwie wobec podwyżek stawek podatku VAT albo cięciom socjalnym, co w wypadku obrony krzyża. Na niedawnych zajęciach z kultury wizualnej, gdzie omawialiśmy z kolei fragmenty dokumentu Żmijewskiego jako wymowny przykład sporu o to, czyje jest miasto i znajdująca się w nim przestrzeń publiczna. Zastanawialiśmy się nad tym, że walczący o krzyż pod Pałacem Prezydenckim realizowali podobne strategie opory, co kiedyś, kiedyś obrończynie i obrońcy Le Madame. Tymczasem - choć większość z nich mieści się w ważnej z lewicowego punktu kategorii "wykluczonych" - na dużą dozę już nawet nie sympatii, co zrozumienia bądź współczucia liczyć nie mogą.
To prawda, że w scenie, w której stojąca przed kamerą na granicy płaczu kobieta opowiada o podzielonym na dwie części narodzie - tym, którym kocha Boga i tym, który Go nienawidzi - stanem szczęśliwości będzie w tej narracji "zjednoczenie się w Bogu", a nie poszanowanie różnorodności. Pytanie brzmi - czy wśród wielu osób, mających wysokie mniemanie o własnym "poziomie cywilizacyjnej ogłady", domagających się tolerancji i poszanowania dla własnych poglądów i stylów życia (najzupełniej słusznie), nie brak analogicznego trybu myślenia, a więc chęci siłowego niemal przechrzczenia osób o tradycyjnej religijności i obrzędowości na swoją stronę, uzależniając od tego obdarzenie ich prawem głosu w przestrzeni publicznej? Pytanie, czy chodzenie lub nie na Manify i na Parady Równości ma być kryterium otrzymywania pomocy ze strony państwa pół żartem, pół serio zdaje się pojawiać a to na różnych forach internetowych, a to w łagodniejszej formie - amatorskiej satyry na "ciemnogród".
Ulegając takim uczuciom nie dość, że replikuje się najgorsze klisze, którymi za oceanem neokonserwatywna prawica straszy spauperyzowaną klasę robotniczą (a więc nowobogackimi, pijącymi latte i wyobcowanymi od "realnych problemów społecznych" liberałami z obu wybrzeży USA, którym w głowie tylko seks i narkotyki), to jednocześnie - zapominając o niejednorodności grupy, z którą się nie zgadzamy - tracimy szanse na wpłynięcie na postawy choćby części z osób, które weń się znajdują. Obruszając się (znowuż - jak najbardziej słusznie) na miałkie intelektualnie hasła o "brzydkich feministkach" i "rozwiązłych gejach" zdarza się nam nie zauważać, jak dyskretnie stosowany - choć nie zawsze wprost - bywa dyskurs piękna i brzydoty w wypadku grup konserwatywnych. Kamera Żmijewskiego nie musi specjalnie się starać, by w tłumie różnorodnych osób, obok takich, które "jeszcze ujdą" oku reprezentantki/reprezentanta rodzącej się w bólach wielkomiejskiej klasy średniej, znaleźć także tych, po których widać czy to biedę, czy to starość, a w wypadku osób wierzących spiskowym teoriom - także pewien rodzaj szaleństwa w spojrzeniu.
Klisza brzydoty i głupoty nakładać się może zupełnie nieświadomie, ale ma swoje kontynuacje również w mniej wyrafinowanych niż dokument formach kulturowych - dla przykładu w niedawnej Facebookowej akcji kontrującej wypowiedź Kaczyńskiego na temat tego, że "Biedronka" to sieć, w której kupują ludzie ubodzy. Poziom zacietrzewienia sprawia, że nie jesteśmy w stanie dostrzec już ani faktu obecności ludzi autentycznie ubogich wśród kupujących (to tak jak z second handami - moda na używane ciuchy sprawia, że obecność biednych wpierw staje się przezroczysta, a następnie - w wyniku dostosowywania się oferty do bogatszej klienteli - w ogóle zanika), ani wręcz tego, że w wyniku takiej, a nie innej sytuacji ekonomicznej, będącej efektem takich, a nie innych rządów, w wielu gospodarstwach domowych, myślących o sobie w kategoriach "klasy średniej", zmuszeni jesteśmy do szprycowania się tanim syfem. Dominujące klisze myślenia sprawiają, że niezależnie od tego, co mówi i co robi strona przeciwna, prędzej skupimy się na zaprzeczeniu, także i naszej, ciężkiej sytuacji, niż przyznamy jej choć odrobinę racji. "Nic mnie tak nie przyciąga do PiS jak jego przeciwnicy" - opis aktualnej sytuacji, zdiagnozowany przez mojego internetowego znajomego, lewicowo-konserwatywnego publicystę Krzysztofa Wołodźkę wydaje się w obliczu tego typu "prześmiewczych" akcji.
Daleki jestem od naiwnej wiary, że oto wystarczy podejść ze zrozumieniem do doli i niedoli tych broniących krzyż, by nagle czy to zmienili swój tryb myślenia, czy też przestali myśleć źle o gejach i feministkach. Nie chodzi też o to, by przestać mówić o świeckości państwa dlatego, że istnieją grupy, dla których temat ten nie istnieje, bo świeckości nie chcą, zamiast tego preferując intronizację Chrystusa na króla Polski. Nie w tym rzecz - chodzi raczej o zrozumienie, że bez stworzenia politycznej płaszczyzny dyskusji na tego typu tematy nadal będziemy mieli do czynienia z "dwoma społeczeństwami", z których każde - mniej lub bardziej skrycie - marzyć będzie o zamknięciu drugiego w jakiejś formie kulturowego getta. Postawie też daleko do - być może naiwnie idealistycznej, ale bez wątpienia etycznej - postawie czołowego brytyjskiego działacza gejowskiego, Petera Tatchella, który od lat walcząc z bigoterią i homofobią (płacąc wysoką cenę zdrowotną chociażby za udział w brutalnie rozpędzanych paradach dumy gejowskiej w Moskwie), jednocześnie potrafi protestować - w imię wolności słowa - przeciwko pomysłom na karanie więzieniem przypadków mowy nienawiści wobec społeczności LGBT. Można się z taką strategią walki i oporu nie zgadzać, ale warto poddać ją refleksji.
Choć rozmaite środowiska progresywne o ekonomii i sprawach społecznych mówią coraz więcej, to jednak brakowało do tej pory refleksji nad tym, czy da się obejść "wojnę kulturową" za pomocą skierowanego do osób o małych i średnich dochodach przekazu, ukazującego realne efekty dwóch lat rządów PiS. Wielu z nich, lękając się zapędów PO, dotyczących chociażby komercjalizacji opieki zdrowotnej czy też skutków podwyżki podatku VAT, nie wie, że grunt pod tego typu pomysły zapewniły obniżki podatków za czasów współrządów "solidarnego" Prawa i Sprawiedliwości z Ligą Polskich Rodzin i "wrażliwą społecznie" Samoobroną. Kto wie, czy długotrwale powtarzany przekaz tego typu nie byłby w stanie stworzyć nośnego gruntu dla formacji socjaldemokratycznej, której wiele osób o bardziej tradycyjnym nastawieniu byłoby w stanie "wybaczyć" liberalizację ustawy aborcyjnej czy związki partnerskie w zamian za stworzenie zrębów nowoczesnego państwa opiekuńczego - państwa, w którym nie byłyby skazane na wegetację i nie byłyby obiektem tak jawnie okazywanej pogardy...
Na filmie Żmijewskiego, obok starszego pana, chwalącego się, że zabijał Niemców, Rosjan, Ukraińców, "ale nigdy nie zabił Polaka" widzimy ludzi pogrążonych w smutku, modlitwie, chcących poczuć przez chwilę siłę wspólnoty i oddalić poczucie samotności. Nie zawsze spotykają się ze zrozumieniem, co widzimy, gdy pewien pan za wszelką cenę pragnie zakłócić spokój stojącej w ciszy pod krzyżem grupy. Spotykamy też Polaka ze Lwowa, który przeżywa autentyczną rozpacz, że policyjny kordon uniemożliwia mu zapalenie znicza pod rzeczonym krzyżem. Tak, mamy tu także wygłaszane przez megafon opowieści o "ubeckich metodach", walce z "planami mordowania po cichu" i inne tego typu, przewidywalne frazy. Czy - a jeśli tak, to dlaczego - tak łatwo stawiamy między takimi postaciami znak równości? Czy - a jeśli tak, to w jaki sposób - możemy walczyć o prawo do własnego zdania i jego realizacji (w tym wypadku chodzi o powrót symbolu kultu jednej z religii do świątyni tegoż wyznania) bez spoglądania na ludzi z góry i replikowania najgorszych, narodowych tradycji wywyższania się ponad osoby degradowane przez "światłą elitę" do roli plebsu? To bardzo ważne pytania - od znalezienia najlepszej możliwej odpowiedzi na nie zależy to, czy będziemy w stanie zbudować w przyszłości prawdziwie demokratyczne, pluralistyczne społeczeństwo, czy też jedynie zastąpimy "wąsatych Sarmatów" czytelnikami Woltera i Diderota w roli zarządców nadwiślańskich folwarków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz