Polityczny sezon w nowym roku zaczął się wyjątkowo wcześnie. Sondaż przedwyborczy, pytający się o preferencje w wyborach na stołeczny urząd prezydencki jakoś niespecjalnie mnie zdziwił, w przeciwieństwie do wypowiadających się w mediach ekspertek i ekspertów. Powtarza on bowiem z grubsza proporcje z poprzedniego badania, zleconego przez SDPL. Marek Borowski, jeśli ostatecznie zdecyduje się startować (i nie zdecyduje się na opieranie się na firmach wizerunkowych z zeszłorocznego boju o Parlament Europejski) ma szanse powalczyć o drugą turę. PiS raczej tym razem nie znajdzie nikogo, kto mógłby powtórzyć wyczyny Kazimierza Marcinkiewicza z 2006 roku, choć - jak widać po ostatnim badaniu - wahnięcie o kilka punktów procentowych w jedną bądź drugą stronę może mieć kolosalne znaczenie. Walka powinna zatem toczyć się o dwie kwestie - po pierwsze, czy uda się doprowadzić do drugiej tury, i po drugie - kto wejdzie do niej poza Hanną Gronkiewicz-Waltz?
Kandydatura Borowskiego jest lokalną formą poparcia dla Cimoszewicza - tyle że tym razem jest szansa, że kandydat w szranki jednak stanie. Jego poparcie nie dziwi mnie dlatego, że jest on politykiem, którego lokalność się czuje - chociażby wtedy, gdy opowiada o swoim dzieciństwie. Osoba spoza Warszawy nie jest skazana na margines politycznego wyboru (casus Kazimierza Marcinkiewicza), niemniej jednak wypadałoby wtedy wykazać sporą dozę nie tylko wiedzy (wszak byłemu premierowi uszło nawet pomylenie Ursusa z Ursynowem), ale i woli do zrozumienia delikatnego mikroklimatu społeczno-politycznego miasta. Wojciech Olejniczak może być sympatyczny, ale kiedy ma trudności z wymienieniem warszawskich mostów nie wygląda to dobrze. Największą jego wpadką moim zdaniem było zagrożenie zerwaniem koalicji PO-SLD w Radzie Miasta, jeśli dojdzie do eksmisji kupców z KDT. Bura, jaką wtedy dostał, musiała mu nieco głosów odebrać.
Fascynujące jest też obserwowanie reakcji warszawskiego Sojuszu na tego typu badania. Radnemu Golimontowi już nawet nie chciało się silić i uznał, że żadnej drugiej tury nie będzie, a Borowski to polityczny przegrany. Radnego nie chcę martwić, ale wydaje się, że tutaj bliżej prawdy jest radny Dominiak - w 2006 roku, gdy polaryzacja między PO a PiS sięgała zenitu zdobycie 22% poparcia to nie lada wyczyn, który byłby wątpliwy, gdyby np. SLD poszło do tamtych wyborów z kandydaturą typowanego wówczas Marka Rojszyka. Strach pomyśleć, ilu radnych Sojuszu pociągnąłby do Rady Miasta, ale raczej mało prawdopodobne, by ośmiu, jak "przegrany" Marek Borowski. Marzenie o "jedności na lewicy" pod hegemonią Sojuszu wcale nie musi gwarantować wielkich sukcesów. Dziś, kiedy SLD, gdyby powtórzyło swój wynik z wyborów do PE, mogło by liczyć na 3 osoby w Radzie Miasta. Jeśli PO miałaby wówczas absolutną większość (a byłoby to prawdopodobne), to znaczenie takiego zgrupowania (bo nawet nie klubu) byłoby istotnie mniejsze niż w Radzie Warszawy tej kadencji.
Czyż monopol prawicy nie wziął się z tego, że po tamtej stronie barykady powstała nie jedna, a dwie silne partie - PO i PiS, które zaczynały od poparcia rzędu 10-15%? Czy doświadczenie to nie mówi SLD, że dużo lepiej byłoby mieć kolejnych 2-3 radnych z innej formacji, ale ideowo bliskich, niż dążyć do sztucznego monopolu? Wyniki badań dają szansę na stworzenie alternatywnego wobec Sojuszu porozumienia "na lewo od PO", w obrębie którego już teraz toczy się współpraca SDPL i PD. Nikt nie każe SLD udzielać mu wielkiego poparcia, ale czasem wystarczy życzliwa neutralność, bowiem elektoraty te wcale nie muszą się kanibalizować. Perspektywa konkurencji jest dla Sojuszu tak przerażającą wizją, że woli powtarzać swoje odezwy o "zdradzie" Borowskiego i marginalności SDPL.
PiSowi nie będzie łatwo znaleźć osobę, która realnie powalczyłaby z Hanną Gronkiewicz-Waltz. Ostra, wręcz betonowa opozycyjność w Radzie Miasta tej partii nie pomoże, więc o ocieplaniu wizerunku (no, chyba że postawiliby na Joannę Kluzik-Rostkowską) można włożyć między bajki. Wejście do II tury w Warszawie kandydata spoza duopolu PO-PiS miałoby ważną symboliczną wartość, jeśli zatem SLD woli jej nie dostrzegać, to ich strata. Tegoroczne wybory pokażą też, jaka jest siła ewentualnych inicjatyw obywatelskich i czy mają one szanse na sukcesy w dzielnicach, czy też padać będą ofiarą upartyjnienia rywalizacji na szczeblu lokalnym. Zobaczymy też, czy kampania będzie merytoryczna, czy też opierać się będzie na poszukiwaniu personalnych haków. O ile dotychczas typowane kandydatki i kandydaci skłaniają raczej do optymizmu w tej dziedzinie, to nigdy nie wiadomo, jak zachowywać się będzie ich polityczne zaplecze. Zobaczymy też, jakie będą korelacje między kampanią prezydencką a wyborami samorządowymi i jak wpłynie ona na ich wyniki. Jednego możemy być pewne i pewni - nudno być nie powinno.
Kandydatura Borowskiego jest lokalną formą poparcia dla Cimoszewicza - tyle że tym razem jest szansa, że kandydat w szranki jednak stanie. Jego poparcie nie dziwi mnie dlatego, że jest on politykiem, którego lokalność się czuje - chociażby wtedy, gdy opowiada o swoim dzieciństwie. Osoba spoza Warszawy nie jest skazana na margines politycznego wyboru (casus Kazimierza Marcinkiewicza), niemniej jednak wypadałoby wtedy wykazać sporą dozę nie tylko wiedzy (wszak byłemu premierowi uszło nawet pomylenie Ursusa z Ursynowem), ale i woli do zrozumienia delikatnego mikroklimatu społeczno-politycznego miasta. Wojciech Olejniczak może być sympatyczny, ale kiedy ma trudności z wymienieniem warszawskich mostów nie wygląda to dobrze. Największą jego wpadką moim zdaniem było zagrożenie zerwaniem koalicji PO-SLD w Radzie Miasta, jeśli dojdzie do eksmisji kupców z KDT. Bura, jaką wtedy dostał, musiała mu nieco głosów odebrać.
Fascynujące jest też obserwowanie reakcji warszawskiego Sojuszu na tego typu badania. Radnemu Golimontowi już nawet nie chciało się silić i uznał, że żadnej drugiej tury nie będzie, a Borowski to polityczny przegrany. Radnego nie chcę martwić, ale wydaje się, że tutaj bliżej prawdy jest radny Dominiak - w 2006 roku, gdy polaryzacja między PO a PiS sięgała zenitu zdobycie 22% poparcia to nie lada wyczyn, który byłby wątpliwy, gdyby np. SLD poszło do tamtych wyborów z kandydaturą typowanego wówczas Marka Rojszyka. Strach pomyśleć, ilu radnych Sojuszu pociągnąłby do Rady Miasta, ale raczej mało prawdopodobne, by ośmiu, jak "przegrany" Marek Borowski. Marzenie o "jedności na lewicy" pod hegemonią Sojuszu wcale nie musi gwarantować wielkich sukcesów. Dziś, kiedy SLD, gdyby powtórzyło swój wynik z wyborów do PE, mogło by liczyć na 3 osoby w Radzie Miasta. Jeśli PO miałaby wówczas absolutną większość (a byłoby to prawdopodobne), to znaczenie takiego zgrupowania (bo nawet nie klubu) byłoby istotnie mniejsze niż w Radzie Warszawy tej kadencji.
Czyż monopol prawicy nie wziął się z tego, że po tamtej stronie barykady powstała nie jedna, a dwie silne partie - PO i PiS, które zaczynały od poparcia rzędu 10-15%? Czy doświadczenie to nie mówi SLD, że dużo lepiej byłoby mieć kolejnych 2-3 radnych z innej formacji, ale ideowo bliskich, niż dążyć do sztucznego monopolu? Wyniki badań dają szansę na stworzenie alternatywnego wobec Sojuszu porozumienia "na lewo od PO", w obrębie którego już teraz toczy się współpraca SDPL i PD. Nikt nie każe SLD udzielać mu wielkiego poparcia, ale czasem wystarczy życzliwa neutralność, bowiem elektoraty te wcale nie muszą się kanibalizować. Perspektywa konkurencji jest dla Sojuszu tak przerażającą wizją, że woli powtarzać swoje odezwy o "zdradzie" Borowskiego i marginalności SDPL.
PiSowi nie będzie łatwo znaleźć osobę, która realnie powalczyłaby z Hanną Gronkiewicz-Waltz. Ostra, wręcz betonowa opozycyjność w Radzie Miasta tej partii nie pomoże, więc o ocieplaniu wizerunku (no, chyba że postawiliby na Joannę Kluzik-Rostkowską) można włożyć między bajki. Wejście do II tury w Warszawie kandydata spoza duopolu PO-PiS miałoby ważną symboliczną wartość, jeśli zatem SLD woli jej nie dostrzegać, to ich strata. Tegoroczne wybory pokażą też, jaka jest siła ewentualnych inicjatyw obywatelskich i czy mają one szanse na sukcesy w dzielnicach, czy też padać będą ofiarą upartyjnienia rywalizacji na szczeblu lokalnym. Zobaczymy też, czy kampania będzie merytoryczna, czy też opierać się będzie na poszukiwaniu personalnych haków. O ile dotychczas typowane kandydatki i kandydaci skłaniają raczej do optymizmu w tej dziedzinie, to nigdy nie wiadomo, jak zachowywać się będzie ich polityczne zaplecze. Zobaczymy też, jakie będą korelacje między kampanią prezydencką a wyborami samorządowymi i jak wpłynie ona na ich wyniki. Jednego możemy być pewne i pewni - nudno być nie powinno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz