Ostatnio pozostaję w pewnym ambiwalentnym rozkroku, jeśli chodzi o pojmowanie rzeczywistości. Z opóźnionym zapłonem uruchamia się we mnie pewna konserwatywna maniera (nietrudno o taką po niemal 20 latach życia - i to młodzieńczego - na terenach świętej pamięci Galicji) polegająca na sceptycyzmie wobec wielkich rewolucyjnych zmian. Nie, nie chodzi mi o nagły brak zainteresowania zieloną polityką, co to, to nie. Chodzi raczej o rosnącą potrzebą znalezienia niszy, która pozbawiona jest politycznych znaczeń i reperkusji. Ponieważ jest to zajęcie beznadziejne, które niemal z góry skazane jest na porażkę. Bodaj jedyną dziedziną życia, w której jeszcze może się komuś zdawać, że da się uciec od ideologii, zdaje się niekiedy kultura. Owszem - zdawać się może - zawsze bowiem z pomocą przyjdzie niezawodna Krytyka Polityczna, zdejmująca bielmo z oczu, objawiająca wszelkie prawdy życiowe, zdrój lewicowej ortodoksji - i tak dalej, i tak dalej...
Ostatnimi czasy na antenie Radia Roxy słuchałem bardzo ciekawą rozmowę Maksa Cegielskiego z krytykiem teatralnym, Łukaszem Drewniakiem. Bardzo spodobała mi się jego otwartość względem nowych form ekspresji i politycznych treści w nim zawartych, a jednocześnie przekonanie, że także i poza nimi jest życie. Taka "droga środka" - otwarta zarówno dla "sztuki dla sztuki", jak i dla jej politycznego zaangażowania (jako równorzędnego podmiotu, nie zaś bezwolnego przedmiotu manipulacji) odpowiada mi bardzo. Oczywiście z powodu wieloletniego skrzywienia na czysto indywidualne opowiadanie historii rzeczą zrozumiałą jest, że osoby uznające, że sztuka niosąca ze sobą jakieś ideowe tezy ma rację bytu, będą dążyć do przedefiniowania jej roli. Chyba z tej potrzeby serca wzięła się "Polityka Literatury", starająca się jak tylko się da udowodnić, że wszystko jest polityczne.
Moim skromnym zdaniem trochę za dużo tego dobrego. Owszem, zakres polityczności jest olbrzymi, walka o idee toczy się na wielu poziomach, ale brak założenia, że istnieje jakaś przestrzeń, w obrębie której tego typu zatargi można by zawiesić na kołku i poddać się sile odpoczynku, to doprawdy dość przerażająca idea. Neoliberalizm wygrywa właśnie dlatego, że politykę obrzydza i redukuję przestrzeń, która za polityczną jest uznawana. Szturmowanie świata za pomocą przekonywania ludzi, że polityczne jest wszystko może rozbić się o mur osób, które powiedzą "hola, co mi tu pani/pan mówi, że hip-hop ma jakieś konotacje klasowe, ma służyć emancypacji etc." Pod emancypację można zresztą podłożyć dowolne progresywne hasło. Trochę tak jak z zieloną polityką w krajach zarazem postpolitycznych i postkomunistycznych - ludzie mogą zagłosować za większą ilością parków i tramwajów (tak jak mogą kupić książki Witkowskiego czy Masłowskiej), ale nie będą głosować za Wielką Ideą Zielonej Polityki.
Mogę się zgodzić z tezami Igora Stokfiszewskiego, poszukującego polityczności w poezji. Ba, z chęcią obronię tezy, że poezja nie musi dostarczać li tylko informacji na temat aktualnego stanu podmiotu lirycznego, ale też reprezentować jakąś chęć zmiany społecznej. Nie podpisałbym się jednak pod (być może domyślnym) przekonaniem, że w takim wypadku jedynie społeczne zaangażowanie ma decydować o wartości danej twórczości. Można stworzyć fantastyczny, przynoszący mnóstwo przyjemności (estetycznej/egzystencjalnej/jakiejkolwiek) wiersz o niczym, jak również popełnić zaangażowanego społecznie gniota. Chociaż oczywiście - w tych niespokojnych, postmodernistycznych czasach - trudno też orzec, co jest gniotem, a co nie, a bogactwo odczytań danych dzieł jest tak duże, że nawet Dodę jest się dziś w stanie uznać za wspaniałą, prezentującą emancypacyjne treści piosenkarkę. Przynajmniej czasem tak mi się wydaje...
Oczywiście nie zamierzam dezawuować krytycznego spojrzenia na współczesność - wszak tak jak znakomicie ogląda się zaangażowany dokument "Korporacja", tak samo z przyjemnością czyta się powieści Daniela Odiji czy Michała Witkowskiego. Szczególnie istotne są zagadnienia, o których wspominają m.in. Sławomir Sierakowski, Przemysław Czapliński czy Kinga Dunin - spory o zakres narodowego kanonu literackiego czy formy pamięci o przeszłości. Po transformacji rozpoczął się proces ścierania się o kanon, czego najbardziej radykalnym przykładem były działania ówczesnego ministra edukacji, Romana Giertycha. Spór ten toczył się między narodowym przekonaniem o istnieniu autorów "zasłużonych" i "zdegenerowanych", a liberalnym, wrzucającym w zakres pamięci na podobnych zasadach dzieła od prawa do lewa. Z kolei odreagowywanie okresu PRL stworzyło warunki zarówno do powstania literatury rozrachunkowej - tak z przeszłością, jak i z daleką od marzeń polityczną rzeczywistością (Wildstein, Ziemkiewicz, Michalski), jak i do gloryfikowania II RP. Oburzenie środowisk prawicowych i kombatanckich na telewizyjną ekranizację "Bożej podszewki" również znakomicie wpisuje się w debatę, a właściwie jej brak, na temat naszej powikłanej przeszłości.
Mało niestety dyskutujemy nad kresową rzeczywistością, a nie nad rzeczywistym obrazem ówczesnych stosunków - narodowych, religijnych i klasowych. Tworzenie świetlanego wizerunku państwa, które w latach 1926-1939 było państwem autorytarnym (rzecz jasna mniej niż PRL, chociaż osoby będące internowane w Berezie Kartuskiej mogłyby powiedzieć to i owo na ten temat) wydaje się absurdalne - ale jednak ma miejsce w zbiorowej pamięci. Dzieła, które ten sielski i anielski wizerunek psują - takie ja "Boża podszewka" właśnie, narażone są na ataki ze strony prawicy - podobnie zresztą jak i dzisiejsze opowieści na temat życia osób homoseksualnych. Zerwanie ze sztuczną alternatywą "Bóg albo kościół" jest ważną kwestią także dla społecznie zaangażowanych literatek i literatów. Proszę tylko o jedno - jeśli będą chciały/chcieli napisać coś tylko dla radości napisania - nie krytykujmy tego. Jacek Dehnel może mieć taką, a nie inną, przekazaną pamięć na temat rzeczywistości przekazanej mu przez babcię - to nie zaraz powód do zjadliwej recenzji.
Ostatnimi czasy na antenie Radia Roxy słuchałem bardzo ciekawą rozmowę Maksa Cegielskiego z krytykiem teatralnym, Łukaszem Drewniakiem. Bardzo spodobała mi się jego otwartość względem nowych form ekspresji i politycznych treści w nim zawartych, a jednocześnie przekonanie, że także i poza nimi jest życie. Taka "droga środka" - otwarta zarówno dla "sztuki dla sztuki", jak i dla jej politycznego zaangażowania (jako równorzędnego podmiotu, nie zaś bezwolnego przedmiotu manipulacji) odpowiada mi bardzo. Oczywiście z powodu wieloletniego skrzywienia na czysto indywidualne opowiadanie historii rzeczą zrozumiałą jest, że osoby uznające, że sztuka niosąca ze sobą jakieś ideowe tezy ma rację bytu, będą dążyć do przedefiniowania jej roli. Chyba z tej potrzeby serca wzięła się "Polityka Literatury", starająca się jak tylko się da udowodnić, że wszystko jest polityczne.
Moim skromnym zdaniem trochę za dużo tego dobrego. Owszem, zakres polityczności jest olbrzymi, walka o idee toczy się na wielu poziomach, ale brak założenia, że istnieje jakaś przestrzeń, w obrębie której tego typu zatargi można by zawiesić na kołku i poddać się sile odpoczynku, to doprawdy dość przerażająca idea. Neoliberalizm wygrywa właśnie dlatego, że politykę obrzydza i redukuję przestrzeń, która za polityczną jest uznawana. Szturmowanie świata za pomocą przekonywania ludzi, że polityczne jest wszystko może rozbić się o mur osób, które powiedzą "hola, co mi tu pani/pan mówi, że hip-hop ma jakieś konotacje klasowe, ma służyć emancypacji etc." Pod emancypację można zresztą podłożyć dowolne progresywne hasło. Trochę tak jak z zieloną polityką w krajach zarazem postpolitycznych i postkomunistycznych - ludzie mogą zagłosować za większą ilością parków i tramwajów (tak jak mogą kupić książki Witkowskiego czy Masłowskiej), ale nie będą głosować za Wielką Ideą Zielonej Polityki.
Mogę się zgodzić z tezami Igora Stokfiszewskiego, poszukującego polityczności w poezji. Ba, z chęcią obronię tezy, że poezja nie musi dostarczać li tylko informacji na temat aktualnego stanu podmiotu lirycznego, ale też reprezentować jakąś chęć zmiany społecznej. Nie podpisałbym się jednak pod (być może domyślnym) przekonaniem, że w takim wypadku jedynie społeczne zaangażowanie ma decydować o wartości danej twórczości. Można stworzyć fantastyczny, przynoszący mnóstwo przyjemności (estetycznej/egzystencjalnej/jakiejkolwiek) wiersz o niczym, jak również popełnić zaangażowanego społecznie gniota. Chociaż oczywiście - w tych niespokojnych, postmodernistycznych czasach - trudno też orzec, co jest gniotem, a co nie, a bogactwo odczytań danych dzieł jest tak duże, że nawet Dodę jest się dziś w stanie uznać za wspaniałą, prezentującą emancypacyjne treści piosenkarkę. Przynajmniej czasem tak mi się wydaje...
Oczywiście nie zamierzam dezawuować krytycznego spojrzenia na współczesność - wszak tak jak znakomicie ogląda się zaangażowany dokument "Korporacja", tak samo z przyjemnością czyta się powieści Daniela Odiji czy Michała Witkowskiego. Szczególnie istotne są zagadnienia, o których wspominają m.in. Sławomir Sierakowski, Przemysław Czapliński czy Kinga Dunin - spory o zakres narodowego kanonu literackiego czy formy pamięci o przeszłości. Po transformacji rozpoczął się proces ścierania się o kanon, czego najbardziej radykalnym przykładem były działania ówczesnego ministra edukacji, Romana Giertycha. Spór ten toczył się między narodowym przekonaniem o istnieniu autorów "zasłużonych" i "zdegenerowanych", a liberalnym, wrzucającym w zakres pamięci na podobnych zasadach dzieła od prawa do lewa. Z kolei odreagowywanie okresu PRL stworzyło warunki zarówno do powstania literatury rozrachunkowej - tak z przeszłością, jak i z daleką od marzeń polityczną rzeczywistością (Wildstein, Ziemkiewicz, Michalski), jak i do gloryfikowania II RP. Oburzenie środowisk prawicowych i kombatanckich na telewizyjną ekranizację "Bożej podszewki" również znakomicie wpisuje się w debatę, a właściwie jej brak, na temat naszej powikłanej przeszłości.
Mało niestety dyskutujemy nad kresową rzeczywistością, a nie nad rzeczywistym obrazem ówczesnych stosunków - narodowych, religijnych i klasowych. Tworzenie świetlanego wizerunku państwa, które w latach 1926-1939 było państwem autorytarnym (rzecz jasna mniej niż PRL, chociaż osoby będące internowane w Berezie Kartuskiej mogłyby powiedzieć to i owo na ten temat) wydaje się absurdalne - ale jednak ma miejsce w zbiorowej pamięci. Dzieła, które ten sielski i anielski wizerunek psują - takie ja "Boża podszewka" właśnie, narażone są na ataki ze strony prawicy - podobnie zresztą jak i dzisiejsze opowieści na temat życia osób homoseksualnych. Zerwanie ze sztuczną alternatywą "Bóg albo kościół" jest ważną kwestią także dla społecznie zaangażowanych literatek i literatów. Proszę tylko o jedno - jeśli będą chciały/chcieli napisać coś tylko dla radości napisania - nie krytykujmy tego. Jacek Dehnel może mieć taką, a nie inną, przekazaną pamięć na temat rzeczywistości przekazanej mu przez babcię - to nie zaraz powód do zjadliwej recenzji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz