Po zdobyciu Kupieckich Domów Towarowych władzom miasta chyba zaczęła się podobać nowa forma dialogu społecznego. Kupcy w mieście znaleźli się pod obstrzałem - teraz możemy usłyszeć o interwencji na skrzyżowaniu Powsińskiej i św. Bonifacego. Interwencja ta nie do końca spodobała się gapiom, o samych osobach prowadzących handel uliczny nie mówiąc. Handlu już nie ma, wygląda na to, że władze miasta (znów posiłkujące się literą prawa) są z siebie zadowolone. Tymczasem sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana, niż chciałaby to widzieć ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz, a interesy społeczne rozkładają się nieco inaczej w wypadku KDT, a inaczej - w wypadku drobnego handlu ulicznego. Europejskich standardów w tej dziedzinie nie da się w nieskończoność wprowadzać przemocą.
Pod moim domem również toczy się drobny handel uliczny. Handluje się mydłem i powidłem - koegzystencja między lokalną społecznością a handlarzami i handlarkami jest tak dalece posunięta, że starają się oni/one zachowywać drożność chodnika i nie paraliżować ruchu pieszych. Czasem ktoś coś kupi, ulica - która w miejscu handlu jest dość martwa - lekko ożywa, a pod nosem, bez konieczności wybierania się do całodobowego marketu, można kupić nieco tanich skarpetek, warzywa i owoce prosto ze wsi. Boję się teraz wymieniać nazwę ulicy, co by służby mundurowe nie skończyły z tą samowolką. Swoją drogą bardzo interesująco brzmi wiadomość, przywołana w jednym z serwisów informacyjnych a propos doniesień z Powsińskiej: "Przyjazne Państwo proponuje: Utrata towaru i areszt dla nielegalnych handlarzy ulicznych". Faktycznie, brzmi przyjaźnie...
Czy jednak miasto nie ma sobie naprawdę nic do zarzucenia? Niedawna sprawa Bazaru Banacha pokazuje, że nie zawsze jest tak, że "nieodpowiedzialni straganiarze" lekceważą kuszące oferty samorządu. Spora część targowisk, niedofinansowanych, popada w ruinę i odstrasza potencjalne osoby kupujące. Pod pozorem "uczłowieczania przestrzeni" tworzy się warunki poparcia społecznego dla zmian dość radykalnych, jak np. stawianie na miejscu bazaru wieżowca. Na parterze miejsca handlowe owszem, mają być, ale mniej niż na dotychczasowej powierzchni i droższe. Reszta może sobie się przenieść z tradycyjnego miejsca handlu na Ochocie - np. na Bakalarską. Stan targowiska na Gotarda z kolei jest taki, że bardzo często w ankietach rewitalizacyjnych Mokotowa pojawiał się wręcz postulat jego likwidacji. A ludzie gdzieś pracować powinni...
Oczywiście, zupełnie nieuregulowany handel nie jest niczym dobrym. Może nie tylko szpecić miejską przestrzeń, ale też np. utrudniać ruch. Jeśli chcemy ucywilizować to zjawisko, powinniśmy wpierw zastanowić się nad jego przyczynami, a policyjne interwencje używać jako ostateczność. Przez lata dominującym dyskursem debaty publicznej (szczególnie na początku okresu transformacji) był ten, chwalący ludzką zaradność. Przy społecznej akceptacji stwierdzenia, że "pierwszy milion należy ukraść" kupcy, często samodzielnie sprowadzający towar i handlujący nim na ulicach, wydawali się pionierami, o czym w komentarzu dla "Krytyki Politycznej" napisała Agata Czarnacka. Teraz, gdy od transformacji ekonomicznej mija coraz więcej czasu, o tym fakcie się zapomina i handlarze uliczni, przypominający o dawnej przaśności towarzyszącej pierwszej połowie lat 90. XX wieku, stają się wrogami publicznymi numer 1. Teraz ma być pięknie, cywilizowanie i europejsko - czyli Złote Tarasy albo nic.
Skoro do tej pory elastyczność traktowano jako cnotę, to czy miasto nie powinno przemyśleć, w jaki sposób zapewnić tego typu drobnemu, niestabilnemu handlowi dobrych warunków jego prowadzenia, które zarazem nie będą stanowić estetycznego zgrzytu albo też tamować ruch? Nie każda osoba handlująca ma plan stałego utrzymywania swojego stoiska - czy zatem nie dałoby się zmienić regulaminów handlowych i np. zaproponować stworzenie stałych stoisk w określonych częściach miast, które mogłyby być zajmowane za określoną opłatą przez osoby chętne, np. na tydzień czy dwa tygodnie? Nie każda/każdy sprzedający kwiaty czy sznurówki potrzebuje wielomiesięcznych umów, może też chcieć zmienić miejsce handlu. Po kilka tego typu lekkich, estetycznych, dopasowanych do wyglądu otoczenia stoisk może pojawić się na istotnych skrzyżowaniach albo przy stacjach metra - nie sądzę, by miały one wyglądać np. na stacji Świętokrzyska gorzej niż dmuchane reklamy filmowych hitów.
To oczywiście propozycja, która może stać się bazą dalszych działań. Na pewno w proces tworzenia tego typu warunków do handlu i regulacji mających go nadzorować musi brać udział lokalna społeczność (to wszak jej ma służyć przestrzeń publiczna danej okolicy), środowiska kupieckie z już istniejących bazarów, jak i również owi drobni handlarze i handlarki uliczne - po to, by spytać się w końcu samych zainteresowanych, dlaczego wybierają taką formę sprzedaży i jakie działania władz miasta albo kupieckich spółek mogłyby sprawić, że by ją zmieniły bez pogorszenia własnych rachunków życia. Dużo bardziej niż policjantów do tego typu działań potrzeba by... street workerów, prowadzących intensywne badania nad problemem. Zupełnie inne czynniki mogą bowiem odgrywać rolę w wypadku ulicy Powsińskiej, a inne - placu przy stacji metra Centrum. Władze miasta na pewno posiadają zasoby ludzkie, by np. za pomocą ubranych po cywilnemu pracowników Straży Miejskiej czy też służb socjalnych wykorzystać te pomysły dla publicznego dobra. Czy ma wizję, potrzebną do zrealizowania tego typu pomysłu? Pytanie pozostawiam otwarte.
Pod moim domem również toczy się drobny handel uliczny. Handluje się mydłem i powidłem - koegzystencja między lokalną społecznością a handlarzami i handlarkami jest tak dalece posunięta, że starają się oni/one zachowywać drożność chodnika i nie paraliżować ruchu pieszych. Czasem ktoś coś kupi, ulica - która w miejscu handlu jest dość martwa - lekko ożywa, a pod nosem, bez konieczności wybierania się do całodobowego marketu, można kupić nieco tanich skarpetek, warzywa i owoce prosto ze wsi. Boję się teraz wymieniać nazwę ulicy, co by służby mundurowe nie skończyły z tą samowolką. Swoją drogą bardzo interesująco brzmi wiadomość, przywołana w jednym z serwisów informacyjnych a propos doniesień z Powsińskiej: "Przyjazne Państwo proponuje: Utrata towaru i areszt dla nielegalnych handlarzy ulicznych". Faktycznie, brzmi przyjaźnie...
Czy jednak miasto nie ma sobie naprawdę nic do zarzucenia? Niedawna sprawa Bazaru Banacha pokazuje, że nie zawsze jest tak, że "nieodpowiedzialni straganiarze" lekceważą kuszące oferty samorządu. Spora część targowisk, niedofinansowanych, popada w ruinę i odstrasza potencjalne osoby kupujące. Pod pozorem "uczłowieczania przestrzeni" tworzy się warunki poparcia społecznego dla zmian dość radykalnych, jak np. stawianie na miejscu bazaru wieżowca. Na parterze miejsca handlowe owszem, mają być, ale mniej niż na dotychczasowej powierzchni i droższe. Reszta może sobie się przenieść z tradycyjnego miejsca handlu na Ochocie - np. na Bakalarską. Stan targowiska na Gotarda z kolei jest taki, że bardzo często w ankietach rewitalizacyjnych Mokotowa pojawiał się wręcz postulat jego likwidacji. A ludzie gdzieś pracować powinni...
Oczywiście, zupełnie nieuregulowany handel nie jest niczym dobrym. Może nie tylko szpecić miejską przestrzeń, ale też np. utrudniać ruch. Jeśli chcemy ucywilizować to zjawisko, powinniśmy wpierw zastanowić się nad jego przyczynami, a policyjne interwencje używać jako ostateczność. Przez lata dominującym dyskursem debaty publicznej (szczególnie na początku okresu transformacji) był ten, chwalący ludzką zaradność. Przy społecznej akceptacji stwierdzenia, że "pierwszy milion należy ukraść" kupcy, często samodzielnie sprowadzający towar i handlujący nim na ulicach, wydawali się pionierami, o czym w komentarzu dla "Krytyki Politycznej" napisała Agata Czarnacka. Teraz, gdy od transformacji ekonomicznej mija coraz więcej czasu, o tym fakcie się zapomina i handlarze uliczni, przypominający o dawnej przaśności towarzyszącej pierwszej połowie lat 90. XX wieku, stają się wrogami publicznymi numer 1. Teraz ma być pięknie, cywilizowanie i europejsko - czyli Złote Tarasy albo nic.
Skoro do tej pory elastyczność traktowano jako cnotę, to czy miasto nie powinno przemyśleć, w jaki sposób zapewnić tego typu drobnemu, niestabilnemu handlowi dobrych warunków jego prowadzenia, które zarazem nie będą stanowić estetycznego zgrzytu albo też tamować ruch? Nie każda osoba handlująca ma plan stałego utrzymywania swojego stoiska - czy zatem nie dałoby się zmienić regulaminów handlowych i np. zaproponować stworzenie stałych stoisk w określonych częściach miast, które mogłyby być zajmowane za określoną opłatą przez osoby chętne, np. na tydzień czy dwa tygodnie? Nie każda/każdy sprzedający kwiaty czy sznurówki potrzebuje wielomiesięcznych umów, może też chcieć zmienić miejsce handlu. Po kilka tego typu lekkich, estetycznych, dopasowanych do wyglądu otoczenia stoisk może pojawić się na istotnych skrzyżowaniach albo przy stacjach metra - nie sądzę, by miały one wyglądać np. na stacji Świętokrzyska gorzej niż dmuchane reklamy filmowych hitów.
To oczywiście propozycja, która może stać się bazą dalszych działań. Na pewno w proces tworzenia tego typu warunków do handlu i regulacji mających go nadzorować musi brać udział lokalna społeczność (to wszak jej ma służyć przestrzeń publiczna danej okolicy), środowiska kupieckie z już istniejących bazarów, jak i również owi drobni handlarze i handlarki uliczne - po to, by spytać się w końcu samych zainteresowanych, dlaczego wybierają taką formę sprzedaży i jakie działania władz miasta albo kupieckich spółek mogłyby sprawić, że by ją zmieniły bez pogorszenia własnych rachunków życia. Dużo bardziej niż policjantów do tego typu działań potrzeba by... street workerów, prowadzących intensywne badania nad problemem. Zupełnie inne czynniki mogą bowiem odgrywać rolę w wypadku ulicy Powsińskiej, a inne - placu przy stacji metra Centrum. Władze miasta na pewno posiadają zasoby ludzkie, by np. za pomocą ubranych po cywilnemu pracowników Straży Miejskiej czy też służb socjalnych wykorzystać te pomysły dla publicznego dobra. Czy ma wizję, potrzebną do zrealizowania tego typu pomysłu? Pytanie pozostawiam otwarte.
4 komentarze:
Zastanawiam się czy autor, zna środowisko handlarzy ulicznych? Ja znam, dość dobrze. Częstokroć są to ludzie pobierający legalnie zasiłki dla bezrobotnych, zazwyczaj mają w głębokim poważaniu legalność swoich działań, płacenie nakładanych mandatów i uwarunkowania prawne swoich działań. Zazwyczaj zatrudniają nielegalnie pracowników, gdyż nie funkcjonują na jednym straganie. Bynajmniej przychody uzyskiwane nie są jakieś wybitnie małe. Przy tym nie podlegają w żaden sposób opodatkowaniu i kontroli skarbowej.
Jakoś wydaje mi się to wystarczającym powodem, wspartym sygnałami mieszkańców okolic by zrobić porządek z kimś kto kpi sobie z prawa. Nie uważam reakcji służb porządkowych za jakieś skrajne. Normalna egzekucja prawa.
O jakich rozwiązaniach mowa? bo nie za bardzo ej dostrzegam.
Mam wrażenie że z moich postów każdy wybiera sobie to, co mu wygodnie, szczególnie do krytyki. Akurat TVN Warszawa dość dobrze streścił to, o co mi chodzi - to nie jest forma dialogu społecznego, tak, te formy handlu są nieestetyczne i trzeba je ucywilizować, przy czym skupianie się na skutkach a nie na profilaktyce jest ślepą uliczką. Kupcy znowu tam wracają - i co, będziemy się siłować w nieskończoność, aż poleje się jeszcze więcej krwi? Świetna perspektywa.
Obok legalizmu prawnego potrzebna jest też życiowa empatia. Nie zachwycają mnie te straganiki, ani też przypadki ich niezgodności z prawem, chciałbym jednak, by w końcu ktoś z tymi ludźmi zaczął z władz miasta rozmawiać i by zastanowić się wspólnie, jak przekonać tych ludzi, żeby zaczęli handlować w legalnej formie. Mandaty, wyprowadzenia siłowe etc. powinny być ostatnią formą kontaktu, a w tym wypadku obawiam się, że były pierwszą i jedyną. Poza tym nie słyszałem żeby akurat te stragany społeczności lokalnej znacząco przeszkadzały. Takie działania w żaden sposób nie sprawiają, że nielegalna działalność znika albo jest legalizowana. Alternatywy zarysowałem, ale obawiam się, że mało kto zainteresowany jest ich podjęciem...
widocznie inne stacje komercyjne wykazały się większą dbałością o obiektywizm, bo osobiście oglądałem relacje zawierającą wypowiedzi przechodniów. Empatia, a i owszem, tylko zastanawiam się jak zastosować ją w praktyce. To o co się rozchodzi zazwyczaj tym ludziom, to ponosić jak najmniejsze koszty...jak najmniejszym nakładem po prostu handlować. przykład z mojej rodziny, że zacytuje: pierdolę placowe na targowisku, jak mogę za darmo, bo chyba nie myślisz że zapłacę mandat? Ściągną mi? z czego? jestem bezrobotny bez prawa do zasiłku.etc. obok legalizmu prawnego, zasadniczo potrzebne jest mądre prawo z którym obywatel nie będzie dyskutował, właśnie dlatego że TO JEST PRAWO. Jeżeli przyjąć założenie że w każdej dziedzinie życia organ wykonawczy ma posługiwać się empatia to dojdziemy do absurdów, podobnych do tych w sprawie KDT. ktoś rości sobie prawo do czegoś do czego nie ma podstaw rościć sobie tego prawa. Ktoś zaczyna czytać rzeczywistość jako osoba uprzywilejowana, na podstawie swoich własnych irracjonalnych powodów. Nie może być wymówką nasza transformacja, wieczny okres przejściowy i takie tam popierdółki. jeżeli chcemy tworzyć państwo prawa, żyć w miarę praworządnym społeczeństwie, musi nastąpić pewne przewartościowanie mentalne. Prawo jest po to by go przestrzegać. państwo jest od tego by chronić obywateli przed bezprawiem oraz by realizowac inne cele które wyznacza społeczeństwo. jeżeli to nazywasz brakiem empatii, masz prawo. Nie twierdze że państwo Polskie wywiązuje się z roli ustawodawcy mądrego prawa, ale będę ostatnim który mu zarzuci egzekwowanie istniejącego opartego o rzeczowe fundamenty. taka krytyka jest destrukcyjna i wzywająca do obstrukcji egzekucji tegoż prawa.
Ale gdzie ja nawołuje do łamania prawa? Zwracam tylko uwagę na to że nie czuję się przekonany do tej formy reakcji urzędniczej, szczególnie na tej fazie postępowania. Hurtowe traktowanie wszystkich tego typu spraw sprawia, że nigdy nie rozwiązujemy ich do końca - to nie jest KDT i teren pod budowę muzeum. No i nie nazywałbym transformacji "popierdółką" - zarówno realny socjalizm, jak i neoliberalna transformacja odpowiadają za taki,a nie inny stan ludzkich głów. Tego nie zmieni się przepychankami, co najwyżej ci ludzie zaczną olewać państwo i traktować je jak kolejnego "zaborcę".
Empatia wcale nie wyklucza skuteczności i egzekwowania prawa. Skuteczne działanie wymaga jednak nie tylko kija, ale i marchewki. Być może ktoś z Twojej rodziny nie będzie chciał legalizować - ale czy dasz gwarancję, że będzie tak w wypadku każdej osoby handlującej na ulicy? Elastyczność wymaga dialogu nt. tego, czemu handlują nielegalnie, następnie próby zaradzenia sytuacji, a potem także i egzekucji prawa. Nie tylko w formie wystawiania mandatów - można przecież promować większy udział prac publicznych jako odsuwających zarówno od handlu, jak i służących lokalnej społeczności. W każdym bądź razie ja nie widzę problemu w tym, żeby internalizować koszty zewnętrzne takiej działalności, np. zajmowanie przestrzeni publicznej, ale wszystko po kolei.
O polskim prawie można dużo dyskutować, ale nie o to chodzi. Empatia nigdy nie jest bezsilnością - jest po prostu uznaniem, że ludzie, jeśli nie dostaną narzędziowni umożliwiającej im funkcjonowanie, będą działać tak, jak potrafią, czyli w tym wypadku poza prawem. Przewartościowanie mentalne musi działać w obydwie strony - władz i społeczeństwa, wtedy będzie OK. Jeśli będzie tak, że informować nielegalnych handlarzy będzie się za pomocą ogłoszenia w Internecie, bez pewności, czy te osoby Internet posiadają, to z pewnością nie będzie to skuteczne. Adekwatność stosowanych środków do "zagrożenia społecznego" danej działalności również jest istotnym czynnikiem w kształtowaniu państwa prawa.
Prześlij komentarz