Obok wielu radości z uczestnictwie w Letniej Akademii Ekopolitycznej na Węgrzech, podczas jej trwania pojawiło się nieco smutku. Nieco na ten temat na tym blogu już było, a to w związku z ruchem krytyki aktualnego modelu globalizacji. W pewnym momencie udało się zorganizować pokaz filmu „Battle for Seattle”, który z początku, z różnych powodów, nie doszedł do skutku. Oglądaliśmy go w kameralnej salce seminaryjnej, w grupie około 10 osób, na których zrobił on potężna wrażenie. Owszem, zawsze można powiedzieć, że film jak film – czuć było pewną siłę jego politycznego przekazu, dowodził polityczności wszelkich form sztuki i zasadniczo postawić go należy szczebel wyżej nad opowieści o dzielnych, amerykańskich żołnierzach, wiecznie niosących wolność coraz bardziej egzotycznym zakątkom globu. Jak widać, alterglobalna strona barykady również potrzebuje poczucia pewnego heroizmu i epickości jej dzieła, od czego, jak dowiódł „Avatar”, chyba nie sposób uciec.
Ten model przedstawiania rzeczywistości nie bywa ostatnimi czasy moim ulubionym, może dlatego, że tak naprawdę pozostaję człowiekiem dość mocno emocjonalnym. Nadwrażliwość, w zetknięciu z brutalnością rzeczywistości, bywa nie do wytrzymania, abstrahowanie, analiza faktograficzna i suchy opis rzeczywistości staje się zatem jedynym sposobem na opowiedzenie o rzeczywistości bez popadania w depresję. Stąd wiele tu miejsca dla suchych faktów i liczb, których skala i wzajemne powiązania, przy odrobinie krytycznego myślenia, powinno zachęcić do społecznego aktywizmu. A jednak nie zachęca. Emocje zresztą też, bowiem angażujących produkcji filmowych czy społecznie świadomych książek powstało w ostatnich latach całkiem sporo, a jednak, po latach, energia wydarzeń ze szczytu Światowej Organizacji Handlu w 1999 roku gdzieś zniknęła. Część ruchu przeżywa swój renesans w postaci walki o sprawiedliwość ekologiczną przy okazji kolejnych szczytów klimatycznych, ale na półperyferiach nawet i z tym są problemy, o prymacie światowych praw człowieka nad zyskiem nie wspominając...
Siedzę sobie zatem z dwójką Węgrów i Rumunem i rozmawiamy o kontekście społecznym, ekonomicznym i politycznym naszych krajów. Opowiadam o ostatnich wyborach prezydenckich w naszym kraju, o wysokich kosztach reform Balcerowicza, a jednocześnie dzielę się powodem swojego smutku po projekcji. Siedzimy sobie bowiem w drewnianym domku pod Budapesztem, 11 lat po Seattle, i o jakich kwestiach debatujemy na tej szkole letniej? O kolejnych antykryzysowych pakietach cięć publicznych wydatków, rozkwicie skrajnej prawicy, zaniku bezpieczeństwa socjalnego, dumpingu żywnościowym, jaki Unia Europejska stosuje wobec uboższych krajów. Czyli zasadniczo o wszystkim tym, co wpisuje się w promowany przez WTO konsensus waszyngtoński. W tym czasie udało się osiągnąć to, że czasem recepty promowane przez międzynarodowe instytucje finansowe bywają ciut łagodniejsze od tych, zalecanych w ostatnich dwóch dekadach XX wieku...
Oczywiście nie jest tak, że wszystko idzie w złym kierunku, ale w kuluarach nie wieje optymizmem. Tu nie słychać bajek o tym, że jak najszybsze, niemal za wszelką cenę – wstępowanie Polski do targanej kryzysem strefy euro, cóż, nie byłoby niczym dobrym. Bez koordynacji unijnej polityki ekonomicznej między poszczególnymi państwami członkowskimi sprzeczne interesy poszczególnych gospodarek w niej się znajdujących będą prowadzić ją od kryzysu do kryzysu, a może wręcz do jej likwidacji. Byłaby to prawdziwa katastrofa dla europejskiej integracji. Niewiele w polskiej przestrzeni publicznej debaty nad tego typu kwestiami – wolimy okładać się krzyżami. Z jednej strony ożywiał mnie powiew świeżej myśli, tym bardziej, że coraz więcej zakwita jej na terenie Europy Środkowej. Może wynika to z tego, że po kilku kryzysach ekonomicznych Węgrzy potrafią zdobyć się na symboliczny gest, który w Polsce w głównym nurcie przejść za żadne skarby nie może – przyznać, że środek kontynentu stanowi jednocześnie jego półperyferia. My wolimy prężyć muskuły i sądzić, że wprowadzaniem „chrześcijańskich wartości” w brukselskie instytucje odzyskamy mocarstwowy status – powodzenia...
System się uczy – to chyba refleksja, która przewija mi się w głowie dość często. Globalne problemy z namacalnych stają się abstrakcyjne, polityczne różnice ulegają zatarciu, przez co trudno wskazać „złego policjanta”, podtrzymującego status quo, a do tego ów policjant uwielbia grać swym wizerunkiem, oferując drobne ustępstwa czy symboliczne deklaracje, dające ludziom nadzieję na to, że ma on ludzkie oblicze, a walka o swoje nie ma sensu. Wszystkie wyżej wymienione kwestie, gdybyśmy mieli w pełni świadome i nie cierpiące na asymetrię informacji społeczeństwo, mogłyby pociągnąć ludzi do wyjścia na ulicę, jak w Grecji. A jednak, poza naprawdę wyjątkowymi sytuacjami, Europa Środkowa takich uniesień już nie przeżywa. Czy coś da się w tej kwestii zrobić, czy może, jak niektórzy sądzą, dążenie do globalnej sprawiedliwości i priorytetu dla człowieka, nie zaś dla zysków ponadnarodowych koncernów przestało już angażować ludzką wyobraźnię?
Z nadwiślańskiego punktu widzenia to dość abstrakcyjny problem – ani protesty przeciwko wojnie w Iraku, ani ekonomiczny antyszczyt na początku XXI wieku nie zgromadziły oszałamiających ilości uczestników i uczestniczek. Nadal chyba czekamy na nasz własny rok 1968, który odblokowałby społeczną wyobraźnię i sprawiłby, że nie balibyśmy się poszukiwać alternatyw. Zielona polityka takie alternatywy daje, ale trudniej je prezentować w kraju, w którym chociażby wegetarianizm bywa uważany za jakąś radykalną fanaberię. Problem polega na tym, że przez 40 lat system późnokapitalistyczny wyewoluował i trudniej teraz o skuteczne przeciwstawienie się wypracowanym przez niego narzędziom intelektualnym, równie elastycznym wobec rzeczywistości, co metody organizacji społecznego podziału pracy, jakie proponuje.
Kiedyś sądziliśmy, że takim przełomem może stać się powrót polskiej emigracji zarobkowej z Wielkiej Brytanii, ale na razie to marzenie o mentalnej modernizacji się nie materializuje. Tworzą się zręby szerszego porozumienia społecznych aktorów, do tej pory działających nie zawsze wspólnie, jak ruch związkowy, feministyczny i LGBT. Być może nie załapaliśmy się na wielką mobilizację wobec krytyki WTO, ale mamy jeszcze nieco czasu – i nadziei. Nie warto z niej rezygnować. W 1999 roku udało się doprowadzić do fiaska negocjacji dzięki zaskoczeniu i nieszablonowym formom działania. Ta prosta recepta ma jeden haczyk – nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie odpowiedni moment na jej aplikację. Bądźmy zatem czujne i czujni.
Ten model przedstawiania rzeczywistości nie bywa ostatnimi czasy moim ulubionym, może dlatego, że tak naprawdę pozostaję człowiekiem dość mocno emocjonalnym. Nadwrażliwość, w zetknięciu z brutalnością rzeczywistości, bywa nie do wytrzymania, abstrahowanie, analiza faktograficzna i suchy opis rzeczywistości staje się zatem jedynym sposobem na opowiedzenie o rzeczywistości bez popadania w depresję. Stąd wiele tu miejsca dla suchych faktów i liczb, których skala i wzajemne powiązania, przy odrobinie krytycznego myślenia, powinno zachęcić do społecznego aktywizmu. A jednak nie zachęca. Emocje zresztą też, bowiem angażujących produkcji filmowych czy społecznie świadomych książek powstało w ostatnich latach całkiem sporo, a jednak, po latach, energia wydarzeń ze szczytu Światowej Organizacji Handlu w 1999 roku gdzieś zniknęła. Część ruchu przeżywa swój renesans w postaci walki o sprawiedliwość ekologiczną przy okazji kolejnych szczytów klimatycznych, ale na półperyferiach nawet i z tym są problemy, o prymacie światowych praw człowieka nad zyskiem nie wspominając...
Siedzę sobie zatem z dwójką Węgrów i Rumunem i rozmawiamy o kontekście społecznym, ekonomicznym i politycznym naszych krajów. Opowiadam o ostatnich wyborach prezydenckich w naszym kraju, o wysokich kosztach reform Balcerowicza, a jednocześnie dzielę się powodem swojego smutku po projekcji. Siedzimy sobie bowiem w drewnianym domku pod Budapesztem, 11 lat po Seattle, i o jakich kwestiach debatujemy na tej szkole letniej? O kolejnych antykryzysowych pakietach cięć publicznych wydatków, rozkwicie skrajnej prawicy, zaniku bezpieczeństwa socjalnego, dumpingu żywnościowym, jaki Unia Europejska stosuje wobec uboższych krajów. Czyli zasadniczo o wszystkim tym, co wpisuje się w promowany przez WTO konsensus waszyngtoński. W tym czasie udało się osiągnąć to, że czasem recepty promowane przez międzynarodowe instytucje finansowe bywają ciut łagodniejsze od tych, zalecanych w ostatnich dwóch dekadach XX wieku...
Oczywiście nie jest tak, że wszystko idzie w złym kierunku, ale w kuluarach nie wieje optymizmem. Tu nie słychać bajek o tym, że jak najszybsze, niemal za wszelką cenę – wstępowanie Polski do targanej kryzysem strefy euro, cóż, nie byłoby niczym dobrym. Bez koordynacji unijnej polityki ekonomicznej między poszczególnymi państwami członkowskimi sprzeczne interesy poszczególnych gospodarek w niej się znajdujących będą prowadzić ją od kryzysu do kryzysu, a może wręcz do jej likwidacji. Byłaby to prawdziwa katastrofa dla europejskiej integracji. Niewiele w polskiej przestrzeni publicznej debaty nad tego typu kwestiami – wolimy okładać się krzyżami. Z jednej strony ożywiał mnie powiew świeżej myśli, tym bardziej, że coraz więcej zakwita jej na terenie Europy Środkowej. Może wynika to z tego, że po kilku kryzysach ekonomicznych Węgrzy potrafią zdobyć się na symboliczny gest, który w Polsce w głównym nurcie przejść za żadne skarby nie może – przyznać, że środek kontynentu stanowi jednocześnie jego półperyferia. My wolimy prężyć muskuły i sądzić, że wprowadzaniem „chrześcijańskich wartości” w brukselskie instytucje odzyskamy mocarstwowy status – powodzenia...
System się uczy – to chyba refleksja, która przewija mi się w głowie dość często. Globalne problemy z namacalnych stają się abstrakcyjne, polityczne różnice ulegają zatarciu, przez co trudno wskazać „złego policjanta”, podtrzymującego status quo, a do tego ów policjant uwielbia grać swym wizerunkiem, oferując drobne ustępstwa czy symboliczne deklaracje, dające ludziom nadzieję na to, że ma on ludzkie oblicze, a walka o swoje nie ma sensu. Wszystkie wyżej wymienione kwestie, gdybyśmy mieli w pełni świadome i nie cierpiące na asymetrię informacji społeczeństwo, mogłyby pociągnąć ludzi do wyjścia na ulicę, jak w Grecji. A jednak, poza naprawdę wyjątkowymi sytuacjami, Europa Środkowa takich uniesień już nie przeżywa. Czy coś da się w tej kwestii zrobić, czy może, jak niektórzy sądzą, dążenie do globalnej sprawiedliwości i priorytetu dla człowieka, nie zaś dla zysków ponadnarodowych koncernów przestało już angażować ludzką wyobraźnię?
Z nadwiślańskiego punktu widzenia to dość abstrakcyjny problem – ani protesty przeciwko wojnie w Iraku, ani ekonomiczny antyszczyt na początku XXI wieku nie zgromadziły oszałamiających ilości uczestników i uczestniczek. Nadal chyba czekamy na nasz własny rok 1968, który odblokowałby społeczną wyobraźnię i sprawiłby, że nie balibyśmy się poszukiwać alternatyw. Zielona polityka takie alternatywy daje, ale trudniej je prezentować w kraju, w którym chociażby wegetarianizm bywa uważany za jakąś radykalną fanaberię. Problem polega na tym, że przez 40 lat system późnokapitalistyczny wyewoluował i trudniej teraz o skuteczne przeciwstawienie się wypracowanym przez niego narzędziom intelektualnym, równie elastycznym wobec rzeczywistości, co metody organizacji społecznego podziału pracy, jakie proponuje.
Kiedyś sądziliśmy, że takim przełomem może stać się powrót polskiej emigracji zarobkowej z Wielkiej Brytanii, ale na razie to marzenie o mentalnej modernizacji się nie materializuje. Tworzą się zręby szerszego porozumienia społecznych aktorów, do tej pory działających nie zawsze wspólnie, jak ruch związkowy, feministyczny i LGBT. Być może nie załapaliśmy się na wielką mobilizację wobec krytyki WTO, ale mamy jeszcze nieco czasu – i nadziei. Nie warto z niej rezygnować. W 1999 roku udało się doprowadzić do fiaska negocjacji dzięki zaskoczeniu i nieszablonowym formom działania. Ta prosta recepta ma jeden haczyk – nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie odpowiedni moment na jej aplikację. Bądźmy zatem czujne i czujni.
2 komentarze:
Faktycznie można popaść w depresję... Ja już chyba popadłem:).
Ducha nie traćcie ;) Nie zostaje już chyba nic innego, jak tylko iść do przodu.
Prześlij komentarz