To zaskakujące, w jaki sposób dwa filmy, tego samego reżysera, zrealizowane w przedziale czasowym 5 lat, mogą być zupełnie inne. Za Andrzejem Wajdą nie przepadam, ale co by nie mówić, być może także dzięki scenariuszowi Agnieszki Holland, zrealizowany w 1990 roku film "Korczak", z tytułową rolą Wojciecha Pszoniaka, zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Temat Holocaustu i II Wojny Światowej zdaje się być już od dawna tematem zanalizowanym na wszystkie możliwe strony i trudno powiedzieć nań coś ciekawego, a jednak wtedy, jak mi się zdaję, ta sztuka się udała. Niesamowite, że powoduje on olbrzymie napięcie w widzu, choć przemocy wyrażonej dosłownie nie ma na ekranie znowuż tak dużo. Czerń i biel obrazu sugestywnie wprowadzają w klimat owego czasu, dialogi wydają się przekonujące, a kilka scen - niezmiernie mocnych, o czym za chwilę.
Pięć lat później tenże sam Wajda kręci "Wielki tydzień", film na podstawie opowiadania Jerzego Andrzejewskiego. Dawno nie byłem tak zdegustowany tym, co widziałem. Rozmowy bohaterek i bohaterów były papierowe, a sposób ukazania bohaterki, jak również zaprezentowana fabuła, były tak przesiąknięte rodzimym duchem romantycznym, że można było zemdleć. Kamera zachowywała się tak, jakby miała na celu wydobycie erotyzmu z idącego na ratunek warszawskiemu gettu młodemu partyzantowi i tak, jakby chciała momentami obwinić walczącą o życie główną bohaterkę - żydówkę Irenę - o udręczenie narodu polskiego. Osobnik ją przechowujący, jej dawna "sympatia", dziś mająca na głowie żonę w ciąży, decyduje się na jej przechowanie - ponieważ jednak nie czyni to z sarmacką swadą, a wiele jest w nim konformizmu i niezdecydowania, ostatecznie zostaje zamordowany przez partyzantów. Po takim filmie faktycznie nie pozostaje nic innego jak podciąć sobie żyły - jedynym akceptowanym modelem polskości są dzielni, idący na rzeź mężczyźni i niewinne, najlepiej siedzące w domach, kobiety. Kiedy Irena tę rolę przekracza, wychodząc na balkon, pakuje się w kłopoty, z próbą jej zgwałcenia włącznie. Rozumiem, że w obrazie wojennym trudno ominąć kwestii walki o wolność - trudno zresztą mieć o to pretensje do akowców - ale społeczny kontekst wydaje się tu być przerysowany niemal do przesady, z zalęknionym właścicielem domu-kamienicy, czytającym na uspokojenie "Pana Tadeusza" włącznie.
To, że ten sam reżyser był w stanie zrobić tak dwie, zupełnie różne produkcje, jest doprawdy kuriozalne. Nie do wiary, że zrobił to facet, który w końcówce "Korczaka" umieścił marsz dzieci do bydlęcych wagonów, mających wywieźć je do obozu koncentracyjnego. W kontekście całego filmu, w którym uniwersalizm humanistycznej wizji Korczaka zderza się z dążeniem do partykularyzmu hitlerowskiego oprawcy, pochód ten staje się tryumfem życia - życia niewinnego, bo dziecięcego, ale zarazem świadomego i upodmiotowionego przez działania Korczaka. Gdy marsz niesie flagę z liśćmi po jednej, a gwiazdą Dawida po drugiej stronie, nie da się nań spojrzeć li tylko jako na osoby, reprezentujące tę czy inną grupę etniczną. Brak poszanowania dla ich odrębności staje się tu brakiem poszanowania dla człowieczeństwa jako takiego, odmowa prawa do istnienia tej czy innej grupie ludzi poraża swą irracjonalnością i pokazuje, jak ludzkość potrafiła - i niestety nadal potrafi - nisko upaść.
Zdumiało mnie spotkanie się z oskarżeniami o pomijanie udziału Polaków w ciężkiej doli Żydów podczas wojny - nie wiem, na ile wikipedyczny cytat z francuskiej gazety jest tylko wyrwanym z szerszego kontekstu medialnego wtrętem, włączonym do hasła przez osobę o takich czy innych poglądach politycznych, na ile zaś była to opinia bardziej powszechna. Moim skromnym zdaniem ani nie ma sensu w każdym filmie wojennym ukazywać "złego Polaka", ani też doszukiwać się w braku tego typu postaci chęci wybielenia, mówiąc delikatnie, niejednoznacznej postawy Polek i Polaków wobec dziejącej się niemal na ich oczach eksterminacji. Dość wspomnieć, że na samym początku filmu mamy scenę, w której Korczak dowiaduje się o utracie z powodów politycznych swojej audycji radiowej, służącą, wrzeszczącą, że "nie będzie prała żydowskiego gówna", a także miłość dwójki nastolatków, prowadzącą chłopaka z getta do myśli samobójczych, przerwana przez nieżyczliwą postawę szwaczki, u której jego ukochana pracowała. Trudno uznać tego typu fragmenty za pasujące do wizji z francuskiej gazety...
Również zaprezentowana tam wizja końcowej sceny, w której odczepiony wagon z sierocińcem zatrzymuje się na polanie, a dzieci i ich opiekunki/opiekunowie wychodzą wraz ze sztandarem na słońce i świeże powietrze, potraktowane jako próba historycznego rewizjonizmu, brzmi kuriozalnie. To raczej chwilowe spełnienie marzenia o tym, "jak być powinno" - może nawet zalatujące nieco amerykańską narracją kinową z jej dążeniem do happy endu, ale w kontekście całości dzieła pełniący dobrze rolę idealizacji, jakże pasującej do polskiego/żydowskiego pedagoga. Jakoś recenzent nie wpadł na pomysł, by sama końcówka miała jednak nie taki znów optymistyczny posmak, szczególnie dla osób wiedzących co nieco o losach tejże grupy w Treblince. Nagle, wychodząc w pole (wszak zapowiedziano im, że "jadą na wycieczkę"), stopniowo, ale niechybnie znikają we mgle. W obozie koncentracyjnym, prawdopodobnie, wszyscy zostali zagazowani. Czyż nie jest to odwołanie do dziecięcej wyobraźni, którą tak lubimy tłumić, a którą Korczak ratował i rozwijał? Czyż w kontekście wspomnianego już humanizmu sierocińca owa scena nie staje się nie rewizjonizmem, ale pokazaniem potęgi ludzkiej godności, która niemal zakrzywia brutalną rzeczywistość i sprawia, że wyjazd do Treblinki do samego końca pozostaje wyjazdem na wycieczkę, czego nie jest w stanie zniszczyć nawet potęga nazistowskiego państwa?
Właśnie w kontekście takiej analizy "Wielki tydzień" staje się filmem zgoła absurdalnym. Korczak, mimo olbrzymich trudności, buduje w gettcie przestrzeń życia. Irena, decydując się w końcowych scenach na przejście do zniszczonego po powstaniu 1943 roku sektora żydowskiego, idzie na śmierć, bo zaczyna jej pragnąć bardziej niż życia. Korczak nie nienawidzi - ani ugodowych przedstawicieli gminy wyznaniowej, ani dyrektora radia, który przekazał mu wieść o zdjęciu jego programu z anteny, główni bohaterowie "Wielkiego tygodnia" zaś, to Żydówka-uwodzicielka, portretowana tak, by się z nią nie utożsamiać i by uwierzyć, że to ona winna jest nieszczęściom spadającym na kamienicę, oraz Polak - Jan Malecki - który ginie, bo przechowywał ją bez dostatecznego poczucia żaru i namiętności, rzecz jasna do sprawy, nie zaś do osoby. Proponowany ciąg zdarzeń odstręcza i sprawia, że można poczuć się niemal strofowanym biblijnym "obyś był zimny lub gorący", co w obrazie przyjmuje dychotomię rozważny (pozytywistyczny inżynier) - romantyczny (jego młodszy brat, latający po mieście z bronią w kieszeni i biorący do walki małego syna sąsiadki). Korczak daje nadzieję na pozytywny humanizm, tu zaś mamy tylko cierpienie, pozbawione jakiegokolwiek aspektu budowania, Tanatosa przenikającego i przygważdżającego wszystko. Tak jak zatem "Korczaka" polecam, tak "Wielki tydzień" gorąco odradzam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz