Wygląda na to, że kampania ruszyła. W trudnych warunkach atmosferycznych nie jest łatwo przebić się z przekazem (ekolodzy muszą odpowiadać za powódź, żeby broń Boże sceptycy klimatyczni nie musieli tłumaczyć się ze swoich twierdzeń o tym, że klimat nie ulega zmianom i nie ma korelacji między wzrastającym stężeniem gazów cieplarnianych a coraz większymi anomaliami pogodowymi), kandydaci na urząd prezydencki muszą pokazać, że jeszcze na czymś im zależy. Ponieważ zasadniczo już wiadomo, kto trafi do drugiej tury - jeśli takowa będzie - czynni politycy zajmują się tym, żeby okopać się na swoich pozycjach i ewentualnie nieco poprawić poziom swojego poparcia. Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński na chwilę obecną jeżdżą, chociaż bez przekonania, jeden znosi docinki z powodu swoich faux pas i latające w jego kierunku sztuczne penisy, drugi trochę stara się mówić o swoim programie, nadal jednak ciągnie się za nim widmo nawrotu IV Rzeczpospolitej, którego zresztą wcale się nie wstydzi. Dyskusja o debatach telewizyjnych stała się tak wygodnym tematem do rozmów, wzajemnych zarzutów i kamuflowania faktu, że ujawnianie programów wyborczych na 2 tygodnie przed samym głosowaniem jest żenujące, że lepiej dla samych politycznych graczy, by ta figura retoryczna się nie zmaterializowała. Tym bardziej, że trudno jest się im porozumieć, czy debatować powinno ich czterech czy dziesięciu i kto właściwie jest władny do tego, by do nich w końcu doszło. Wesoło, czyż nie?
Muszę wyrazić swoje uznanie jednemu kandydatowi. Nie to, żebym zaraz na niego głosował, bo to raczej wątpliwe, ale chyba zbyt szybko spisywałem go na straty. Grzegorz Napieralski, przewodniczący SLD, złapał wyborczego bakcyla. Mało kto się tego po nim spodziewał, a jednak obserwując jego rosnące poparcie (osiągnięcie dwucyfrowego wyniku nie jest nierealne, co w obliczu niespotykanej do tej pory nawet na taką skalę polaryzacji może być olbrzymim sukcesem) i sporą aktywność polityczno-medialną, nie sposób przejść wobec tego faktu obojętnie. To w sumie smutne, bo kampania lidera Sojuszu w bardziej rozwiniętych demokracjach w żaden sposób by się nie wyróżniała. Nad Wisłą jednak taka standardowość zaczyna urastać do rangi powiewu świeżości. Wpadek nie brakuje - zarówno wizerunkowych (rap o Napieralskim przejdzie chyba do politycznej legendy), jak i merytorycznych (niesamowite, że w jednej wypowiedzi można przestrzec przed liberalnym monopolem PO i jednocześnie zadeklarować współpracę z tą partią w... kwestiach gospodarczych), jednak ogólne wrażenie - nawet wśród komentatorów - zaczyna zmieniać się na bardziej pozytywne. Kto wie, czy zamiast osłabienia, nie wpłynie to na poprawę pozycji lidera SLD nie tylko w swojej partii, ale też na scenie politycznej.
W krótkim czasie udało mu strzelić dwie celne bramki - obie symboliczne i raczej niespodziewane. Pierwszą było ogłoszenie projektu uchwały z okazji 4. czerwca - pierwszych częściowo wolnych wyborów z 1989 roku. Kiedyś SLD próbowało bawić się z polityką historyczną inną niż nostalgia za PRL - odwołując się do postulatów "Solidarności" z 1980 roku. Wtedy było na to chyba za wcześnie, teraz zaś komentarzy krytycznych do inicjatywy partii, było nie było, przez wielu do dziś ometkowanej jako "postkomunistyczna", jakoś nie słychać. To ważna kwestia raczej dla mediów opiniotwórczych niż dla elektoratu, ale trudno zaprzeczyć, że w mediokracji ma to spore znaczenie dla ostatecznych wyników poszczególnych kandydatów.
To jednak małe piwo - prawdziwe wrażenie zrobiła na mnie wizyta Napieralskiego u środowisk imigranckich. Kandydat Sojuszu sporo miejsca poświęcił wielokulturowemu społeczeństwu i poparł slogan, który Zielonym zawsze był szczególnie bliski - powiedział mianowicie, że "żaden człowiek nie jest nielegalny". W sytuacji, gdy kwestia ta w medialnej przestrzeni praktycznie nie istnieje (co nie znaczy, że nie ma ona swych społecznych reperkusji, chociażby w postaci opiekunek do dzieci ze Wschodu, nierzadko otrzymujących niezadowalające wynagrodzenie za swoją pracę), ewentualnie kojarzona jest z napompowanym do granic absurdu "zagrożeniem muzułmańskim ekstremizmem" jej poruszenie - i to w pozytywnej konotacji - jest niezwykle odważnym krokiem. Mam nadzieję, że SLD nie zamierza poprzestać na tym jednorazowym kroku, bowiem kwestia społecznej integracji jest niezwykle ważna i kompleksowa i szkoda by było, gdyby uznana została za "jednorazowy wyskok". Kwestie pozyskiwania obywatelstwa czy przeznaczania odpowiednich środków finansowych można poruszać i próbować rozwiązywać na szczeblu parlamentu, ale część z wielu, przyziemnych kwestii, takich jak promowanie wielokulturowości, da się rozpatrywać także na szczeblu lokalnym. Ciekawe zatem, czy kwestia ta będzie poruszona w tegorocznych wyborach do Rady Miasta - byłby to krok, który pozwoliłby uwiarygodnić zapewnienia o powolnej przemianie SLD w klasyczną partię socjaldemokratyczną. Pożyjemy, zobaczymy, o takich zwrotach słyszeliśmy już w przeszłości wiele.
W tej sytuacji "na lewo od PO" zaczęło się robić ciaśniej. Olechowski zdaje się być zmęczony próbą powrotu do politycznego głównego nurtu, Ziętek w ogóle nie spróbował przekonująco zaatakować SLD z lewej flanki. W takiej sytuacji, paradoksalnie, zrobiło się jeszcze bardziej nudno - nawet wyścig o trzecie miejsce zaczyna wyglądać na rozstrzygnięty, zaś bicie się o trzeci wynik w granicach 3% nie podnieca za bardzo ani opinii publicznej, ani samych startujących. Być może dojdzie do niespodzianki i solidny wynik zdobędzie ktoś już nie tylko spoza parlamentu, ale wręcz z aktualnych marginesów politycznych, jak Andrzej Lepper czy sypiący kontrowersyjnymi wypowiedziami Janusz Korwin-Mikke. Nie wydaje się jednak, by po 20 czerwca polityczne analizy miały być specjalnie pozytywne dla inicjatyw politycznych innych niż PO, PiS i SLD - bo już PSL zaczyna coraz mocniej dołować w sondażach. Potencjalna, niska frekwencja może jednak wskazywać, że zaczynamy być zmęczeni tak niewielkimi możliwościami wyboru, nie widząc jednocześnie alternatyw. Oby któregoś dnia się pojawiła - i była zielona.
Muszę wyrazić swoje uznanie jednemu kandydatowi. Nie to, żebym zaraz na niego głosował, bo to raczej wątpliwe, ale chyba zbyt szybko spisywałem go na straty. Grzegorz Napieralski, przewodniczący SLD, złapał wyborczego bakcyla. Mało kto się tego po nim spodziewał, a jednak obserwując jego rosnące poparcie (osiągnięcie dwucyfrowego wyniku nie jest nierealne, co w obliczu niespotykanej do tej pory nawet na taką skalę polaryzacji może być olbrzymim sukcesem) i sporą aktywność polityczno-medialną, nie sposób przejść wobec tego faktu obojętnie. To w sumie smutne, bo kampania lidera Sojuszu w bardziej rozwiniętych demokracjach w żaden sposób by się nie wyróżniała. Nad Wisłą jednak taka standardowość zaczyna urastać do rangi powiewu świeżości. Wpadek nie brakuje - zarówno wizerunkowych (rap o Napieralskim przejdzie chyba do politycznej legendy), jak i merytorycznych (niesamowite, że w jednej wypowiedzi można przestrzec przed liberalnym monopolem PO i jednocześnie zadeklarować współpracę z tą partią w... kwestiach gospodarczych), jednak ogólne wrażenie - nawet wśród komentatorów - zaczyna zmieniać się na bardziej pozytywne. Kto wie, czy zamiast osłabienia, nie wpłynie to na poprawę pozycji lidera SLD nie tylko w swojej partii, ale też na scenie politycznej.
W krótkim czasie udało mu strzelić dwie celne bramki - obie symboliczne i raczej niespodziewane. Pierwszą było ogłoszenie projektu uchwały z okazji 4. czerwca - pierwszych częściowo wolnych wyborów z 1989 roku. Kiedyś SLD próbowało bawić się z polityką historyczną inną niż nostalgia za PRL - odwołując się do postulatów "Solidarności" z 1980 roku. Wtedy było na to chyba za wcześnie, teraz zaś komentarzy krytycznych do inicjatywy partii, było nie było, przez wielu do dziś ometkowanej jako "postkomunistyczna", jakoś nie słychać. To ważna kwestia raczej dla mediów opiniotwórczych niż dla elektoratu, ale trudno zaprzeczyć, że w mediokracji ma to spore znaczenie dla ostatecznych wyników poszczególnych kandydatów.
To jednak małe piwo - prawdziwe wrażenie zrobiła na mnie wizyta Napieralskiego u środowisk imigranckich. Kandydat Sojuszu sporo miejsca poświęcił wielokulturowemu społeczeństwu i poparł slogan, który Zielonym zawsze był szczególnie bliski - powiedział mianowicie, że "żaden człowiek nie jest nielegalny". W sytuacji, gdy kwestia ta w medialnej przestrzeni praktycznie nie istnieje (co nie znaczy, że nie ma ona swych społecznych reperkusji, chociażby w postaci opiekunek do dzieci ze Wschodu, nierzadko otrzymujących niezadowalające wynagrodzenie za swoją pracę), ewentualnie kojarzona jest z napompowanym do granic absurdu "zagrożeniem muzułmańskim ekstremizmem" jej poruszenie - i to w pozytywnej konotacji - jest niezwykle odważnym krokiem. Mam nadzieję, że SLD nie zamierza poprzestać na tym jednorazowym kroku, bowiem kwestia społecznej integracji jest niezwykle ważna i kompleksowa i szkoda by było, gdyby uznana została za "jednorazowy wyskok". Kwestie pozyskiwania obywatelstwa czy przeznaczania odpowiednich środków finansowych można poruszać i próbować rozwiązywać na szczeblu parlamentu, ale część z wielu, przyziemnych kwestii, takich jak promowanie wielokulturowości, da się rozpatrywać także na szczeblu lokalnym. Ciekawe zatem, czy kwestia ta będzie poruszona w tegorocznych wyborach do Rady Miasta - byłby to krok, który pozwoliłby uwiarygodnić zapewnienia o powolnej przemianie SLD w klasyczną partię socjaldemokratyczną. Pożyjemy, zobaczymy, o takich zwrotach słyszeliśmy już w przeszłości wiele.
W tej sytuacji "na lewo od PO" zaczęło się robić ciaśniej. Olechowski zdaje się być zmęczony próbą powrotu do politycznego głównego nurtu, Ziętek w ogóle nie spróbował przekonująco zaatakować SLD z lewej flanki. W takiej sytuacji, paradoksalnie, zrobiło się jeszcze bardziej nudno - nawet wyścig o trzecie miejsce zaczyna wyglądać na rozstrzygnięty, zaś bicie się o trzeci wynik w granicach 3% nie podnieca za bardzo ani opinii publicznej, ani samych startujących. Być może dojdzie do niespodzianki i solidny wynik zdobędzie ktoś już nie tylko spoza parlamentu, ale wręcz z aktualnych marginesów politycznych, jak Andrzej Lepper czy sypiący kontrowersyjnymi wypowiedziami Janusz Korwin-Mikke. Nie wydaje się jednak, by po 20 czerwca polityczne analizy miały być specjalnie pozytywne dla inicjatyw politycznych innych niż PO, PiS i SLD - bo już PSL zaczyna coraz mocniej dołować w sondażach. Potencjalna, niska frekwencja może jednak wskazywać, że zaczynamy być zmęczeni tak niewielkimi możliwościami wyboru, nie widząc jednocześnie alternatyw. Oby któregoś dnia się pojawiła - i była zielona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz