Cóż to był za spektakl - Debord czy Baudrillard mieliby o czym pisać. Spektakl polityczny i polityczne symulakrum, do tego jeszcze postpolityczne show, w którym w pewnym momencie ważniejsze stawały się nogi współprowadzącej debatę Komorowski-Sikorski Joanny Muchy. Wielka szkoda, że ta skądinąd sympatyczna osoba, zwolenniczka parytetów, nie zdecydowała się mocno uderzyć w stół podczas wywiadu w TVN 24, gdzie prowadzący dziennikarz dość mocno zaczął ją pytać o to, jak czuje się z takimi seksistowskimi uwagami na swój temat. Niestety, wolała przygasić ten temat niż pokazać choćby jakiekolwiek, śladowe przywiązanie PO do liberalnych wartości szacunku do jednostki, o reprezentowaniu kobiet, które masowo oceniane są po wyglądzie, nie zaś po talentach i umiejętnościach, nie wspominając. Paradoksalnie, mogła to być najbardziej polityczna część owych prawyborów, będących poza tym momentem pozoracją walki dwóch facetów o polityczne przywództwo i zbiorową wyobraźnię.
Wystarczy prześledzić uważnie cały prawyborczy proces, by stwierdzić, że z analogicznymi zdarzeniami ze Stanów Zjednoczonych nie miał znów tak wiele wspólnego. Donald Tusk namaścił dwójkę kandydatów - konserwatystę statecznego i zadziornego neokona - miast oddać proces wyborczy w ręce samych członkiń i członków partii. Ich wspólne debaty udowodniły, że różnią się raczej stylem niż poglądami, co może zaskakiwać jak na formację, w której mieszczą się Palikot i Gowin, a jej wpływy polityczne sięgają od Włodzimierza Cimoszewicza po Romana Giertycha. Chociaż do modelu demokracji praktykowanego w Ameryce wielką miłością nie param, to jednak u Demokratów czy Republikanów mamy naprawdę dość spory wachlarz ideowy osób kandydujących - odpowiednio od socjalistów po liberałów i od konserwatywnych liberałów, poprzez libertarian, na fundamentalistycznej prawicy chrześcijańskiej skończywszy. Narzekanie w takiej sytuacji na to, że prawyborcza frekwencja w PO nie przekroczyła 50%, wydaje się mi co najmniej niezrozumiała. Osoby należące do tej partii są takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni, nie widzę więc powodu, by - biorąc pod uwagę przywołane powyżej fakty - miało im się jakoś szczególnie mocno starać. Tym bardziej, że ich wybór nie mógł nawet być tajny.
Ogłoszenie wyników na Politechnice Warszawskiej wyglądało, trzeba to przyznać, całkiem imponująco. Moje przypuszczenia, że poseł Nowak prezentował wyniki prawyborów z wirtualnego studia TVN24, umocniła "Rzeczpospolita". Zagrywka doskonała, bowiem zupełnie nie wyglądało to jak wyniki wewnątrzpartyjnych prawyborów, ale jak... wieczór wyborczy. O to chodziło - o pokazanie, że ta pozoracja demokracji tak naprawdę i tak była realnym wyborem w porównaniu do jesiennego głosowania powszechnego. Partia Tuska chce pokazać, że "państwo - to my", czemu konwencja zaprezentowania podziału głosów ze względu na wiek, płeć czy województwo bardzo pomaga. Gdyby sztab PO był równie ospały w odpalaniu politycznych fajerwerków co cała reszta wyborczego peletonu, dziś Platforma w sondażach prawdopodobnie zrównałaby się z PiS. Ponieważ nie wpada jednak na tak kuriozalne pomysły, może być raczej spokojna o ostateczny wynik tegorocznych batalii.
Czy mamy taką demokrację, na jaką sobie zasłużyliśmy? Widzimy, że coś nie gra, że politycznych sporów o rzeczywiste, społeczne problemy jest na lekarstwo, że gdy ludzie zadają półtora tysiąca pytań do Sikorskiego i Komorowskiego, a w debacie nie odpowiadają nawet na dziesięć. Podawane na ten stan rzeczy recepty dałyby jeszcze większe szanse na wzrost społecznej apatii i brak poczucia wyboru - okręgi jednomandatowe, które w USA czy w Wielkiej Brytanii oznaczają przeważnie zagarnięcie danego okręgu wyborczego i jego zmonopolizowanie przez dominującą w nim partię zamiast przewietrzenia sceny politycznej. Likwidacja finansowania partii z budżetu zamiast jego ograniczenia i większego dostępu nowych i mniejszych graczy do nich - dziś w Polsce próg wynosi 5% dla partii i 8% dla koalicji, podczas gdy w stabilnych politycznie Niemczech - 0,5%. Aktualnie zamrożony jest pomysł na przekazywanie pieniędzy budżetowych na partyjne fundacje, które zamiast drukowaniem plakatów czy emisją spotów telewizyjnych zajęłyby się porządnymi analizami programowymi. Polityka pozorów wygrywa z polityką wartości i przekonań.
Nic zatem dziwnego, że na chwilę obecną mamy do czynienia z wyścigiem, w którym - jak na razie - biorą udział sami mężczyźni, a wszyscy poza PO wolą narzekać na ich siłę, zamiast wziąć się do porządnej roboty politycznej. Nie wystarczy uścisnąć ludziom ręce, by przekonać ich do siebie - należy dać im wiarę w realną zmianę, symbolizowaną przez coś więcej niż zapewnianie, że nie będzie się Lechem Kaczyńskim. Jeśli nie jest się gotowym na zaprezentowanie takiej alternatywy, to zamiast przerzucać swe poparcie z jednego na drugiego kandydata, dużo lepiej demaskować pozorność wyboru miast akceptowania wiecznego wyboru mniejszego zła. Szkoda, że na kartach wyborczych nie ma możliwości zagłosowania "przeciw wszystkim" - no ale to politycy jak zwykle nie uznaliby za efekt braku społecznego zaufania, co najwyżej za kolejny przejaw "roszczeniowej postawy homo sovieticusa". W końcu show must go on, czyż nie?
Wystarczy prześledzić uważnie cały prawyborczy proces, by stwierdzić, że z analogicznymi zdarzeniami ze Stanów Zjednoczonych nie miał znów tak wiele wspólnego. Donald Tusk namaścił dwójkę kandydatów - konserwatystę statecznego i zadziornego neokona - miast oddać proces wyborczy w ręce samych członkiń i członków partii. Ich wspólne debaty udowodniły, że różnią się raczej stylem niż poglądami, co może zaskakiwać jak na formację, w której mieszczą się Palikot i Gowin, a jej wpływy polityczne sięgają od Włodzimierza Cimoszewicza po Romana Giertycha. Chociaż do modelu demokracji praktykowanego w Ameryce wielką miłością nie param, to jednak u Demokratów czy Republikanów mamy naprawdę dość spory wachlarz ideowy osób kandydujących - odpowiednio od socjalistów po liberałów i od konserwatywnych liberałów, poprzez libertarian, na fundamentalistycznej prawicy chrześcijańskiej skończywszy. Narzekanie w takiej sytuacji na to, że prawyborcza frekwencja w PO nie przekroczyła 50%, wydaje się mi co najmniej niezrozumiała. Osoby należące do tej partii są takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni, nie widzę więc powodu, by - biorąc pod uwagę przywołane powyżej fakty - miało im się jakoś szczególnie mocno starać. Tym bardziej, że ich wybór nie mógł nawet być tajny.
Ogłoszenie wyników na Politechnice Warszawskiej wyglądało, trzeba to przyznać, całkiem imponująco. Moje przypuszczenia, że poseł Nowak prezentował wyniki prawyborów z wirtualnego studia TVN24, umocniła "Rzeczpospolita". Zagrywka doskonała, bowiem zupełnie nie wyglądało to jak wyniki wewnątrzpartyjnych prawyborów, ale jak... wieczór wyborczy. O to chodziło - o pokazanie, że ta pozoracja demokracji tak naprawdę i tak była realnym wyborem w porównaniu do jesiennego głosowania powszechnego. Partia Tuska chce pokazać, że "państwo - to my", czemu konwencja zaprezentowania podziału głosów ze względu na wiek, płeć czy województwo bardzo pomaga. Gdyby sztab PO był równie ospały w odpalaniu politycznych fajerwerków co cała reszta wyborczego peletonu, dziś Platforma w sondażach prawdopodobnie zrównałaby się z PiS. Ponieważ nie wpada jednak na tak kuriozalne pomysły, może być raczej spokojna o ostateczny wynik tegorocznych batalii.
Czy mamy taką demokrację, na jaką sobie zasłużyliśmy? Widzimy, że coś nie gra, że politycznych sporów o rzeczywiste, społeczne problemy jest na lekarstwo, że gdy ludzie zadają półtora tysiąca pytań do Sikorskiego i Komorowskiego, a w debacie nie odpowiadają nawet na dziesięć. Podawane na ten stan rzeczy recepty dałyby jeszcze większe szanse na wzrost społecznej apatii i brak poczucia wyboru - okręgi jednomandatowe, które w USA czy w Wielkiej Brytanii oznaczają przeważnie zagarnięcie danego okręgu wyborczego i jego zmonopolizowanie przez dominującą w nim partię zamiast przewietrzenia sceny politycznej. Likwidacja finansowania partii z budżetu zamiast jego ograniczenia i większego dostępu nowych i mniejszych graczy do nich - dziś w Polsce próg wynosi 5% dla partii i 8% dla koalicji, podczas gdy w stabilnych politycznie Niemczech - 0,5%. Aktualnie zamrożony jest pomysł na przekazywanie pieniędzy budżetowych na partyjne fundacje, które zamiast drukowaniem plakatów czy emisją spotów telewizyjnych zajęłyby się porządnymi analizami programowymi. Polityka pozorów wygrywa z polityką wartości i przekonań.
Nic zatem dziwnego, że na chwilę obecną mamy do czynienia z wyścigiem, w którym - jak na razie - biorą udział sami mężczyźni, a wszyscy poza PO wolą narzekać na ich siłę, zamiast wziąć się do porządnej roboty politycznej. Nie wystarczy uścisnąć ludziom ręce, by przekonać ich do siebie - należy dać im wiarę w realną zmianę, symbolizowaną przez coś więcej niż zapewnianie, że nie będzie się Lechem Kaczyńskim. Jeśli nie jest się gotowym na zaprezentowanie takiej alternatywy, to zamiast przerzucać swe poparcie z jednego na drugiego kandydata, dużo lepiej demaskować pozorność wyboru miast akceptowania wiecznego wyboru mniejszego zła. Szkoda, że na kartach wyborczych nie ma możliwości zagłosowania "przeciw wszystkim" - no ale to politycy jak zwykle nie uznaliby za efekt braku społecznego zaufania, co najwyżej za kolejny przejaw "roszczeniowej postawy homo sovieticusa". W końcu show must go on, czyż nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz