Potrzeba nam nieco więcej szacunku do siebie. Doskonale rozumiem, dlaczego ludzie mogą się bać nieznanego - jak niedawno w wypadku z budową meczetu w Warszawie, nie zgadzam się jednak z tym, że nie warto starać się, by ten strach opanować. Dla mnie jasne jest jedno - wszędzie na świecie Zieloni mają swoją naturalną "grupę docelową", czasem mniejszą, czasem większą, i to do niej przede wszystkim kierują swój przekaz. Skoro zatem na Zielonych głosują głównie osoby średnio- i wysoko zarabiające, empatyczne, mające potrzeby związane z wysoką jakością usług publicznych, ceniących środowisko, głównie kobiety, myślące o dzieciach i ich przyszłości, to siłą rzeczy nasz focus powinien być skierowany na tę grupę. Wśród osób które organizowały demo antymeczetowe w Warszawie nie ma zbyt wiele osób, które oddałyby na nas swój głos - powiedzmy to sobie jasno. To, że dostrzegamy ich lęk, niepokój, spowodowany złą sytuacją socjalną etc. - świadczy o dużej dozie empatyczności (którą należy chwalić), ale nie wmawiajmy sobie, że gdziekolwiek na świecie Zieloni mają jako swój elektorat dominujący np. zdewastowaną klasę robotniczą, mogą go co najwyżej zagospodarowywać jako "nowe terytorium". Udaje się to zresztą tylko tam, gdzie słabnie "stara lewica", kto raz wpadł w bagno populistycznej prawicy, ten tak łatwo się z niego nie wydostanie. To też ważna, zielona postawa - poczucie odpowiedzialności za innych nawet, jeśli nie odwdzięczą się głosem wyborczym. Jeśli jednak sądzić będziemy, że naginając się do protestujących wyciągniemy jakieś głosy, to zrobimy krzywdę zarówno tym ludziom - którzy i tak nas nie wybiorą, głosując na partie, która zniszczy im ostatnie resztówki stabilności socjalnej - jak i nam, bo nasi już istniejący i powoli bo powoli, ale jednak zwiększający się elektorat nie będzie już zainteresowany głosowaniem na "chorągiewki".
Święte księgi i zielona polityka
Tak, zielona polityka ma podstawy, które powinny być dla niej fundamentalne, i są to pewne wspólne dla zielonej rodziny wartości - ekologia, sprawiedliwość społeczna, pacyfizm, równość płci... Siła każdej ideologii - i zarazem największym dla niej testem - jest trzymanie się tych wartości i dostosowywanie ich do zmieniającego się świata. Ich odrzucenie albo lekceważenie kończy się klapą i ideowym bankructwem partii, która idzie tą drogą. Meksykańscy Zieloni np. wpadli na pomysł by poprzeć karę śmierci wbrew jakimkolwiek zielonym przekonaniom, co skończyło się ich bojkotem przez Europejską Partię Zielonych, Czesi wpadli na pomysł, by wspierać pomysł na bazę radarową USA i po dziś dzień wylizują się z ran, swoją drogą minister który z ich ramienia firmował ten pomysł dziś jest liderem... konserwatywnej partii TOP 09. Zachodnioeuropejska socjaldemokracja po dziś dzień w UK czy w Niemczech ma problemy z wymiganiem się z "trzeciej drogi", która po latach przestała tarzać wyborców. O ile zatem konkretne zasady i propozycje programowe mogą ulegać zmianie w zglobalizowanym świecie, o tyle rezygnacja z pewnych wartości (np. tolerancji dla odmienności kulturowej) kończy się klapą.
Moim zdaniem problem leży gdzie indziej. Narzekamy na siebie i otaczający nas świat, bo nie działa w nim coś, co nazwałbym "zielonym odruchem". Polega on na tym, że kiedy słyszymy jakąś wiadomość, to po paru chwilach jesteśmy w stanie, na bazie zielonej polityki, wyczuć, jak interpretować daną wiadomość. Jeśli dowiadujemy się, że np. w Polsce jest jeden z najwyższych w Europie wskaźników ubóstwa dzieci, myślimy "oj, to znaczy, że trzeba pomyśleć o lepszej polityce społecznej i edukacyjnej". Jeśli rząd chce wybudować elektrownie atomowe, myślimy "nie, to bez sensu" etc. U nas niestety nie działa to za często, bo przez x lat bombardowani byliśmy 2 komunikatami: a) zewnętrznymi stereotypami (np. że odbiorcy pomocy społecznej to tylko "darmozjady") b) mitem "zastąpienia polityki technokracją", gdzie bezstronni (neoliberalni) eksperci załatwią za nas wszystko. Trudno, by miało to nas nie dotknąć, szkoda, że w takim zakresie. To, że świat robi się coraz bardziej skomplikowany, nie powinno oznaczać, że będziemy się zastanawiać 10 razy dłużej, zanim coś powiemy, tylko raczej wbudowanie w siebie "instynktu odpowiadania zgodnie z zielonym drogowskazem". Może brzmi górnolotnie, ale cóż - bez tego nigdy zielona polityka nie stanie w szranki z innymi formacjami.
Kiedy obserwuję różne dyskusje z ludźmi stwierdzam jedno - ludziom nie jest potrzebna kilkuset stronnicowa instrukcja jak zmienimy świat, ale WIARA że faktycznie to zrobimy. Programy - w dużej mierze, w polskiej rzeczywistości niestety - są dla nas, byśmy wiedzieli, jak osiągnąć jakieś cele i byśmy wiedzieli, co mówić, kiedy nas się dopytują. Widzę momentami brak wiary w to, że nie jesteśmy w stanie rozwiązać jakiegoś zagadnienia, np. stworzenia społeczeństwa wielokulturowego. Jeśli słyszę, że to "idealistyczna mrzonka", to cóż, wysiadam, szczególnie porównując takie stwierdzenie np. z wieloletnią działalnością Zielonych w PE, mających holistyczną wizję np. polityki rolnej, migracyjnej, handlowej, rozwojowej, która pozwoliłaby stworzyć świat, w którym migruje się, bo się chce, a nie - bo od tego należy czyjeś biologiczne przetrwanie. Jeśli my nie wierzymy w to, że nasza "zielona rodzina" nie jest w stanie zająć się tą kwestią z ogólnym pożytkiem, to kto ma wierzyć?
Realizm i utopia
Muszę zradykalizować swoje stanowisko, w takim sensie, że jestem przekonany, że osoba aktywnie działająca w partii powinna dzielić z innymi przekonanie, że razem - tak jak kiedyś utopijni socjaliści - jesteśmy w stanie tak zmienić świat, żeby woda zmieniła się w oranżadę. Nie musimy przejmować tego poglądu (np. ze względu na potencjalne koszty ekologiczne), ale jeśli nie wierzymy, że np. jesteśmy w stanie zmniejszyć ilość biedy w kraju, rozbić energetyczne monopole i zapewnić wszystkim więcej energii ze źródeł odnawialnych, zbudować silną Europę, zmienić globalne stosunki międzynarodowe choćby o krok w stronę większej sprawiedliwości społecznej i ekologicznej - to po cóż w ogóle działać w polityce? Czy gdyby Martin Luther King "nie miał snu" i w zamian domagałby się możliwości wspólnego jeżdżenia autobusami z białymi tylko w godzinach szczytu - cokolwiek by osiągnął? Kochane/Kochani, więcej wiary, Obamami może nie jesteśmy, ale mamy coś pod naszymi czaszkami ;)
Wspólnota i kompromisy
Jeśli chcemy mieć jakąś wizję, czerpiącą w jakikolwiek sposób z przeszłości, to a) musimy mieć kompleksowy obraz ocenianej wspólnoty, także z jej wadami b) musimy dostosować ją do współczesności. Tak jak po lewej stronie mało kto rozumie, że model państwa dobrobytu przed 1968 był daleki od ideału (nie widząc opresji w tym, że mamy jednego ojca rodziny, przynoszącego do domu pieniądze, żonę siedzącą w owym domu i państwa dopiero co pozbywające się swych kolonii), tak samo nie zapominajmy, że w bardziej "prawicowych" małych społecznościach lokalnych np. szukano czarownic, osoby LGBTQI nie miałyby dziś życia, dochodziło do gettoizacji mniejszości etnicznych. Wystarczy poczytać literaturę XIX wieku - "Dziurdziów", "Meira Ezofowicza", "Ziemię obiecaną" - by zobaczyć, ile tamtejsi bohaterowie stosują wobec inności negatywnych epitetów. Co więcej - tę i tak trudną wielokulturowość zabiła II Wojna Światowa, a homogeniczność społeczeństwa pozwala na dalszy rozwój dawnych stereotypów. Jeśli już przyjmujemy małomiasteczkową perspektywę, to zapewniam - przez monokulturowość osoby z mniejszych ośrodków mają realne problemy jak w ogóle radzić sobie z odmiennością, przecież stąd tyle tu atencji do tradycyjnych ról płciowych, tyle niechęci do osób LGBTQI - przecież tu wszyscy zmuszeni są być nieziemsko jednakowi...
I żeby nie było - dla mnie silna wspólnota lokalna jest pomysłem dobrym, tyle że ani nie zwalczy ona wstrętnych korporacji, ani nie ma możliwości, by wcześniej czy później nie spotkała się ona z jakąkolwiek odmiennością. Co więcej - uważam, że bez owej różnorodności ich powstanie będzie służyło raczej PiSowi niż zielonej polityce. I znów zresztą pojawiła się kwestia "za dużo tematu x, za mało y". Postawię sprawę inaczej - my za mało zajmujemy się większością tematów z politycznego spektrum, a te dziedziny, które akcentujemy (feminizm, LGBTQI, energia), to po prostu te, w których to, co powinniśmy robić dobrze i w wielu innych, robimy w miarę OK dobrze już teraz. Stąd - jeśli chcemy zajmować się więcej ekologią - nic nie stoi temu na przeszkodzie. By miało to ręce i nogi, powinniśmy jednak - o czym mówię od dawna, a co od równie dawna nam sugerowano - wybrać 2-3 tematy wiodące naszego przekazu (z różnymi podtematami w ich zakresie) i konsekwentnie je realizować, od razu będzie łatwiej ;)
Przyrodnik zainteresowany ekologią ma prawo być w naszej partii, natomiast powinien uszanować to, że zielona polityka to nie tylko ekologia i są tu osoby, które zajmują się np. kwestiami kobiecymi, polityką socjalną etc. Gdyby próbował to zmienić, wtedy cóż, musielibyśmy mu podziękować - niestety. Mamy taki, a nie inny system polityczny, ograniczenia instytucjonalne itp., że w tym momencie dużo ważniejsze jest zachować spójność ideową, niż targać się na przewodzenie słabemu w skali krajowej, nad czym niezmiernie ubolewam, ruchowi społecznemu - tak to widzę i raczej niewiele się w tej materii zmieni. Inaczej niż długim marszem nic nie zdziałamy.
Święte księgi i zielona polityka
Tak, zielona polityka ma podstawy, które powinny być dla niej fundamentalne, i są to pewne wspólne dla zielonej rodziny wartości - ekologia, sprawiedliwość społeczna, pacyfizm, równość płci... Siła każdej ideologii - i zarazem największym dla niej testem - jest trzymanie się tych wartości i dostosowywanie ich do zmieniającego się świata. Ich odrzucenie albo lekceważenie kończy się klapą i ideowym bankructwem partii, która idzie tą drogą. Meksykańscy Zieloni np. wpadli na pomysł by poprzeć karę śmierci wbrew jakimkolwiek zielonym przekonaniom, co skończyło się ich bojkotem przez Europejską Partię Zielonych, Czesi wpadli na pomysł, by wspierać pomysł na bazę radarową USA i po dziś dzień wylizują się z ran, swoją drogą minister który z ich ramienia firmował ten pomysł dziś jest liderem... konserwatywnej partii TOP 09. Zachodnioeuropejska socjaldemokracja po dziś dzień w UK czy w Niemczech ma problemy z wymiganiem się z "trzeciej drogi", która po latach przestała tarzać wyborców. O ile zatem konkretne zasady i propozycje programowe mogą ulegać zmianie w zglobalizowanym świecie, o tyle rezygnacja z pewnych wartości (np. tolerancji dla odmienności kulturowej) kończy się klapą.
Moim zdaniem problem leży gdzie indziej. Narzekamy na siebie i otaczający nas świat, bo nie działa w nim coś, co nazwałbym "zielonym odruchem". Polega on na tym, że kiedy słyszymy jakąś wiadomość, to po paru chwilach jesteśmy w stanie, na bazie zielonej polityki, wyczuć, jak interpretować daną wiadomość. Jeśli dowiadujemy się, że np. w Polsce jest jeden z najwyższych w Europie wskaźników ubóstwa dzieci, myślimy "oj, to znaczy, że trzeba pomyśleć o lepszej polityce społecznej i edukacyjnej". Jeśli rząd chce wybudować elektrownie atomowe, myślimy "nie, to bez sensu" etc. U nas niestety nie działa to za często, bo przez x lat bombardowani byliśmy 2 komunikatami: a) zewnętrznymi stereotypami (np. że odbiorcy pomocy społecznej to tylko "darmozjady") b) mitem "zastąpienia polityki technokracją", gdzie bezstronni (neoliberalni) eksperci załatwią za nas wszystko. Trudno, by miało to nas nie dotknąć, szkoda, że w takim zakresie. To, że świat robi się coraz bardziej skomplikowany, nie powinno oznaczać, że będziemy się zastanawiać 10 razy dłużej, zanim coś powiemy, tylko raczej wbudowanie w siebie "instynktu odpowiadania zgodnie z zielonym drogowskazem". Może brzmi górnolotnie, ale cóż - bez tego nigdy zielona polityka nie stanie w szranki z innymi formacjami.
Kiedy obserwuję różne dyskusje z ludźmi stwierdzam jedno - ludziom nie jest potrzebna kilkuset stronnicowa instrukcja jak zmienimy świat, ale WIARA że faktycznie to zrobimy. Programy - w dużej mierze, w polskiej rzeczywistości niestety - są dla nas, byśmy wiedzieli, jak osiągnąć jakieś cele i byśmy wiedzieli, co mówić, kiedy nas się dopytują. Widzę momentami brak wiary w to, że nie jesteśmy w stanie rozwiązać jakiegoś zagadnienia, np. stworzenia społeczeństwa wielokulturowego. Jeśli słyszę, że to "idealistyczna mrzonka", to cóż, wysiadam, szczególnie porównując takie stwierdzenie np. z wieloletnią działalnością Zielonych w PE, mających holistyczną wizję np. polityki rolnej, migracyjnej, handlowej, rozwojowej, która pozwoliłaby stworzyć świat, w którym migruje się, bo się chce, a nie - bo od tego należy czyjeś biologiczne przetrwanie. Jeśli my nie wierzymy w to, że nasza "zielona rodzina" nie jest w stanie zająć się tą kwestią z ogólnym pożytkiem, to kto ma wierzyć?
Realizm i utopia
Muszę zradykalizować swoje stanowisko, w takim sensie, że jestem przekonany, że osoba aktywnie działająca w partii powinna dzielić z innymi przekonanie, że razem - tak jak kiedyś utopijni socjaliści - jesteśmy w stanie tak zmienić świat, żeby woda zmieniła się w oranżadę. Nie musimy przejmować tego poglądu (np. ze względu na potencjalne koszty ekologiczne), ale jeśli nie wierzymy, że np. jesteśmy w stanie zmniejszyć ilość biedy w kraju, rozbić energetyczne monopole i zapewnić wszystkim więcej energii ze źródeł odnawialnych, zbudować silną Europę, zmienić globalne stosunki międzynarodowe choćby o krok w stronę większej sprawiedliwości społecznej i ekologicznej - to po cóż w ogóle działać w polityce? Czy gdyby Martin Luther King "nie miał snu" i w zamian domagałby się możliwości wspólnego jeżdżenia autobusami z białymi tylko w godzinach szczytu - cokolwiek by osiągnął? Kochane/Kochani, więcej wiary, Obamami może nie jesteśmy, ale mamy coś pod naszymi czaszkami ;)
Wspólnota i kompromisy
Jeśli chcemy mieć jakąś wizję, czerpiącą w jakikolwiek sposób z przeszłości, to a) musimy mieć kompleksowy obraz ocenianej wspólnoty, także z jej wadami b) musimy dostosować ją do współczesności. Tak jak po lewej stronie mało kto rozumie, że model państwa dobrobytu przed 1968 był daleki od ideału (nie widząc opresji w tym, że mamy jednego ojca rodziny, przynoszącego do domu pieniądze, żonę siedzącą w owym domu i państwa dopiero co pozbywające się swych kolonii), tak samo nie zapominajmy, że w bardziej "prawicowych" małych społecznościach lokalnych np. szukano czarownic, osoby LGBTQI nie miałyby dziś życia, dochodziło do gettoizacji mniejszości etnicznych. Wystarczy poczytać literaturę XIX wieku - "Dziurdziów", "Meira Ezofowicza", "Ziemię obiecaną" - by zobaczyć, ile tamtejsi bohaterowie stosują wobec inności negatywnych epitetów. Co więcej - tę i tak trudną wielokulturowość zabiła II Wojna Światowa, a homogeniczność społeczeństwa pozwala na dalszy rozwój dawnych stereotypów. Jeśli już przyjmujemy małomiasteczkową perspektywę, to zapewniam - przez monokulturowość osoby z mniejszych ośrodków mają realne problemy jak w ogóle radzić sobie z odmiennością, przecież stąd tyle tu atencji do tradycyjnych ról płciowych, tyle niechęci do osób LGBTQI - przecież tu wszyscy zmuszeni są być nieziemsko jednakowi...
I żeby nie było - dla mnie silna wspólnota lokalna jest pomysłem dobrym, tyle że ani nie zwalczy ona wstrętnych korporacji, ani nie ma możliwości, by wcześniej czy później nie spotkała się ona z jakąkolwiek odmiennością. Co więcej - uważam, że bez owej różnorodności ich powstanie będzie służyło raczej PiSowi niż zielonej polityce. I znów zresztą pojawiła się kwestia "za dużo tematu x, za mało y". Postawię sprawę inaczej - my za mało zajmujemy się większością tematów z politycznego spektrum, a te dziedziny, które akcentujemy (feminizm, LGBTQI, energia), to po prostu te, w których to, co powinniśmy robić dobrze i w wielu innych, robimy w miarę OK dobrze już teraz. Stąd - jeśli chcemy zajmować się więcej ekologią - nic nie stoi temu na przeszkodzie. By miało to ręce i nogi, powinniśmy jednak - o czym mówię od dawna, a co od równie dawna nam sugerowano - wybrać 2-3 tematy wiodące naszego przekazu (z różnymi podtematami w ich zakresie) i konsekwentnie je realizować, od razu będzie łatwiej ;)
Przyrodnik zainteresowany ekologią ma prawo być w naszej partii, natomiast powinien uszanować to, że zielona polityka to nie tylko ekologia i są tu osoby, które zajmują się np. kwestiami kobiecymi, polityką socjalną etc. Gdyby próbował to zmienić, wtedy cóż, musielibyśmy mu podziękować - niestety. Mamy taki, a nie inny system polityczny, ograniczenia instytucjonalne itp., że w tym momencie dużo ważniejsze jest zachować spójność ideową, niż targać się na przewodzenie słabemu w skali krajowej, nad czym niezmiernie ubolewam, ruchowi społecznemu - tak to widzę i raczej niewiele się w tej materii zmieni. Inaczej niż długim marszem nic nie zdziałamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz