Pewne poglądy polityczne utożsamia się naprędce z określonymi stereotypami, które mają to do siebie, że nie do końca pokrywają się z rzeczywistością. Kiedy ktoś, bazując na "ludowej wiedzy" (przyznajmy - dość szczątkowej) o Zielonych sugeruje, że jesteśmy li tylko intelektualnymi kosmopolitami, nie do końca trafia w sedno. Ja osobiście nie mam jakichkolwiek problemów z tym, żeby jednym tchem nazwać siebie człowiekiem, Europejczykiem, Polakiem, Przemyślaninem i Warszawiakiem. Ba, żadnej z tych kategorii nie uważam za ekskluzywną dla swojej tożsamości i bez przyznania się do którejkolwiek z nich czułbym się pozbawiony jakiejś cząstki siebie. To nagromadzenie znaczących terminów pozwala mi precyzyjnie określić siebie i zaczepić się w określonym zbiorze wartości, które sprawiają, że jestem takim, a nie innym człowiekiem.
Po kolei zatem - człowieczeństwo pozwala na odejście od irracjonalnych przekonań o wrodzonej wyższości jednego nad drugim i indoktrynowania określoną kulturą czy przekonaniami. Europejskość to projekt, który wspieram i który może stać się zaczynem powolnej, acz konsekwentnej integracji całego świata wokół poszanowania praw człowieka i obywatelki/obywatela. Polskość to docenianie własnej kultury i świadomość wad i zalet ścieżek obranych przez nasze przodkinie i przodków, lecząca zarówno z kompleksów wobec innych kultur, jak i ucząca (nierzadko poprzez trudne i bolesne wydarzenia z przeszłości, obnażające fałszywość przekonań o wiecznie cierpiącym narodzie) tworzenia nowej, opartej na przywiązaniu do instytucji, nie zaś do absurdalnych teorii o "dziedzictwie krwi" i prymacie etniczności wspólnoty politycznej, otwartej dla wszystkich, chcących wiązać z nią swą przyszłość i służyć jej wzmocnieniu. Właśnie dlatego Święto Niepodległości spędziłem w deszczu przy stacji Metra Świętokrzyska, protestując przeciwko faszystowskiej retoryce wykluczenia, serwowanej przez maszerujący po ulicach miasta ONR.
Schodząc na poziom, a właściwie poziomy niższe, napotykamy na zjawisko patriotyzmu lokalnego. Jak z każdym pojęciem tego typu, mamy z nim pewne problemy. Bywa ono także w okrutny sposób wykrzywiane, czego najlepszym przykładem lokalne fora, kipiące nienawiścią do inności. Inności, której rozróżnianie już samo w sobie bywa kuriozalne, tak jak dajmy na to międzymiejskie animozje (Rzeszów-Przemyśl, Warszawa-Kraków, Warszawa-Poznań, Warszawa-"prowincja") czy wyszukiwanie w pozamiejskim pochodzeniu przyczyn, dla których w mieście X dzieje się źle. Pierwszy z brzegu przykład - osoby, które nie miały przyjemności urodzić się w Warszawie. Jeżdżą źle autami i powodują korki. Jeżdżą w autobusach i przez to są korki. Nie płacą podatków. Śmiecą. Głośno się bawią. Są winne/winni niemal całemu złu tego świata. Co ciekawe, rodowitych Warszawianek i Warszawiaków za wiele, jak wskazują badania, nie ma, niewykluczone zatem, że to "powojenni miastowi" atakują nowo przybyłych, żeby poczuć się bardziej swojsko. Cóż, nie tędy droga.
Budowanie jakiejkolwiek wspólnoty na wykluczeniu prowadzi donikąd. Tym bardziej, że w dzisiejszych czasach wzmożonej mobilności potrzebny jest nam swego rodzaju "program pozytywny", dla przywiązania do dowolnej wspólnoty lokalnej kluczowy. Olbrzymia część z nas, co tu dużo mówić, albo jest, albo będzie osobami "przyjezdnymi" w jakimś momencie swojego życia. Wspólnota naszej młodości ma tu przewagę, bowiem wiążemy z nią (o ile oczywiście nie doświadczaliśmy tam niczego traumatycznego) pewne nostalgiczne przeżycia, związane z konkretnymi miejscami, ludźmi i okresem życia. Młodość ogólnie zdarza się nam wspominać ciepło, stąd zdarza się nam odczuwać przywiązanie, staramy się od czasu do czasu odwiedzać stare miejsca. Ba, czasem nawet mamy chęć nieco podziałać z oddali i zmienić na lepsze - sam niedawno napisałem do pewnego darmowego (i świetnego!) periodyku o kulturze, czy by się nie skontaktował z przemyskimi lokalami w celu dystrybuowania swojej twórczości tamże. No i trzymam kciuki za to, by się udało.
Miejsca życia i pracy - w tym wypadku najbardziej interesuje mnie Warszawa - to tereny, w których nauka czy praca pochłania sporo życia, wiele też trzeba włożyć wysiłku w nawiązywanie i późniejsze podtrzymywanie kontaktów międzyludzkich. W szaleńczym biegu tętniącej życiem metropolii niełatwo jest się zakorzenić. By przestać traktować miasto jak kolejny przystanek, a zacząć czuć się jak w domu i dążyć do zmian niepożądanych zjawisk, trzeba chcieć - to prawda. Prawda jest jednak taka, że także i władzom samego miasta i jego dzielnic zależeć powinno na tworzeniu warunków do rozwoju lokalnych społeczności i pielęgnowaniu ciekawych, lokalnych (nierzadko ograniczonych np. do zakresu jednej ulicy) tradycji. To właśnie one nadają naszym miastom koloryt i wyjątkowość. Skupianie się li tylko na rozwoju ekonomii i infrastruktury miasta, bez myślenia o rozwoju społecznym, wzroście obywatelskiej aktywności etc. prowadzi do zubażania miejsc, w których żyjemy, i pozbawiania ich specyficznych (mikro)klimatów.
Warszawie powinno zależeć na bardzo ważnej, w najbliższych latach wręcz kluczowej integracji społecznej - integracji przyjeżdżających z całej Polski (a w przyszłości - zapewne w jeszcze większym zakresie niż dziś - także i z całego świata) z już istniejącą tkanką społeczną miasta. Osoby przyjezdne przynoszą ze sobą spory bagaż doświadczeń, zwyczajów i przekonań, który regularnie użyźnia społeczną glebę miasta i którego nie wolno lekceważyć - chociażby po to, by poznać Polskę inną niż ta odbijająca się w telewizyjnych reklamówkach. Doświadczenia te pomogłyby na przykład w zrozumieniu źródeł sukcesów PiS w latach 2005-2007 (z których rodzime elity opiniotwórcze, jak odnoszę wrażenie, nie wyciągnęły wniosków). Z kolei osobom "nowym w mieście" trzeba umożliwić poznanie jego historii, tradycji i obyczajów, a także zapoznać z jego - nie zawsze widocznym na pierwszy rzut oka - pięknem. Odkrywanie miasta, na przykład poprzez wspólne wycieczki czy lekcje varsawianistyki, sprawia, że zaczyna się czuć do niego emocje, a to pierwszy krok do zakończonej sukcesem integracji społeczności lokalnej.
Brzmi to nieco konserwatywnie? Cóż, zielona polityka wymyka się prostym podziałom. Trwałość jest dla nas istotną wartością, przy czym nasze wspólnoty lokalne to nie trybiki w maszynie zachowawczej obyczajowości i społecznych oczekiwań. Nowe wspólnoty - oparte na dużo większej niż do tej pory swobodzie wyboru, w tym wypadku miejsca zamieszkania - mają szansę twórczo przetwarzać przeszłość i pozwalać nam, niezależnie od różnic, na nieustający dialog i na samorealizację. Anonimowość miejskiej dżungli i małomiasteczkowa inwigilacja to skrajne przykłady, które nie wyczerpują zestawu możliwości konfiguracji lokalnej społeczności. Działający w miejskiej przestrzeni artyści i artystki, sąsiedzka samopomoc, lokalne stowarzyszenia i fundacje, walczące o lepszą jakość życia dla nas wszystkich, w końcu aktywna partycypacja w lokalnych procesach politycznych - to wszystko elementy nowoczesnego społeczeństwa. Nie bójmy się zatem działać, wszak jedyne, co może nas ograniczać, to własna wyobraźnia.
Po kolei zatem - człowieczeństwo pozwala na odejście od irracjonalnych przekonań o wrodzonej wyższości jednego nad drugim i indoktrynowania określoną kulturą czy przekonaniami. Europejskość to projekt, który wspieram i który może stać się zaczynem powolnej, acz konsekwentnej integracji całego świata wokół poszanowania praw człowieka i obywatelki/obywatela. Polskość to docenianie własnej kultury i świadomość wad i zalet ścieżek obranych przez nasze przodkinie i przodków, lecząca zarówno z kompleksów wobec innych kultur, jak i ucząca (nierzadko poprzez trudne i bolesne wydarzenia z przeszłości, obnażające fałszywość przekonań o wiecznie cierpiącym narodzie) tworzenia nowej, opartej na przywiązaniu do instytucji, nie zaś do absurdalnych teorii o "dziedzictwie krwi" i prymacie etniczności wspólnoty politycznej, otwartej dla wszystkich, chcących wiązać z nią swą przyszłość i służyć jej wzmocnieniu. Właśnie dlatego Święto Niepodległości spędziłem w deszczu przy stacji Metra Świętokrzyska, protestując przeciwko faszystowskiej retoryce wykluczenia, serwowanej przez maszerujący po ulicach miasta ONR.
Schodząc na poziom, a właściwie poziomy niższe, napotykamy na zjawisko patriotyzmu lokalnego. Jak z każdym pojęciem tego typu, mamy z nim pewne problemy. Bywa ono także w okrutny sposób wykrzywiane, czego najlepszym przykładem lokalne fora, kipiące nienawiścią do inności. Inności, której rozróżnianie już samo w sobie bywa kuriozalne, tak jak dajmy na to międzymiejskie animozje (Rzeszów-Przemyśl, Warszawa-Kraków, Warszawa-Poznań, Warszawa-"prowincja") czy wyszukiwanie w pozamiejskim pochodzeniu przyczyn, dla których w mieście X dzieje się źle. Pierwszy z brzegu przykład - osoby, które nie miały przyjemności urodzić się w Warszawie. Jeżdżą źle autami i powodują korki. Jeżdżą w autobusach i przez to są korki. Nie płacą podatków. Śmiecą. Głośno się bawią. Są winne/winni niemal całemu złu tego świata. Co ciekawe, rodowitych Warszawianek i Warszawiaków za wiele, jak wskazują badania, nie ma, niewykluczone zatem, że to "powojenni miastowi" atakują nowo przybyłych, żeby poczuć się bardziej swojsko. Cóż, nie tędy droga.
Budowanie jakiejkolwiek wspólnoty na wykluczeniu prowadzi donikąd. Tym bardziej, że w dzisiejszych czasach wzmożonej mobilności potrzebny jest nam swego rodzaju "program pozytywny", dla przywiązania do dowolnej wspólnoty lokalnej kluczowy. Olbrzymia część z nas, co tu dużo mówić, albo jest, albo będzie osobami "przyjezdnymi" w jakimś momencie swojego życia. Wspólnota naszej młodości ma tu przewagę, bowiem wiążemy z nią (o ile oczywiście nie doświadczaliśmy tam niczego traumatycznego) pewne nostalgiczne przeżycia, związane z konkretnymi miejscami, ludźmi i okresem życia. Młodość ogólnie zdarza się nam wspominać ciepło, stąd zdarza się nam odczuwać przywiązanie, staramy się od czasu do czasu odwiedzać stare miejsca. Ba, czasem nawet mamy chęć nieco podziałać z oddali i zmienić na lepsze - sam niedawno napisałem do pewnego darmowego (i świetnego!) periodyku o kulturze, czy by się nie skontaktował z przemyskimi lokalami w celu dystrybuowania swojej twórczości tamże. No i trzymam kciuki za to, by się udało.
Miejsca życia i pracy - w tym wypadku najbardziej interesuje mnie Warszawa - to tereny, w których nauka czy praca pochłania sporo życia, wiele też trzeba włożyć wysiłku w nawiązywanie i późniejsze podtrzymywanie kontaktów międzyludzkich. W szaleńczym biegu tętniącej życiem metropolii niełatwo jest się zakorzenić. By przestać traktować miasto jak kolejny przystanek, a zacząć czuć się jak w domu i dążyć do zmian niepożądanych zjawisk, trzeba chcieć - to prawda. Prawda jest jednak taka, że także i władzom samego miasta i jego dzielnic zależeć powinno na tworzeniu warunków do rozwoju lokalnych społeczności i pielęgnowaniu ciekawych, lokalnych (nierzadko ograniczonych np. do zakresu jednej ulicy) tradycji. To właśnie one nadają naszym miastom koloryt i wyjątkowość. Skupianie się li tylko na rozwoju ekonomii i infrastruktury miasta, bez myślenia o rozwoju społecznym, wzroście obywatelskiej aktywności etc. prowadzi do zubażania miejsc, w których żyjemy, i pozbawiania ich specyficznych (mikro)klimatów.
Warszawie powinno zależeć na bardzo ważnej, w najbliższych latach wręcz kluczowej integracji społecznej - integracji przyjeżdżających z całej Polski (a w przyszłości - zapewne w jeszcze większym zakresie niż dziś - także i z całego świata) z już istniejącą tkanką społeczną miasta. Osoby przyjezdne przynoszą ze sobą spory bagaż doświadczeń, zwyczajów i przekonań, który regularnie użyźnia społeczną glebę miasta i którego nie wolno lekceważyć - chociażby po to, by poznać Polskę inną niż ta odbijająca się w telewizyjnych reklamówkach. Doświadczenia te pomogłyby na przykład w zrozumieniu źródeł sukcesów PiS w latach 2005-2007 (z których rodzime elity opiniotwórcze, jak odnoszę wrażenie, nie wyciągnęły wniosków). Z kolei osobom "nowym w mieście" trzeba umożliwić poznanie jego historii, tradycji i obyczajów, a także zapoznać z jego - nie zawsze widocznym na pierwszy rzut oka - pięknem. Odkrywanie miasta, na przykład poprzez wspólne wycieczki czy lekcje varsawianistyki, sprawia, że zaczyna się czuć do niego emocje, a to pierwszy krok do zakończonej sukcesem integracji społeczności lokalnej.
Brzmi to nieco konserwatywnie? Cóż, zielona polityka wymyka się prostym podziałom. Trwałość jest dla nas istotną wartością, przy czym nasze wspólnoty lokalne to nie trybiki w maszynie zachowawczej obyczajowości i społecznych oczekiwań. Nowe wspólnoty - oparte na dużo większej niż do tej pory swobodzie wyboru, w tym wypadku miejsca zamieszkania - mają szansę twórczo przetwarzać przeszłość i pozwalać nam, niezależnie od różnic, na nieustający dialog i na samorealizację. Anonimowość miejskiej dżungli i małomiasteczkowa inwigilacja to skrajne przykłady, które nie wyczerpują zestawu możliwości konfiguracji lokalnej społeczności. Działający w miejskiej przestrzeni artyści i artystki, sąsiedzka samopomoc, lokalne stowarzyszenia i fundacje, walczące o lepszą jakość życia dla nas wszystkich, w końcu aktywna partycypacja w lokalnych procesach politycznych - to wszystko elementy nowoczesnego społeczeństwa. Nie bójmy się zatem działać, wszak jedyne, co może nas ograniczać, to własna wyobraźnia.
2 komentarze:
żeby jednym tchem nazwać siebie człowiekiem,
Europejczykiem, Polakiem, Przemyślaninem i
Warszawiakiem.
... to się nazywa rozdwojenie (roztrojenie, zorczworzenie.....) jaźni.....
Nie, to się nazywa nowoczesna, nieekskluzywna tożsamość, która pozwala nam na tworzenie nowych kategorii opisywania siebie i rzeczywistości. XIX wieczny ekskluzywizm patriotyczny już nie wróci i im szybciej sobie z tego zdamy sprawę, tym szybciej zajmować się będziemy modernizacją i myśleniem o wyzwaniach przyszłości zamiast o zaszłościach przeszłości i własnych kompleksach leczonych narodową megalomanią.
Prześlij komentarz