Tak, wiem, w dzisiejszych czasach wojującego postmodernizmu mieszać można wszystko ze wszystkim i nie jest to specjalnie oryginalne podejście. Mimo wszystko jednak wykorzystywanie narzędziowni krytycznej do analizy popkultury bywa inspirujące. Tej serwowanej dzieciom w szczególności, wszak to ona w dzisiejszych medialnych czasach odgrywa zasadniczą rolę w procesie socjalizacji. Sporą rolę odgrywa tutaj koncern Disneya, którego uruchomiony w Polsce kanał dziecięcy notuje rosnące udziały w rynku telewizyjnym. W tych animacjach zawsze tkwił jakiś urok prostoty przekazu i nieskomplikowanej kreski - sam pamiętam posiadanie całkiem niezłej książki do nauki angielskiego, w której poszczególne wyrazy tłumaczone były w kontekście obrazków postaci z tej wytwórni. Nie ukrywam, że narzędzie dydaktyczne całkiem przydatne.
Pojechałem niedawno do siostry. Ponieważ ma czteroletnia siostrzenica, nie mogąc doczekać się przybycia wujka (co ja biedny poradzę, że akurat w ten dzień doszło do, hmm, intensywnych interakcji między służbami porządkowymi a straganiarzami na Powsińskiej?), poszła spać, zdecydowaliśmy się na obejrzenie pożyczonej dlań bajki, którą była "Rodzinka Robinsonów". Film na początku przytłoczył mnie mnogością wydarzeń (przestałem się dziwić, że dzisiejsze dzieciaki potrafią być rozkojarzone - nie należę do osób szczególnie starych, ale mózg niekiedy miał problemy ze zrozumieniem wydarzeń na ekranie), potem zafrapował, no i jak zwykle na końcu wzruszył. Tak to już jest, kiedy nie ogląda się zbyt wielu filmów i odzwyczaja się od zalewu telenowel i filmów sensacyjnych. Ponieważ jest to jednak bardziej blog polityczny niż kulturalny - chociaż kulturalny też posiadam i na niego zapraszam - napiszę pokrótce o drugim dnie, które w nim odkryłem.
Pokrótce tło sytuacyjne (uwaga - zdradzam fabułę!). Pewna matka oddaje swoje dziecko do sierocińca, to wyrasta na 12-letniego naukowca, który swoją pasją odstrasza ewentualnych rodziców adopcyjnych. Swoje nadzieje upatruje w wynalezieniu urządzenia, przywracającego ukryte w głowie wspomnienia - w ten sposób pozna swą matkę i będzie szczęśliwy. Coś jednak idzie nie tak, pojawiają się postacie z przeszłości, w tym "pan w meloniku", który okazuje się jego współlokatorem, którego zamęczył bezsennymi nocami pracy nad własnym wynalazkiem. Chce mu wykraść jego wynalazek i wraz z wysoce inteligentnym kapeluszem ("wadliwym" rezultatem jego eksperymentów z przyszłości) zdobyć sławę i społeczne uznanie poprzez podróż w czasie i pokrzyżowanie pomysłów Leona. Okazuje się jednak, że kapelusz jest bytem głęboce samodzielnym i po zmanipulowaniu owego outsidera pozbywa się go i tworzy świat rodem z Matrixa. Oczywiście wszystko kończy się szczęśliwie, ku uciesze oglądających i śpiewającego Artura Rojka.
Podstawmy teraz pod odpowiednie postaci pewne zjawiska społeczno-polityczne: niechaj geniusz Leon będzie kapitalizmem, "Pan w meloniku" - "ludem", "motłochem" czy jak tam grupy dominujące teraz określają walczących o swoją godność, zaś sam melonik - alternatywną, destrukcyjną ideologią lub jej brakiem, populizmem dowolnej maści etc. Trudno w krótkim tekście uzasadniać tego typu wybór, ale kiedy obejrzy się kreskówkę będzie on bardziej oczywisty. W pewnym momencie młody Leon wypowiada w stosunku do swojego dawnego kolegi, który zdradza mu swoją tożsamość słowa, że to nie jego wina, że źle skończył w życiu, lecz to wina owego kolegi, że rozpamiętuje swoją przeszłość. Skąd my to znamy? Czy ów chłopak, którego pobito, bo nie złapał piłki baseballowej (zasnął w trakcie meczu) nie powinien być wyrozumiały i elastyczny, oczekując, że coś ze zdolności/sławy/czegokolwiek Leona ścieknie na niego? Zapewne powinien cierpliwie, po chrześcijańsku znosić kolejne eksperymenty, pić dużo kawy (i tak pił), wnioskować o zmianę pokoju w sierocińcu etc. Winny jest z całą pewnością on sam, gdyż gdyby był przystosowany do "dzisiejszych czasów", nie doceniał geniuszu kolegi (z niewyspania mogło mu się to zdarzyć) i nie "brał wędki w swoje sprawy".
Ów kolega zatem - jak dobrze pamiętam zował się Goob, ale nie mam pewności, nie zapamiętuję tak dobrze fikcyjnych postaci - wchodzi po kilkunastu latach w skomplikowany związek z melonikiem, który opierał się badaniom swego twórcy - Leona - i również pragnie zemsty. Związek ten jest niemalże marksistowski w swej budowie: Goob jest bezwolnym narzędziem, "bazą", zaś melonik - inteligentną "nadbudową", sterującą jego zachowaniem. Widać to w późniejszej melonikowej dysutopii - pozostali przy życiu ludzie noszą zwielokrotnione przemysłowo kapelusze i z sympatycznych istot zmieniają się w narzędzia Głównego Melonika. Brzmi jak historia polskiej transformacji i prawicowego backlashu lat 2005-2007? A może wręcz opowieść o dojściu do władzy Adolfa Hitlera?
Drugie dno "Rodzinki Robinsonów" to tak naprawdę historia o kapitalizmie i jego skutkach, a także o możliwości jego naprawy. Egoistyczny pościg za indywidualnym szczęściem i akumulacją (nawet pod szczytnymi ideałami) kończy się zagrożeniem podstaw własnej egzystencji. Brak liczenia się z kosztami zewnętrznymi własnej ekspansji - czy to społecznymi, czy też ekologicznymi - objawia się tu z całą mocą. Oczywiście odpowiedź wytwórni Disneya nie będzie specjalnie emancypacyjna, wszak nie o zmianę postaw społecznych tu chodzi. Leon ma iść "do przodu, do przodu", a więc myśleć o sobie. Oczywiście, po likwidacji "zagrożenia melonikowego" zmienia jedną rzecz w przeszłości - krzyczy do będącego na boisku kolegi, przez co budzi się, łapie piłkę i staje się bohaterem spotkania. Pytanie, czy jest to jednorazowy wyskok, czy stałe przewartościowanie swojego wzorca postępowania? Oczywiście jego wynalazki mają służyć ludzkości, zaś pobudki Gooba mają być niskie i przyziemne, oparte na zawiści, inaczej nie byłoby bajki, dydaktyki i innych tego typu przyjemności. Brzmi to trochę jak bajka o "zwycięzcach transformacji", którzy po własnym sukcesie w wyjściu z komunizmu (czyżby był nim sierociniec?) rozładowują swe lęki przed "ciemnym ludem", a trwałą pomoc zastępują charytatywnym odruchem.
Sama bajka jest warsztatowo całkiem przednia, a i zakres rozważań, jakie jest w stanie wywołać, jest całkiem niezły. Wyprodukowana w 2007 roku zdaje się w jakimś sensie wyprzedzać kryzys kapitalizmu i zapowiadać wyzwania, przed którymi on stoi. Przestrzega, ale jednocześnie daje nadzieję. Nadzieję na świadomościową transformację, która wymaga większej ilości zwyczajnej, ludzkiej empatii i zwracania uwagi na potrzeby innych i środowiska. Pokazuje zagrożenia, jakie rodzą się w wyniku naszej obojętności, koszty zewnętrzne, których brak uwzględniania w działaniu skutkuje degradacją społeczności i ekosystemów. Dziś, kiedy stoimy na progu znaczących przewartościowań, związanych z upadkiem paradygmatu neoliberalnego, odpowiedź na temat zdolności kapitalizmu do adaptacji jest kluczowa dla jego przyszłości. System ten przetrwa, jeśli nauczy się skutecznie internalizować negatywne skutki swojej działalności i jego wpływu na środowisko i ludzi. Jeśli zawiedzie, zastępując kompleksowe reformy prowizorycznym łataniem dziur, kto wie, jaki sadystyczny melonik opanuje nasze umysły...
Pojechałem niedawno do siostry. Ponieważ ma czteroletnia siostrzenica, nie mogąc doczekać się przybycia wujka (co ja biedny poradzę, że akurat w ten dzień doszło do, hmm, intensywnych interakcji między służbami porządkowymi a straganiarzami na Powsińskiej?), poszła spać, zdecydowaliśmy się na obejrzenie pożyczonej dlań bajki, którą była "Rodzinka Robinsonów". Film na początku przytłoczył mnie mnogością wydarzeń (przestałem się dziwić, że dzisiejsze dzieciaki potrafią być rozkojarzone - nie należę do osób szczególnie starych, ale mózg niekiedy miał problemy ze zrozumieniem wydarzeń na ekranie), potem zafrapował, no i jak zwykle na końcu wzruszył. Tak to już jest, kiedy nie ogląda się zbyt wielu filmów i odzwyczaja się od zalewu telenowel i filmów sensacyjnych. Ponieważ jest to jednak bardziej blog polityczny niż kulturalny - chociaż kulturalny też posiadam i na niego zapraszam - napiszę pokrótce o drugim dnie, które w nim odkryłem.
Pokrótce tło sytuacyjne (uwaga - zdradzam fabułę!). Pewna matka oddaje swoje dziecko do sierocińca, to wyrasta na 12-letniego naukowca, który swoją pasją odstrasza ewentualnych rodziców adopcyjnych. Swoje nadzieje upatruje w wynalezieniu urządzenia, przywracającego ukryte w głowie wspomnienia - w ten sposób pozna swą matkę i będzie szczęśliwy. Coś jednak idzie nie tak, pojawiają się postacie z przeszłości, w tym "pan w meloniku", który okazuje się jego współlokatorem, którego zamęczył bezsennymi nocami pracy nad własnym wynalazkiem. Chce mu wykraść jego wynalazek i wraz z wysoce inteligentnym kapeluszem ("wadliwym" rezultatem jego eksperymentów z przyszłości) zdobyć sławę i społeczne uznanie poprzez podróż w czasie i pokrzyżowanie pomysłów Leona. Okazuje się jednak, że kapelusz jest bytem głęboce samodzielnym i po zmanipulowaniu owego outsidera pozbywa się go i tworzy świat rodem z Matrixa. Oczywiście wszystko kończy się szczęśliwie, ku uciesze oglądających i śpiewającego Artura Rojka.
Podstawmy teraz pod odpowiednie postaci pewne zjawiska społeczno-polityczne: niechaj geniusz Leon będzie kapitalizmem, "Pan w meloniku" - "ludem", "motłochem" czy jak tam grupy dominujące teraz określają walczących o swoją godność, zaś sam melonik - alternatywną, destrukcyjną ideologią lub jej brakiem, populizmem dowolnej maści etc. Trudno w krótkim tekście uzasadniać tego typu wybór, ale kiedy obejrzy się kreskówkę będzie on bardziej oczywisty. W pewnym momencie młody Leon wypowiada w stosunku do swojego dawnego kolegi, który zdradza mu swoją tożsamość słowa, że to nie jego wina, że źle skończył w życiu, lecz to wina owego kolegi, że rozpamiętuje swoją przeszłość. Skąd my to znamy? Czy ów chłopak, którego pobito, bo nie złapał piłki baseballowej (zasnął w trakcie meczu) nie powinien być wyrozumiały i elastyczny, oczekując, że coś ze zdolności/sławy/czegokolwiek Leona ścieknie na niego? Zapewne powinien cierpliwie, po chrześcijańsku znosić kolejne eksperymenty, pić dużo kawy (i tak pił), wnioskować o zmianę pokoju w sierocińcu etc. Winny jest z całą pewnością on sam, gdyż gdyby był przystosowany do "dzisiejszych czasów", nie doceniał geniuszu kolegi (z niewyspania mogło mu się to zdarzyć) i nie "brał wędki w swoje sprawy".
Ów kolega zatem - jak dobrze pamiętam zował się Goob, ale nie mam pewności, nie zapamiętuję tak dobrze fikcyjnych postaci - wchodzi po kilkunastu latach w skomplikowany związek z melonikiem, który opierał się badaniom swego twórcy - Leona - i również pragnie zemsty. Związek ten jest niemalże marksistowski w swej budowie: Goob jest bezwolnym narzędziem, "bazą", zaś melonik - inteligentną "nadbudową", sterującą jego zachowaniem. Widać to w późniejszej melonikowej dysutopii - pozostali przy życiu ludzie noszą zwielokrotnione przemysłowo kapelusze i z sympatycznych istot zmieniają się w narzędzia Głównego Melonika. Brzmi jak historia polskiej transformacji i prawicowego backlashu lat 2005-2007? A może wręcz opowieść o dojściu do władzy Adolfa Hitlera?
Drugie dno "Rodzinki Robinsonów" to tak naprawdę historia o kapitalizmie i jego skutkach, a także o możliwości jego naprawy. Egoistyczny pościg za indywidualnym szczęściem i akumulacją (nawet pod szczytnymi ideałami) kończy się zagrożeniem podstaw własnej egzystencji. Brak liczenia się z kosztami zewnętrznymi własnej ekspansji - czy to społecznymi, czy też ekologicznymi - objawia się tu z całą mocą. Oczywiście odpowiedź wytwórni Disneya nie będzie specjalnie emancypacyjna, wszak nie o zmianę postaw społecznych tu chodzi. Leon ma iść "do przodu, do przodu", a więc myśleć o sobie. Oczywiście, po likwidacji "zagrożenia melonikowego" zmienia jedną rzecz w przeszłości - krzyczy do będącego na boisku kolegi, przez co budzi się, łapie piłkę i staje się bohaterem spotkania. Pytanie, czy jest to jednorazowy wyskok, czy stałe przewartościowanie swojego wzorca postępowania? Oczywiście jego wynalazki mają służyć ludzkości, zaś pobudki Gooba mają być niskie i przyziemne, oparte na zawiści, inaczej nie byłoby bajki, dydaktyki i innych tego typu przyjemności. Brzmi to trochę jak bajka o "zwycięzcach transformacji", którzy po własnym sukcesie w wyjściu z komunizmu (czyżby był nim sierociniec?) rozładowują swe lęki przed "ciemnym ludem", a trwałą pomoc zastępują charytatywnym odruchem.
Sama bajka jest warsztatowo całkiem przednia, a i zakres rozważań, jakie jest w stanie wywołać, jest całkiem niezły. Wyprodukowana w 2007 roku zdaje się w jakimś sensie wyprzedzać kryzys kapitalizmu i zapowiadać wyzwania, przed którymi on stoi. Przestrzega, ale jednocześnie daje nadzieję. Nadzieję na świadomościową transformację, która wymaga większej ilości zwyczajnej, ludzkiej empatii i zwracania uwagi na potrzeby innych i środowiska. Pokazuje zagrożenia, jakie rodzą się w wyniku naszej obojętności, koszty zewnętrzne, których brak uwzględniania w działaniu skutkuje degradacją społeczności i ekosystemów. Dziś, kiedy stoimy na progu znaczących przewartościowań, związanych z upadkiem paradygmatu neoliberalnego, odpowiedź na temat zdolności kapitalizmu do adaptacji jest kluczowa dla jego przyszłości. System ten przetrwa, jeśli nauczy się skutecznie internalizować negatywne skutki swojej działalności i jego wpływu na środowisko i ludzi. Jeśli zawiedzie, zastępując kompleksowe reformy prowizorycznym łataniem dziur, kto wie, jaki sadystyczny melonik opanuje nasze umysły...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz