Spójność przekazu jest ideałem, do którego wszyscy bez ustanku dążymy. Czasem jednak na tej drodze pojawiają się niespodziewane przeszkody, poważnie utrudniające nam zbliżenie się do owego ideału. Tym razem wypadło na Bronisława Komorowskiego i jego sztab - Platforma Obywatelska najpierw zapowiadała, że billboardów używać w kampanii nie będzie, po czym, pod naciskiem lokalnych działaczy, zaczęła korzystać z wieszanych na fasadach budynków, wielkoformatowych plakatów. I to outdoor, i to, pod względem wielkości i natarczywości w zajmowaniu przestrzeni publicznej chyba nawet bardziej irytujący niż w sumie już dość opatrzony billboard. Zdumiewać mogą zatem wypowiedzi polityków PO, że trzymają się swoich postanowień - być może ich litery, natomiast ducha z pewnością nie. Najdziwniejsza zdała mi się jednak wypowiedź Sławomira Nowaka, który uznał, że ten typ reklamy jest... bardziej estetyczny i mniej uciążliwy. Cóż, gdyby spytał się chociażby partyjnej koleżanki, Hanny Gronkiewicz-Waltz, być może zdradziłaby mu nieco szczegółów dotyczących wpływu reklamy zewnętrznej na środowisko i jakość życia.
Nie zamierzam tu udowadniać, że tego typu marketing zawsze i wszędzie jest złem wcielonym - warto jednak przypomnieć nieco faktów z ostatnich kilkunastu miesięcy. Mieliśmy w Warszawie ogromną debatę na temat siatek reklamowych, zasłaniających powierzchnię budynków w mieście, podczas której okazywało się, że nie budzi ona pozytywnych emocji. Kto przechodzi codziennie w okolicach Ronda Dmowskiego, ten widzi więcej płacht niż wolnych od nich budynków. Co więcej, aż do niedawna większość z tych, które pojawiały się na mieszkaniach osób prywatnych, jak na przykład na Placu Konstytucji, praktycznie blokowała ludziom dostęp do światła dziennego. Słynna była sprawa mieszkańca jednego z mieszkań, który naciął taką reklamę i zrobił z niej w miejscu swojego okna roletę - kiedy był w domu odsłaniał sobie słońce, kiedy wychodził - zasłaniał, tak, by reklama zachowała swą spójność. Od tego czasu pojawiać się zaczęły inicjatywy nieco bardziej przyjazne ludziom, jak chociażby reklamy z okrągłymi nacięciami na okna, przypominającymi ser szwajcarski. Warszawa zgłosiła nawet projekt ustawy, który dawałby samorządom narzędzia do większej kontroli zjawiska, ale - jak zwykle w wypadku prawa wychodzącego naprzeciw społecznym oczekiwaniom - pomysł utkwił na parę miesięcy w czeluściach jednego z ministerstw, zanim w ogóle rozporządzenie w tym temacie zostało podpisane.
To ciekawe, że PO ma pretensje do innych kandydatów, że stosują reklamę zewnętrzną, sami zaś nie widzą problemu z tego typu siatkami. Od samego początku wydawało się oczywiste, że albo wprowadzi się przepisy, ograniczające tego typu możliwości reklamowania się partii i polityków, albo, jak zwykle, będziemy mieli "wolną amerykankę". Platforma, mając wysokie poparcie, mogła sobie pozwolić na pański gest, uznając, że można w ten sposób zadbać nieco o swój wizerunek, bez poprawiania jakości polskiej demokracji jako takiej. Bardzo możliwe, że jej decyzja - gdyby sondaże były mniej łaskawe - była inna. nie od dziś jednak wiadomo, że PO jest zainteresowane raczej w ograniczaniu demokracji (poprzez likwidowanie dotacji budżetowych dla partii politycznych zamiast ich zmniejszania i poszerzania dostępu, pomysły jednomandatowych okręgów wyborczych etc.) niż jej poszerzaniu.
Jak na razie nikt w tej kampanii nie podjął tematu zabetonowania polskiej sceny politycznej i potrzeby jej reformy. Inicjatywa ustawodawcza prezydenta w tym zakresie byłaby niezmiernie cenną. Wcale nie jest tak, że kampania wyborcza bez wielkich reklam jest nie do pomyślenia - dla przykładu we Francji istnieje zakaz wykupywania reklam wielkopowierzchniowych przez komitety wyborcze, które muszą ograniczać się do nalepiania plakatów o ustalonej, maksymalnej wielkości na wyznaczonych przez władze miejskie przestrzeniach. W Wielkiej Brytanii każda osoba głosująca dostaje do swej skrzynki pocztowej broszurę z komunikatami od wszystkich, startujących w danym okręgu partii. W Niemczech dotację budżetową uzyskuje się po przekroczeniu 0,5% poparcia w wyborach parlamentarnych, pieniądze zaś idą nie na plakaty, ale na partyjne fundacje polityczne, zajmujące się rozwojem programu, organizacją debat, szkoleń i warsztatów. Część z powyższych przykładów dałaby się spokojnie zastosować do wyborów prezydenckich, podobne pomysły zaprezentowaliśmy w naszej kwietniowej uchwale o ordynacji równych szans.
Rzecz jasna trudno na chwilę obecną oczekiwać, że cztery największe partie, utuczone publicznymi pieniędzmi (wypłacanymi od wysokiego progu 3%, eliminującego - jak wiele innych przepisów - mniejsze i nowe inicjatywy polityczne), będą chciały zmienić zasady na bardziej sprawiedliwe. Mając do dyspozycji tak duże fundusze, mogą one spokojnie obywać się bez szczegółowych programów swoich kandydatów prezydenckich i zajmować się rozważaniem, czy lepiej załatwić sobie billboard, czy może siatkę wielkopowierzchniową. Mniej więcej na tym poziomie kończy się dla nich wybór, bardzo możliwe, że gdyby tego typu możliwości chciano im zabrać, krzyczano by o "ograniczaniu wolności" i "możliwości komunikacji z wyborcami". Cóż, jeśli kontakt z wyborczyniami i wyborcami ma ograniczać się do monologu uśmiechniętej, kilkunastometrowej buzi, to naprawdę coś jest nie tak z naszą demokracją.
Nie zamierzam tu udowadniać, że tego typu marketing zawsze i wszędzie jest złem wcielonym - warto jednak przypomnieć nieco faktów z ostatnich kilkunastu miesięcy. Mieliśmy w Warszawie ogromną debatę na temat siatek reklamowych, zasłaniających powierzchnię budynków w mieście, podczas której okazywało się, że nie budzi ona pozytywnych emocji. Kto przechodzi codziennie w okolicach Ronda Dmowskiego, ten widzi więcej płacht niż wolnych od nich budynków. Co więcej, aż do niedawna większość z tych, które pojawiały się na mieszkaniach osób prywatnych, jak na przykład na Placu Konstytucji, praktycznie blokowała ludziom dostęp do światła dziennego. Słynna była sprawa mieszkańca jednego z mieszkań, który naciął taką reklamę i zrobił z niej w miejscu swojego okna roletę - kiedy był w domu odsłaniał sobie słońce, kiedy wychodził - zasłaniał, tak, by reklama zachowała swą spójność. Od tego czasu pojawiać się zaczęły inicjatywy nieco bardziej przyjazne ludziom, jak chociażby reklamy z okrągłymi nacięciami na okna, przypominającymi ser szwajcarski. Warszawa zgłosiła nawet projekt ustawy, który dawałby samorządom narzędzia do większej kontroli zjawiska, ale - jak zwykle w wypadku prawa wychodzącego naprzeciw społecznym oczekiwaniom - pomysł utkwił na parę miesięcy w czeluściach jednego z ministerstw, zanim w ogóle rozporządzenie w tym temacie zostało podpisane.
To ciekawe, że PO ma pretensje do innych kandydatów, że stosują reklamę zewnętrzną, sami zaś nie widzą problemu z tego typu siatkami. Od samego początku wydawało się oczywiste, że albo wprowadzi się przepisy, ograniczające tego typu możliwości reklamowania się partii i polityków, albo, jak zwykle, będziemy mieli "wolną amerykankę". Platforma, mając wysokie poparcie, mogła sobie pozwolić na pański gest, uznając, że można w ten sposób zadbać nieco o swój wizerunek, bez poprawiania jakości polskiej demokracji jako takiej. Bardzo możliwe, że jej decyzja - gdyby sondaże były mniej łaskawe - była inna. nie od dziś jednak wiadomo, że PO jest zainteresowane raczej w ograniczaniu demokracji (poprzez likwidowanie dotacji budżetowych dla partii politycznych zamiast ich zmniejszania i poszerzania dostępu, pomysły jednomandatowych okręgów wyborczych etc.) niż jej poszerzaniu.
Jak na razie nikt w tej kampanii nie podjął tematu zabetonowania polskiej sceny politycznej i potrzeby jej reformy. Inicjatywa ustawodawcza prezydenta w tym zakresie byłaby niezmiernie cenną. Wcale nie jest tak, że kampania wyborcza bez wielkich reklam jest nie do pomyślenia - dla przykładu we Francji istnieje zakaz wykupywania reklam wielkopowierzchniowych przez komitety wyborcze, które muszą ograniczać się do nalepiania plakatów o ustalonej, maksymalnej wielkości na wyznaczonych przez władze miejskie przestrzeniach. W Wielkiej Brytanii każda osoba głosująca dostaje do swej skrzynki pocztowej broszurę z komunikatami od wszystkich, startujących w danym okręgu partii. W Niemczech dotację budżetową uzyskuje się po przekroczeniu 0,5% poparcia w wyborach parlamentarnych, pieniądze zaś idą nie na plakaty, ale na partyjne fundacje polityczne, zajmujące się rozwojem programu, organizacją debat, szkoleń i warsztatów. Część z powyższych przykładów dałaby się spokojnie zastosować do wyborów prezydenckich, podobne pomysły zaprezentowaliśmy w naszej kwietniowej uchwale o ordynacji równych szans.
Rzecz jasna trudno na chwilę obecną oczekiwać, że cztery największe partie, utuczone publicznymi pieniędzmi (wypłacanymi od wysokiego progu 3%, eliminującego - jak wiele innych przepisów - mniejsze i nowe inicjatywy polityczne), będą chciały zmienić zasady na bardziej sprawiedliwe. Mając do dyspozycji tak duże fundusze, mogą one spokojnie obywać się bez szczegółowych programów swoich kandydatów prezydenckich i zajmować się rozważaniem, czy lepiej załatwić sobie billboard, czy może siatkę wielkopowierzchniową. Mniej więcej na tym poziomie kończy się dla nich wybór, bardzo możliwe, że gdyby tego typu możliwości chciano im zabrać, krzyczano by o "ograniczaniu wolności" i "możliwości komunikacji z wyborcami". Cóż, jeśli kontakt z wyborczyniami i wyborcami ma ograniczać się do monologu uśmiechniętej, kilkunastometrowej buzi, to naprawdę coś jest nie tak z naszą demokracją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz