Jak już tu pisałem, za przywracanie przez "Obywatela" chlubnych, progresywnych tradycji polskiej myśli społeczno-politycznej należy im się wielki medal. Nie mam tu żadnych pretensji o to, że przywoływany zakres ideowy jest nad wyraz szeroki - od mocnej lewicy, poprzez agraryzm, aż po chrześcijańską wrażliwość społeczną. Mieści się to w pełni z postulatami tego łódzkiego kwartalnika - konsekwentnego wspierania prospołecznych działań ponad etykietkami lewicy i prawicy. Tak jak wygląda "Obywatel", tak powinna wyglądać chociażby deklaratywnie bliska postawie centrolewicowej "Polityka". Nie będę tu poświęcał czasu na słodzenie, bo nie o to chodzi - ekipa Remigiusza Okraski broni się bowiem sama.
Jeden z zaprezentowanych w archiwalnym wydaniu z początku roku 2009 wart jest jednak omówienia, jako że raczej trudno jest mi się z nim zgodzić. Co więcej, pokazuje jak wiele jest w rodzimej myśli politycznej (nawet tej, nie będącej teraz "na topie" i jak najbardziej warte przypomnienia) chęci buntu, sprzeciwu wobec kompromisów i maksymalistycznych żądań. "Pomniejszyciele ojczyzny", bo o tym tekście mowa, nie był wznawiany w druku od roku 1938, przez co zaginął w refleksji ideologicznej. Łatwo przez to zapomnieć o czymś, co nazwać można "znamieniem romantycznym" - niezależnie od politycznej wizji skutkuje ono raczej konfliktem i "żądaniem niemożliwego" niż dopuszczanie kompromisów, traktowanych jako "narodowa zdrada". W tym kontekście tego typu teksty pozostają bądź też bez komentarza, bądź też - jak w wypadku towarzyszącemu mu ad vocem Okraski - zbliża się on do pozycji bliskiej akceptacji zaprezentowanego tekstu. A jest w nim bardzo dużo pomysłów, z którymi zgodzić się w żadnym wypadku nie mogę.
Jako że tekstu na stronie pisma nie ma, pozostaje mi go pokrótce streścić. Abramowski ostro krytykuje w nim zwolenników etnicznego skupienia się Polaków na terenach przewagi liczebnej, czyli w zasadzie zatrzymania się na linii Bugu i Sanu, chcących przybycia z dawnych ziem I Rzeczypospolitej ludności "rdzennie polskiej", wraz z ich kapitałem, co miałoby zapewnić stabilność i prosperitę nowego organizmu państwowego. Abramowski proponuje wizję alternatywną - przywrócenie wieloetnicznej Polski w granicach przedrozbiorowych. Z pozoru wydaje się to sensowne i jak najbardziej lewicowe, jako alternatywa dla endeckiej "Polski Piastowskiej", jak zwykle jednak diabeł tkwi w szczegółach, a szczegóły te wydają się nie tak znowuż atrakcyjne.
Przede wszystkim razi agresywny język "narodowej zdrady" wszystkich "pomniejszycieli ojczyzny", których argumenty zdaje się odparowywać. Problem w tym, że kiedy odwołuje się do szlachetnych tradycji Rzeczypospolitej Szlacheckiej, pomija te mniej chlubne aspekty jej historii, które nie pasują do zaprezentowanego scenariusza. Z jednej strony bowiem zwraca uwagę na to, że powstanie Chmielnickiego nosiło znamiona konfliktu klasowego, z drugiej z kolei swą ocenę pokojowego zjednoczenia Polaków, Litwinów i Rusinów w jednym państwie opiera - jak mi się zdaję - na perspektywie strony warstw dominujących, niekoniecznie zaś zdominowanych. Trudno, by szlachta Wielkiego Księstwa Litewskiego miała buntować się przeciwko temu, że poszerza się poziom jej przywilejów. Jednocześnie, nawet jeśli przyjąć li tylko klasowy charakter Powstania Chmielnickiego (o czym zresztą napiszę za chwil parę) to klasy te ostatecznie poszły na stronę ugody w Perejasławiu i przejścia pod panowanie władców, którzy raczej z dawania swym obywatelom (a właściwie poddanym) swobód nie słynęło - co powinno dać do myślenia.
Kiedy zatem Powstanie Chmielnickiego wybuchło, to - jak wskazują historycy - jego przyczyny były ciut bardziej złożone niż tylko kwestie klasowe. Obniżenie rejestru armii, rugowanie kościoła prawosławnego po Unii Brzeskiej w 1596 roku to przecież inne, ważne czynniki. To, że carska Rosja z owych sporów korzystać i dodatkowo je pogłębiała, to jasne, trudno jednak uwierzyć, że choćby religijna "nadbudowa" nie odgrywała swojej roli. Gdyby przyjąć ten punkt widzenia, nagle okazałoby się, że I RP takim krajem mlekiem i miodem płynącym nie było, a akurat za czasu Wazów, niestety, chlubne tradycje tolerancji religijnej zaczynały odchodzić w przeszłość. Argumentem w dyskusji trudno uznać, że w Siczy Zaporoskiej znajdowali się także zbiegli Polacy - zarówno ze szlachty, jak i chłopstwa. W XIX wieku polscy szlachcie również brali udział w kształtowaniu się nowoczesnego narodu ukraińskiego, co trudno uznać za to, by źródłem jego stworzenia były wyłącznie kwestie klasowe.
Trudno mi też uznać za argument na rzecz tworzenia nowej, wolnej "republiki kooperatyw" w granicach z okresu przed rokiem 1772 język, którym pod koniec artykułu posługuje się Abramowski. Mieszając z błotem wizję Polski jako "Kraju Przywiślańskiego", szermuje argumentem, że kraj ten musiałby wyrzec się chlubnych tradycji, takich jak twórczość Mickiewicza i Słowackiego czy też postulaty Kościuszki. Cóż, granice przesunęły się ostro na Zachód, a widma wyżej wymienionych bohaterów polskiej wyobraźni nadal straszą uczennice i uczniów w rodzimych szkołach - co ciekawe, mającego autentyczne zasługi dla progresywnej polityki Kościuszki znacznie mniej widać, nie mówiąc o tym, że dla przykładu pozostałych po powstaniu listopadowym na ziemiach polskich literatów omawia się w śladowym stopniu nawet w klasach humanistycznych. Argument ten zdaje się zatem nad wyraz chybiony.
To ciekawe, że z jednej strony skądinąd świetny publicysta, społecznik i jeden z ojców spółdzielczości na ziemiach polskich, Abramowski, argumentuje za siłą powiązań historycznych, jakie wiązać mają Warszawę z "kresami", a jednocześnie tak łatwo jest mu wejść w niemal endecką retorykę konieczności zredukowania roli Niemców i Żydów w rodzimym handlu i mieszczaństwie. Zamiast argumentować pozytywnie za rozwojem polskich sił w wytwórczości i handlu, jasno atakuje narodowości, które wszak miałyby współtworzyć wspólny kraj. Widać w tym dość istotną sprzeczność - dziwnym trafem polskie osadnictwo na Wołyniu w dwudziestoleciu międzywojennym nie zostało przez Ukraińców przyjęte, mówiąc delikatnie, z entuzjazmem - i nie potrzeba było do tego sowieckiej infiltracji.
Nadal spoglądamy na Wschód - i nie mamy mu zbyt wiele do zaoferowania. Fiksując się na tej perspektywie, rzewnie spoglądając za Lwowem i Wilnem, ani nie zbudowaliśmy sobie podmiotowości na scenie międzynarodowej, nawet w kontaktach ze Wschodem, jednocześnie bardzo słabo realizując jakiekolwiek alternatywy. Słabo idzie konkretna, a nie propagandowa, współpraca w obrębie Grupy Wyszehradzkiej, Trójkąt Weimarski, grupujący Warszawę, Berlin i Paryż, praktycznie nie funkcjonuje. To wszystko jest moim zdaniem rezultatem wspomnianego przeze mnie "znamienia romantycznego", które prześladuje polską debatę publiczną i który objawia się w twórczości znakomitej większości rodzimych publicystek i publicystów. Wielka szkoda, że jak na razie jedynym politykiem, który nawołuje do przejścia z romantyzmu do pozytywizmu, jest Jacek Rostowski. Chciałbym, żeby także po progresywnej stronie pojawiła się choć frakcja, proponująca analogiczne przejście, uwzględniające istotne wartości, takie jak wolność czy sprawiedliwość społeczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz