Przez pół seansu trzęsły mi się nogi, a łzy napływały do oczu. Wiem, wiem, po prostu nie oglądam zbyt wiele filmów ostatnimi czasy, więc w taki sposób mogę reagować na wiele dzieł kinematograficznych. Tym razem jednak był to rezultat wylewającego się z ekranu geniuszu w portretowaniu natury człowieczeństwa i współczesnych problemów, z jakimi mamy do czynienia. Dystrykt 9, bo o tym filmie mowa, do tej pory zrobił wrażenie na wszystkich moich znajomych, którzy go obejrzeli. Częstokroć pojawiał się w ich opowieściach motyw niemożności opowiedzenia o tym, co się zobaczyło. Także i dla mnie pisanie relacji z tego, co widziałem, nie będzie zadaniem prostym - a mówię to jako osoba, dla której science fiction zasadniczo pozostaje ulubionym gatunkiem filmowej ekspresji, a w owym gatunku działa się już niejedna rewolucja.
Trzeba chyba powiedzieć o dość smutnej konstatacji - duże pieniądze włożone w produkcję coraz częściej dają w rezultacie dzieła widowiskowe i miałkie zarazem, Reżyser Dystryktu 9, Neil Blomkamp, szczęśliwie setek milionów dolarów nie miał - aczkolwiek pieniędzy na efekty specjalne, jak widać na ekranie, nie brakowało, wszystko wygląda absolutnie realistycznie. Widać jednak, że w fabułę i jakość treści przez nią prezentowanej włożono olbrzymi wysiłek, który zaprocentował dziełem, uznanym przez krytyczki i krytyków za tchnące życie w gatunek fantastyki naukowej. Oto w 1982 roku nad Johannesburg nadlatuje zagubiony statek kosmiczny, który w tajemniczych okolicznościach opuściła kadra dowódcza. Ponad milion niedożywionych, schorowanych kosmitów zostaje przeniesionych na ziemię, a ich obozowisko, ogrodzone z powodu kłopotów z utrzymaniem porządku staje się wielkim slumsem, obiektem nienawiści ze strony ludzi. W 2010 roku, kiedy populacja nazwanych pogardliwie "krewetkami" kosmitów rozrasta się do 1,8 miliona, decyduje się o ich przeniesieniu kilkaset mil od miasta.
Akcją dowodzi Wikus wan de Merve, średnio atrakcyjny urzędnik prywatnej korporacji, zajmującej się z upoważnienia rządu kontaktami z istotami pozaziemskimi. To on będzie naszym głównym bohaterem - chyba dawno nie było tak udanej roli "everymana", uwikłanego w większe procesy dziejowe. Do tej pory bowiem albo bywali nim hollywoodzcy gwiazdorzy (niestety nie zauważyłem, by na ulicy szary Kowalski czy Nowakowa wyglądali jak Matt Damon czy Cameron Diaz), bądź też - ewentualnie - osoby tak odbiegające od stereotypowej urody, że trudno było z nimi się utożsamiać. Wikus jest tak przeciętny, że aż przekonywujący w tym stanie, co wzmaga w pewnym momencie proces integracji z odtwarzaną przez aktora postacią. Nie jest bohaterem od stóp do głów, towarzyszy mu brak pewności siebie, lęk czy nawet tchórzowski egoizm. To bardzo ważne, kiedy bowiem zsynchronizuje się odczucia głównej postaci z własnymi, to "Dystrykt 9" poraża.
To film bardziej o ludziach i ich naturze niż o kosmitach. Ci pełnią rolę tych samych obcych, jakimi przez lata bywali i nadal niestety bywają osoby w jakikolwiek sposób odróżniające się od reszty - Żydzi, czarnoskórzy, społeczność LGBT to tylko kilka z długiej listy przykładów. Co ciekawe, bardzo często linie frontu gwałtownie się zmieniały i dawni wrogowie, w obliczu nowego "zagrożenia" zaczęli zwierać szyki. To symptomatyczne, że zamordowany lider partii antyimigranckiej w Holandii, Pim Foruyn, był gejem. Ale był też białym Holendrem, co sprawiało, że w obliczu rzekomego "zagrożenia islamem" przestawał być "obcy", a stawał się "swój". "Obcego" można było tolerować, czasem dobijać targu - po to, by na nim zarobić. Kiedy jednak bywał niepotrzebny, można go było izolować, dyskryminować, a nawet dyskryminować - skoro "obcy" nie wie, co to prawo własności niczym w filmie, to trzeba go odgrodzić od świata i dać spokój z empatią. O troskę w stosunku do ich potrzeb zajmą się kupujące broń za bezcen gangi.
Problem przesiedlenia "niechcianych gości" (wcale nie abstrakcyjny - w RPA w ten sposób w jednej z dzielnic Kapsztadu, która stała się "whites only", w 1966 dokonano wywiezienia z niej 60 tysięcy osób) zostaje w filmie scedowany na prywatną korporację - coś a la prywatne armie najemnicze w Iraku. Jako że firma kieruje się nie dobrem publicznym, ale maksymalizacją zysku, z uwagą poświęca się eksperymentom na żywych i martwych "krewetkach", dążąc do zdobycia kontroli nad technologią, umożliwiającą im korzystanie z potężnej broni obcych, działającej tylko w sprzężeniu z ich DNA. Wikus, podczas działań przesiedleńczych przypadkowo ulega skażeniu, które zamienia go w obcego. Dla korporacji jego życie nie stanowi wartości - jego szef i zarazem teść bez zmrużenia okiem wydaje zgodę na pocięcie go żywcem. Klimatów kina akcji tu nie unikniemy, ale zapewniam - nawet dla osób, które za nimi nie przepadają, będą nadawać się do strawienia.
W pewnych momentach film staje się niemal dokumentem - przybiera formę wywiadów ze znajomymi Wikusa, ekspertkami i ekspertami, a także migawek z telewizyjnych relacji na żywo. Te ostatnie są szczególnie interesujące. Nie chcę zdradzać całej fabuły (i tak notka ta stanowi duże ryzyko spoilerowe), ale polecam przyjrzenie się temu, które elementy narracji "wchodzą" do mediów, a które - już nie. To doskonała lekcja tego, jak bardzo obraz z telewizyjnych migawek jest w stosunku do rzeczywistości zubożony.
Nie znoszę epatowania przemocą dla samego epatowania, stad też w ciągu ostatnich lat bardzo trudno jest mi znajdywać przyjemność chociażby z kina akcji. Tutaj krwi również nie brakuje, ale w pewnym momencie - wraz z procesem utożsamiania się z bohaterem - po prostu przestajemy to zauważać. Nowoczesne technologie potrafią sprawiać, że nasze doznania w sali kinowej stają się intensywniejsze - z odczuwaniem zapachów i zmian położenia włącznie. Tutaj tego nie potrzebujemy, kiedy sami stajemy się oprzyrządowaniem emocji, wylewających się z ekranu. Emocji, które każą nam myśleć nie tylko o tym, co obserwujemy na ekranie, ale również o tym, że za tymi dekoracjami kryją się realne, hańbiące nas jako rzekomo "wyższy gatunek" zdarzenia z naszych dziejów. Niektóre sceny będą niepokojąco podobne do obrazów z holokaustu czy też dzisiejszych obozów dla uchodźców. Zrobienie filmu o dyskryminacji w kraju, który jeszcze 20 lat temu realizował politykę apartheidu, daje do myślenia. Tak jak rzadko polecam pójście do kin, tak tym razem nie mam wyjścia. Warto.
Trzeba chyba powiedzieć o dość smutnej konstatacji - duże pieniądze włożone w produkcję coraz częściej dają w rezultacie dzieła widowiskowe i miałkie zarazem, Reżyser Dystryktu 9, Neil Blomkamp, szczęśliwie setek milionów dolarów nie miał - aczkolwiek pieniędzy na efekty specjalne, jak widać na ekranie, nie brakowało, wszystko wygląda absolutnie realistycznie. Widać jednak, że w fabułę i jakość treści przez nią prezentowanej włożono olbrzymi wysiłek, który zaprocentował dziełem, uznanym przez krytyczki i krytyków za tchnące życie w gatunek fantastyki naukowej. Oto w 1982 roku nad Johannesburg nadlatuje zagubiony statek kosmiczny, który w tajemniczych okolicznościach opuściła kadra dowódcza. Ponad milion niedożywionych, schorowanych kosmitów zostaje przeniesionych na ziemię, a ich obozowisko, ogrodzone z powodu kłopotów z utrzymaniem porządku staje się wielkim slumsem, obiektem nienawiści ze strony ludzi. W 2010 roku, kiedy populacja nazwanych pogardliwie "krewetkami" kosmitów rozrasta się do 1,8 miliona, decyduje się o ich przeniesieniu kilkaset mil od miasta.
Akcją dowodzi Wikus wan de Merve, średnio atrakcyjny urzędnik prywatnej korporacji, zajmującej się z upoważnienia rządu kontaktami z istotami pozaziemskimi. To on będzie naszym głównym bohaterem - chyba dawno nie było tak udanej roli "everymana", uwikłanego w większe procesy dziejowe. Do tej pory bowiem albo bywali nim hollywoodzcy gwiazdorzy (niestety nie zauważyłem, by na ulicy szary Kowalski czy Nowakowa wyglądali jak Matt Damon czy Cameron Diaz), bądź też - ewentualnie - osoby tak odbiegające od stereotypowej urody, że trudno było z nimi się utożsamiać. Wikus jest tak przeciętny, że aż przekonywujący w tym stanie, co wzmaga w pewnym momencie proces integracji z odtwarzaną przez aktora postacią. Nie jest bohaterem od stóp do głów, towarzyszy mu brak pewności siebie, lęk czy nawet tchórzowski egoizm. To bardzo ważne, kiedy bowiem zsynchronizuje się odczucia głównej postaci z własnymi, to "Dystrykt 9" poraża.
To film bardziej o ludziach i ich naturze niż o kosmitach. Ci pełnią rolę tych samych obcych, jakimi przez lata bywali i nadal niestety bywają osoby w jakikolwiek sposób odróżniające się od reszty - Żydzi, czarnoskórzy, społeczność LGBT to tylko kilka z długiej listy przykładów. Co ciekawe, bardzo często linie frontu gwałtownie się zmieniały i dawni wrogowie, w obliczu nowego "zagrożenia" zaczęli zwierać szyki. To symptomatyczne, że zamordowany lider partii antyimigranckiej w Holandii, Pim Foruyn, był gejem. Ale był też białym Holendrem, co sprawiało, że w obliczu rzekomego "zagrożenia islamem" przestawał być "obcy", a stawał się "swój". "Obcego" można było tolerować, czasem dobijać targu - po to, by na nim zarobić. Kiedy jednak bywał niepotrzebny, można go było izolować, dyskryminować, a nawet dyskryminować - skoro "obcy" nie wie, co to prawo własności niczym w filmie, to trzeba go odgrodzić od świata i dać spokój z empatią. O troskę w stosunku do ich potrzeb zajmą się kupujące broń za bezcen gangi.
Problem przesiedlenia "niechcianych gości" (wcale nie abstrakcyjny - w RPA w ten sposób w jednej z dzielnic Kapsztadu, która stała się "whites only", w 1966 dokonano wywiezienia z niej 60 tysięcy osób) zostaje w filmie scedowany na prywatną korporację - coś a la prywatne armie najemnicze w Iraku. Jako że firma kieruje się nie dobrem publicznym, ale maksymalizacją zysku, z uwagą poświęca się eksperymentom na żywych i martwych "krewetkach", dążąc do zdobycia kontroli nad technologią, umożliwiającą im korzystanie z potężnej broni obcych, działającej tylko w sprzężeniu z ich DNA. Wikus, podczas działań przesiedleńczych przypadkowo ulega skażeniu, które zamienia go w obcego. Dla korporacji jego życie nie stanowi wartości - jego szef i zarazem teść bez zmrużenia okiem wydaje zgodę na pocięcie go żywcem. Klimatów kina akcji tu nie unikniemy, ale zapewniam - nawet dla osób, które za nimi nie przepadają, będą nadawać się do strawienia.
W pewnych momentach film staje się niemal dokumentem - przybiera formę wywiadów ze znajomymi Wikusa, ekspertkami i ekspertami, a także migawek z telewizyjnych relacji na żywo. Te ostatnie są szczególnie interesujące. Nie chcę zdradzać całej fabuły (i tak notka ta stanowi duże ryzyko spoilerowe), ale polecam przyjrzenie się temu, które elementy narracji "wchodzą" do mediów, a które - już nie. To doskonała lekcja tego, jak bardzo obraz z telewizyjnych migawek jest w stosunku do rzeczywistości zubożony.
Nie znoszę epatowania przemocą dla samego epatowania, stad też w ciągu ostatnich lat bardzo trudno jest mi znajdywać przyjemność chociażby z kina akcji. Tutaj krwi również nie brakuje, ale w pewnym momencie - wraz z procesem utożsamiania się z bohaterem - po prostu przestajemy to zauważać. Nowoczesne technologie potrafią sprawiać, że nasze doznania w sali kinowej stają się intensywniejsze - z odczuwaniem zapachów i zmian położenia włącznie. Tutaj tego nie potrzebujemy, kiedy sami stajemy się oprzyrządowaniem emocji, wylewających się z ekranu. Emocji, które każą nam myśleć nie tylko o tym, co obserwujemy na ekranie, ale również o tym, że za tymi dekoracjami kryją się realne, hańbiące nas jako rzekomo "wyższy gatunek" zdarzenia z naszych dziejów. Niektóre sceny będą niepokojąco podobne do obrazów z holokaustu czy też dzisiejszych obozów dla uchodźców. Zrobienie filmu o dyskryminacji w kraju, który jeszcze 20 lat temu realizował politykę apartheidu, daje do myślenia. Tak jak rzadko polecam pójście do kin, tak tym razem nie mam wyjścia. Warto.
1 komentarz:
Muszę zobaczyć, skoro tak rekomendujesz. Choć science fiction nie jest tym, co najbardziej lubię...
Prześlij komentarz