Hucpa - to słowo przychodzi mi na myśl, kiedy obserwuję kolejną, wielką awanturę. Tym razem, żeby nie rozmawiać za bardzo o podwyżkach płac dla nauczycieli albo o ich zamrażaniu, szykującym się w pozostałej części sektora publicznego, dyskutować należy o krzyżu przed Pałacem Namiestnikowskim. O ile jeszcze do niedawna zachowywałem w tej kwestii spokój, to po przeczytaniu medialnych reakcji niektórych czołowych polityków Prawa i Sprawiedliwości stwierdziłem, że nie wolno pominąć tej kwestii milczeniem. Nie mówię tu o wywiadzie, jakiego udzielił Jarosław Kaczyński "Gazecie Polskiej", bo jakoś rozumiem, że trudno opanować emocje człowiekowi, który stracił tyle bliskich mu osób - zresztą z tego, co czytałem, można było spodziewać się czegoś gorszego. Również życzliwe, liberalne z ducha przestrogi pt. "Co by było, gdyby teraz był w Pałacu?" mnie nie przekonują, bo to jego charyzma unosi teraz wyborczą falę Prawa i Sprawiedliwości. Przyszłoroczne zwycięstwo tej formacji będzie dużo bardziej groźne, niż gdyby aktualny lider tej partii wygrał tegoroczne wybory. A że perspektywa przyszłorocznego tryumfu nie jest tak znowu odległa, widać po stosownym sondażu - 40% poparcia dla PiS to nie są przelewki, nawet, jeśli przyjąć te wyniki z dystansem po błędnym typowaniu I tury przez sondażownie, to jednak z reguły to Kaczyński i jego partia są niedoszacowani, nie zaś PO.
Do prawdziwej furii doprowadzają mnie jednak wypowiedzi polityków prawych i sprawiedliwych (albo przynajmniej chcących wywrzeć takie wrażenie), którzy z uporem dążą do udowodnienia, że Polska nie ma większych problemów, jak wyjaśnienie katastrofy lotniczej z 10 kwietnia. Zwrot o 180 stopni w medialnym wizerunku, powrót do konfrontacji z Rosją, wmawianie wszystkim, poza własną formacją krwi na rękach przy tej okazji staje się elementem przekazu już nie tylko irytującym estetycznie, ale zagrażającym budowie jakiejkolwiek, nieco bardziej dojrzałej od obecnej sceny politycznej w Polsce. Nie szermowałem do tej pory takimi porównaniami, ale powoli - spoglądając na historyczne doświadczenia naszego kraju i na tradycje, do których obecne działania się odwołują - narasta we mnie coraz większy sprzeciw. Kiedy bowiem czytam o Joachimie Brudzińskim, wypominającym Donaldowi Tuskowi, że Lech Kaczyński leżał "w ruskiej trumnie", oraz o Marku Migalskim, zarzucającym PO dążenie do wyniszczania PiS dlatego, że... chce przenieść krzyż i by w końcu nie portrety, a ludzie zasiadali w poselskich ławach, wrze we mnie krew. Trudno mi bowiem przejść do porządku dziennego nad sytuacją polityczną, kiedy tak wielką rolę na politycznej scenie odgrywa prawdziwa, nie zaś ogłoszona przez Watykan, cywilizacja śmierci.
Czym tak naprawdę przejawia się rodzima cywilizacja śmierci? Na stawianiu ponad ludzkim życiem najróżniejszych fantazmatów, związanych z własną wizją męczeństwa jako oczyszczającego sakramentu, mającego zamykać usta na debatę i wprowadzać atmosferę moralnego terroru. Paliwem dla niej jest krew przelana przy kolejnych powstaniach narodowowyzwoleńczych, charakteryzujących się tyleż romantyczną werwą, co - najczęściej - intelektualną płycizną, nie liczącą się w ogóle z sytuacją społeczną i geopolityczną. Owe wysiłki militarne kończyły się zniszczeniem instytucji, dających szanse na ograniczony, ale jednak, rozwój polskiej demokracji i samorządności. Zafundowały nam one głównie nasilenie terroru, zejście do podziemia większości społecznej aktywności i chłonną glebę do mesjanistycznych resentymentów. Dziś zdumiewająco łatwo przychodzi nam wskazywanie na "kapitulanctwo" Czechosłowacji w 1938 roku i Francji w 1940, natomiast refleksji co do tego, jakie za takim postępowaniem stały motywy już brakuje. Może dlatego, że trudno nam sobie wyobrazić władzę państwową, z którą można się utożsamiać w trybie innym niż militarno-mocarstwowy, inaczej uruchamia się w nas kulturowy kod "złotej wolności", lekce sobie ważący jakąkolwiek rolę instytucji publicznych. To właśnie te dwa tryby rozdysponowały między siebie PiS i PO - żaden z nich nie odpowiada na wyzwania współczesności.
Prawo i Sprawiedliwość, tocząc niesamowite boje o krzyż, który nie postawiło i który spokojnie może znaleźć swe miejsce w którymś z warszawskich kościołów (o czym mówią zresztą organizacje harcerskie za niego odpowiedzialne), dąży do dominacji swojej wersji przemocy symbolicznej. W takich chwilach widać, z jaką siłą ulega roztrzaskaniu wizerunek "pro-life" tej partii, układający się raczej w fetyszyzację śmierci ponad ludzkim życiem. W takiej koncepcji świata zlepek komórek po zapłodnieniu jest ważniejszy niż zdrowie i życie kobiety, zamrożona inna zapłodniona komórka - ważniejsza od prawa do szczęścia dorosłych ludzi, prawo do przemocy fizycznej wobec dziecka ubrane w łaszki "niewinnych klapsów" - ważniejsze od jego integralności cielesnej, kara śmierci - od resocjalizacji, katolicka moralność - ważniejsza od szczęścia par homoseksualnych, i tak dalej, i tak dalej. Tu nie ma już miejsca na politykę - przegrane wybory nic nie oznaczają, wszak można skolonizować przestrzeń idei i symboli, a krzyż przed siedzibą nowego prezydenta może, jak zauważa Cezary Michalski, być nawet swego rodzaju alternatywnym ośrodkiem władzy, tak jak ksiądz w szkołach dzięki lekcjom religii.
Coraz więcej ludzi ma takiego podejścia do historii, teraźniejszości, patriotyzmu i symboli serdecznie dość. Te 40% w sondażu PiS nie dostało za tragedię w Smoleńsku, ale za pokazanie swej "nowej twarzy", bardziej merytorycznej i koncyliacyjnej, którą teraz Prawo i Sprawiedliwość zaczyna porzucać. Nie chodzi mi o to, by rozpaczać z powodu kopania przez prawicowo-populistyczną partię dołków pod samą sobą. Polska może być jednym z pierwszych przykładów, w jaki sposób konserwatywna reakcja, żywiąca się społecznymi frustracjami, zaczyna zajmować się własnym ogonem, a jej głosy przejąć mogą z powrotem siły lewicowe i progresywne. Platforma Obywatelska, karmiąca się własną bezideowością, czuje się bardzo dobrze w takiej sytuacji - Janusz Palikot przestaje być teraz swarliwym błaznem i znów może odgrywać rolę światłego, "lewego skrzydła" partii, głoszącego powyborczą klęskę biskupów i zadającego na temat pytania nie tyle niewygodne, co po prostu niesmaczne.
Śmierć napędza politykę Polski - gdyby władze publiczne z równą swadą, co poszukiwanie możliwości wytworzenia sztucznej mgły zajęły się promowaniem efektywności energetycznej i odnawialnych źródeł energii, bylibyśmy już dawno "zielonym tygrysem Europy". Cóż, to już realny problem, związany na przykład z ludzkimi potrzebami zapewnienia sobie ciepłego mieszkania i znośnych rachunków za energię, a o istnieniu ludzi przypomina się tylko wtedy, gdy zbliżają się wybory. Szkoda, że PiS nie myśli o tym, by uczcić Lecha Kaczyńskiego poprzez przygotowanie ustawy zakazującej umów śmieciowych na rynku pracy, o czym setki tysięcy osób z pewnością by pamiętały i o czym zresztą Jarosław Kaczyński mówił podczas jednego ze swych przedwyborczych wieców. Ale to byłaby już polityka i cywilizacja życia, wobec której jak widać większość polityków PiS (i - by oddać sprawiedliwość - również znaczna część PO) stoi w rażącej opozycji.
Nadzieja jednak jest, i nie zawsze bywa ona matką głupich. Po klęsce powstania styczniowego i pomimo rosyjskiego terroru zakwitły na ziemiach polskich zjawiska, takie jak pozytywizm, inteligencja zaangażowana, ruch chłopski i robotniczy, praca organiczna, kasy spółdzielcze, opiniotwórcze i formacyjne media, kultura. Potrzebna do tego była deklasacja sporej części szlachty, która poznała w ten sposób, jak wyglądają trudy życia i to, że ludzie chcą żyć i budować, a nie brać udział w wyniszczających społecznie wojnach, mających znamiona wojen domowych (polecam tu lekturę Mariana Płacheckiego, którego książkę opisywałem na tym blogu). To dzięki tym zjawiskom udało się, pomimo wielu trudów i znojów - odzyskać niepodległość, kiedy w końcu nadarzyła się ku temu realistyczna możliwość. Wierzę, że stoimy właśnie u progu pojawienia się takiego nowego sposobu myślenia - pełnego solidarności, szacunku dla drugiego człowieka i jego praw, postawy merytorycznej dyskusji o drogach modernizacji, zamiast fałszywej "zgody narodowej", umożliwiającej przeprowadzanie nawet najbardziej antyspołecznych reform przez jedną bądź drugą prawicę. Nie sądzę, żeby dało się dłużej utrzymywać hucpę uszczęśliwiania nas kolejnymi krzyżami i pamiątkowymi tablicami, kiedy wokół nas tyle biedy i wykluczenia. Chcemy żyć!
Do prawdziwej furii doprowadzają mnie jednak wypowiedzi polityków prawych i sprawiedliwych (albo przynajmniej chcących wywrzeć takie wrażenie), którzy z uporem dążą do udowodnienia, że Polska nie ma większych problemów, jak wyjaśnienie katastrofy lotniczej z 10 kwietnia. Zwrot o 180 stopni w medialnym wizerunku, powrót do konfrontacji z Rosją, wmawianie wszystkim, poza własną formacją krwi na rękach przy tej okazji staje się elementem przekazu już nie tylko irytującym estetycznie, ale zagrażającym budowie jakiejkolwiek, nieco bardziej dojrzałej od obecnej sceny politycznej w Polsce. Nie szermowałem do tej pory takimi porównaniami, ale powoli - spoglądając na historyczne doświadczenia naszego kraju i na tradycje, do których obecne działania się odwołują - narasta we mnie coraz większy sprzeciw. Kiedy bowiem czytam o Joachimie Brudzińskim, wypominającym Donaldowi Tuskowi, że Lech Kaczyński leżał "w ruskiej trumnie", oraz o Marku Migalskim, zarzucającym PO dążenie do wyniszczania PiS dlatego, że... chce przenieść krzyż i by w końcu nie portrety, a ludzie zasiadali w poselskich ławach, wrze we mnie krew. Trudno mi bowiem przejść do porządku dziennego nad sytuacją polityczną, kiedy tak wielką rolę na politycznej scenie odgrywa prawdziwa, nie zaś ogłoszona przez Watykan, cywilizacja śmierci.
Czym tak naprawdę przejawia się rodzima cywilizacja śmierci? Na stawianiu ponad ludzkim życiem najróżniejszych fantazmatów, związanych z własną wizją męczeństwa jako oczyszczającego sakramentu, mającego zamykać usta na debatę i wprowadzać atmosferę moralnego terroru. Paliwem dla niej jest krew przelana przy kolejnych powstaniach narodowowyzwoleńczych, charakteryzujących się tyleż romantyczną werwą, co - najczęściej - intelektualną płycizną, nie liczącą się w ogóle z sytuacją społeczną i geopolityczną. Owe wysiłki militarne kończyły się zniszczeniem instytucji, dających szanse na ograniczony, ale jednak, rozwój polskiej demokracji i samorządności. Zafundowały nam one głównie nasilenie terroru, zejście do podziemia większości społecznej aktywności i chłonną glebę do mesjanistycznych resentymentów. Dziś zdumiewająco łatwo przychodzi nam wskazywanie na "kapitulanctwo" Czechosłowacji w 1938 roku i Francji w 1940, natomiast refleksji co do tego, jakie za takim postępowaniem stały motywy już brakuje. Może dlatego, że trudno nam sobie wyobrazić władzę państwową, z którą można się utożsamiać w trybie innym niż militarno-mocarstwowy, inaczej uruchamia się w nas kulturowy kod "złotej wolności", lekce sobie ważący jakąkolwiek rolę instytucji publicznych. To właśnie te dwa tryby rozdysponowały między siebie PiS i PO - żaden z nich nie odpowiada na wyzwania współczesności.
Prawo i Sprawiedliwość, tocząc niesamowite boje o krzyż, który nie postawiło i który spokojnie może znaleźć swe miejsce w którymś z warszawskich kościołów (o czym mówią zresztą organizacje harcerskie za niego odpowiedzialne), dąży do dominacji swojej wersji przemocy symbolicznej. W takich chwilach widać, z jaką siłą ulega roztrzaskaniu wizerunek "pro-life" tej partii, układający się raczej w fetyszyzację śmierci ponad ludzkim życiem. W takiej koncepcji świata zlepek komórek po zapłodnieniu jest ważniejszy niż zdrowie i życie kobiety, zamrożona inna zapłodniona komórka - ważniejsza od prawa do szczęścia dorosłych ludzi, prawo do przemocy fizycznej wobec dziecka ubrane w łaszki "niewinnych klapsów" - ważniejsze od jego integralności cielesnej, kara śmierci - od resocjalizacji, katolicka moralność - ważniejsza od szczęścia par homoseksualnych, i tak dalej, i tak dalej. Tu nie ma już miejsca na politykę - przegrane wybory nic nie oznaczają, wszak można skolonizować przestrzeń idei i symboli, a krzyż przed siedzibą nowego prezydenta może, jak zauważa Cezary Michalski, być nawet swego rodzaju alternatywnym ośrodkiem władzy, tak jak ksiądz w szkołach dzięki lekcjom religii.
Coraz więcej ludzi ma takiego podejścia do historii, teraźniejszości, patriotyzmu i symboli serdecznie dość. Te 40% w sondażu PiS nie dostało za tragedię w Smoleńsku, ale za pokazanie swej "nowej twarzy", bardziej merytorycznej i koncyliacyjnej, którą teraz Prawo i Sprawiedliwość zaczyna porzucać. Nie chodzi mi o to, by rozpaczać z powodu kopania przez prawicowo-populistyczną partię dołków pod samą sobą. Polska może być jednym z pierwszych przykładów, w jaki sposób konserwatywna reakcja, żywiąca się społecznymi frustracjami, zaczyna zajmować się własnym ogonem, a jej głosy przejąć mogą z powrotem siły lewicowe i progresywne. Platforma Obywatelska, karmiąca się własną bezideowością, czuje się bardzo dobrze w takiej sytuacji - Janusz Palikot przestaje być teraz swarliwym błaznem i znów może odgrywać rolę światłego, "lewego skrzydła" partii, głoszącego powyborczą klęskę biskupów i zadającego na temat pytania nie tyle niewygodne, co po prostu niesmaczne.
Śmierć napędza politykę Polski - gdyby władze publiczne z równą swadą, co poszukiwanie możliwości wytworzenia sztucznej mgły zajęły się promowaniem efektywności energetycznej i odnawialnych źródeł energii, bylibyśmy już dawno "zielonym tygrysem Europy". Cóż, to już realny problem, związany na przykład z ludzkimi potrzebami zapewnienia sobie ciepłego mieszkania i znośnych rachunków za energię, a o istnieniu ludzi przypomina się tylko wtedy, gdy zbliżają się wybory. Szkoda, że PiS nie myśli o tym, by uczcić Lecha Kaczyńskiego poprzez przygotowanie ustawy zakazującej umów śmieciowych na rynku pracy, o czym setki tysięcy osób z pewnością by pamiętały i o czym zresztą Jarosław Kaczyński mówił podczas jednego ze swych przedwyborczych wieców. Ale to byłaby już polityka i cywilizacja życia, wobec której jak widać większość polityków PiS (i - by oddać sprawiedliwość - również znaczna część PO) stoi w rażącej opozycji.
Nadzieja jednak jest, i nie zawsze bywa ona matką głupich. Po klęsce powstania styczniowego i pomimo rosyjskiego terroru zakwitły na ziemiach polskich zjawiska, takie jak pozytywizm, inteligencja zaangażowana, ruch chłopski i robotniczy, praca organiczna, kasy spółdzielcze, opiniotwórcze i formacyjne media, kultura. Potrzebna do tego była deklasacja sporej części szlachty, która poznała w ten sposób, jak wyglądają trudy życia i to, że ludzie chcą żyć i budować, a nie brać udział w wyniszczających społecznie wojnach, mających znamiona wojen domowych (polecam tu lekturę Mariana Płacheckiego, którego książkę opisywałem na tym blogu). To dzięki tym zjawiskom udało się, pomimo wielu trudów i znojów - odzyskać niepodległość, kiedy w końcu nadarzyła się ku temu realistyczna możliwość. Wierzę, że stoimy właśnie u progu pojawienia się takiego nowego sposobu myślenia - pełnego solidarności, szacunku dla drugiego człowieka i jego praw, postawy merytorycznej dyskusji o drogach modernizacji, zamiast fałszywej "zgody narodowej", umożliwiającej przeprowadzanie nawet najbardziej antyspołecznych reform przez jedną bądź drugą prawicę. Nie sądzę, żeby dało się dłużej utrzymywać hucpę uszczęśliwiania nas kolejnymi krzyżami i pamiątkowymi tablicami, kiedy wokół nas tyle biedy i wykluczenia. Chcemy żyć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz