Zaczynam się czuć trochę jak po aferze Rywina. Po aferach "Rycha", "Zbycha" i innych takich, po problemach związanych ze stoczniami teraz okazuje się, że służby podsłuchują dziennikarzy. Z jednej strony mnie to nie dziwi - po czasach PiS mam wbudowaną nieufność co do działań wywiadowczych, w końcu środowiska ekologiczne przy okazji Doliny Rospudy również miały znaleźć się pod nadzorem. Liczby, mówiące nawet o kilkudziesięciu tysiącach osób pozostających pod nasłuchem wydają się całkiem realne - szkoda tylko, że są to jedynie szacunki, bo, jak mówił w telewizji Janusz Zemke, ostatnie wiarygodne dane liczbowe pochodzą z... 1996 roku. Cóż, zdawać by się mogło że nie ma niczego bardziej oczywistego niż cywilna kontrola nad służbami tego typu. Jak widać, w Polsce oczywiste dużo bardziej wydaje się to, co mówi wicepremier Pawlak - że na dobrą sprawę powinniśmy się przyzwyczaić i nie robić wokół tych kwestii jakiegokolwiek szumu...
Trudno przyzwyczaić się do - jak słusznie zauważył Bogdan Rymanowski - gwałcenia praw obywatelskich. To zdumiewające, że w kraju, w którym rzekomo tak wielką traumę spowodować miała totalitarna inwigilacja komunistycznych służb specjalnych dziś "legendy Solidarności" nie wychodzą na ulice. O służby raczej się walczyło i jeśli cokolwiek kiedykolwiek robiły źle, to tylko wtedy, kiedy pozostawały pod kontrolą politycznych oponentów. Widać to było w czasach rządów Prawa i Sprawiedliwości, widać i teraz. Środowisko dziennikarskie na serio zajęło się tematem i uznało je za problem dopiero wtedy (nie mówię tu o grupie prawicowych dziennikarzy, dla których był on niemal obsesją), gdy okazało się, że nie są w tym wypadku żadnymi świętymi krowami.
Problem w mniejszym lub większym stopniu dotyka wszystkie kraje świata, a na Globalnej Północy wiąże się on z histerią związaną z "wojną z terroryzmem" i neoliberalnymi przemianami funkcji państwa z opiekuńczych na opresywne. Lokalny, polski kontekst to trwające 20 lat "wojny na górze", wzmocniony znaczącym uwrażliwieniem na problemy korupcyjne od czasu wspomnianej już przeze mnie afery Rywina. Wszędzie tam, gdzie rządy decydują się na wzmożenie procesu gromadzenia coraz bardziej szczegółowych danych o obywatelkach i obywatelach, natrafiają na społeczny opór. Kwestie odcinania dostępu do Internetu bez procesu sądowego we Francji, tworzenia dowodów osobistych w Wielkiej Brytanii czy też retencji danych w Niemczech powodują masowe protesty uliczne, często też umożliwiają sukcesy lokalnych oddziałów Partii Piratów.
Tymczasem nad Wisłą niczego takiego nie widzimy. Skutecznie przekonani o czających się na nas na każdym rogu niebezpieczeństwach, z ochotą zgadzamy się na przykład na poszerzanie zakresu miejskiego monitoringu kamerowego. Co ciekawe, to Samoobronie i jej postawie w jednym z sejmowych głosowań zawdzięczamy fakt, że nie wydłużył się okres przechowywania naszych danych billingowych. Pierwsze, nieśmiałe, lokalne próby uwrażliwiania na skalę problemu, takie jak działalność Panoptykonu i jego sprzeciw wraz urzędem ochrony danych osobowych wobec nowych, stołecznych miejskich kart komunikacji zbiorowej to nadal kropla w morzu potrzeb. Tym bardziej, że nadal wśród wielu z nas pokutuje przekonanie, że jeśli dajmy na to niszczy ktoś ławki w miejskim parku, to należy go odgrodzić i wpuścić tam kamery.
Być może afera podsłuchowa uzmysłowi nam, że totalna inwigilacja jest przekleństwem, a nie błogosławieństwem. Rzekoma transparentność, jaką ponoć w ten sposób się osiąga (nie mówię tu o prowokacjach dziennikarskich, gdzie ukryta kamera czy mikrofon stanowi integralny element warsztatu pracy), znika, kiedy np. w wyniku lęku przed podsłuchem informator dziennikarki czy dziennikarza wstrzyma się od przekazania ważnej społecznie informacji. I tak niski poziom społecznego zaufania ma szansę znów polecieć na łeb, na szyję. Przywrócenie społecznej kontroli nad zjawiskiem jest koniecznością, niezależnie bowiem od tego, czy rządzi PO, PiS, SLD czy PSL nadmierna ingerencja służb specjalnych w nasze życie stanowi niebezpieczeństwo dla fundamentów naszej dość kruchej jak widać demokracji.
Trudno przyzwyczaić się do - jak słusznie zauważył Bogdan Rymanowski - gwałcenia praw obywatelskich. To zdumiewające, że w kraju, w którym rzekomo tak wielką traumę spowodować miała totalitarna inwigilacja komunistycznych służb specjalnych dziś "legendy Solidarności" nie wychodzą na ulice. O służby raczej się walczyło i jeśli cokolwiek kiedykolwiek robiły źle, to tylko wtedy, kiedy pozostawały pod kontrolą politycznych oponentów. Widać to było w czasach rządów Prawa i Sprawiedliwości, widać i teraz. Środowisko dziennikarskie na serio zajęło się tematem i uznało je za problem dopiero wtedy (nie mówię tu o grupie prawicowych dziennikarzy, dla których był on niemal obsesją), gdy okazało się, że nie są w tym wypadku żadnymi świętymi krowami.
Problem w mniejszym lub większym stopniu dotyka wszystkie kraje świata, a na Globalnej Północy wiąże się on z histerią związaną z "wojną z terroryzmem" i neoliberalnymi przemianami funkcji państwa z opiekuńczych na opresywne. Lokalny, polski kontekst to trwające 20 lat "wojny na górze", wzmocniony znaczącym uwrażliwieniem na problemy korupcyjne od czasu wspomnianej już przeze mnie afery Rywina. Wszędzie tam, gdzie rządy decydują się na wzmożenie procesu gromadzenia coraz bardziej szczegółowych danych o obywatelkach i obywatelach, natrafiają na społeczny opór. Kwestie odcinania dostępu do Internetu bez procesu sądowego we Francji, tworzenia dowodów osobistych w Wielkiej Brytanii czy też retencji danych w Niemczech powodują masowe protesty uliczne, często też umożliwiają sukcesy lokalnych oddziałów Partii Piratów.
Tymczasem nad Wisłą niczego takiego nie widzimy. Skutecznie przekonani o czających się na nas na każdym rogu niebezpieczeństwach, z ochotą zgadzamy się na przykład na poszerzanie zakresu miejskiego monitoringu kamerowego. Co ciekawe, to Samoobronie i jej postawie w jednym z sejmowych głosowań zawdzięczamy fakt, że nie wydłużył się okres przechowywania naszych danych billingowych. Pierwsze, nieśmiałe, lokalne próby uwrażliwiania na skalę problemu, takie jak działalność Panoptykonu i jego sprzeciw wraz urzędem ochrony danych osobowych wobec nowych, stołecznych miejskich kart komunikacji zbiorowej to nadal kropla w morzu potrzeb. Tym bardziej, że nadal wśród wielu z nas pokutuje przekonanie, że jeśli dajmy na to niszczy ktoś ławki w miejskim parku, to należy go odgrodzić i wpuścić tam kamery.
Być może afera podsłuchowa uzmysłowi nam, że totalna inwigilacja jest przekleństwem, a nie błogosławieństwem. Rzekoma transparentność, jaką ponoć w ten sposób się osiąga (nie mówię tu o prowokacjach dziennikarskich, gdzie ukryta kamera czy mikrofon stanowi integralny element warsztatu pracy), znika, kiedy np. w wyniku lęku przed podsłuchem informator dziennikarki czy dziennikarza wstrzyma się od przekazania ważnej społecznie informacji. I tak niski poziom społecznego zaufania ma szansę znów polecieć na łeb, na szyję. Przywrócenie społecznej kontroli nad zjawiskiem jest koniecznością, niezależnie bowiem od tego, czy rządzi PO, PiS, SLD czy PSL nadmierna ingerencja służb specjalnych w nasze życie stanowi niebezpieczeństwo dla fundamentów naszej dość kruchej jak widać demokracji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz