Czasem, kiedy stykam się z ludźmi, o których wrażliwości społecznej nie mam wątpliwości, ogarnia mnie ciężka zaduma. Zawsze wydawało mi się bowiem, że nie ma nic prostszego, jak zrozumieć, że zwyczajnie różnimy się od siebie i pamiętając o tym, szukać punktów wspólnych. Tymczasem wielcy piewcy własnej lewicowości niekiedy lubią posuwać się do groteskowej przesady, byle tylko poczuć się dobrze. Odznacza się to najczęściej protekcjonalnym klepaniem po plecach, dążeniem do jedności za wszelką cenę (program najczęściej nie gra w tej opcji roli) lub też doszukiwaniu się nawet nie podobieństwa - co jest jak najbardziej uzasadnione - co identyczności zielonej polityki i np. socjaldemokracji. Do pewnego stopnia bywa to zabawne, czasem po prostu do bólu przewidywalne, zawsze jednak potrafi wytrącić z równowagi, jeśli tego typu opinie usiłuje się wcisnąć bez refleksji, czym właściwie Zieloni są.
Zielona polityka dąży do równowagi na szali "wolność-równość". Uważamy, że jedna wartość bez drugiej nie ma sensu, aczkolwiek w różnych odcieniach ideowych różnie akcentuje się ich sens i znaczenie. Jednostka nie przeżyje bez społeczeństwa, zaś społeczeństwo nie obędzie się bez kreatywności, wysiłku i talentów każdego z nas z osobna. Na wszystko patrzymy przez pryzmat wpływu naszych działań na otaczające nas środowisko przyrodnicze - bez tego komponentu nie ma dojrzałego ekologizmu. Nie ma go też, jeśli zapomina się o społecznej wrażliwości i ekonomicznej odpowiedzialności. Taka mieszanka wartości, najczęściej kontrastowanych ze sobą i nazywanych przeciwieństwami, budzić może konsternację. Widać to najwyraźniej na spotkaniach, kiedy wśród głosów publiczności jednocześnie pojawiają się nawoływania do "pójścia do centrum" i "skrętu w lewo".
Zachęty te są o tyle zabawne, że zapominają o jednym - dla wielu dotychczasowy podział na oś lewica-prawica przestaje mieć znaczenie. Dla mnie - osoby poczuwającej się do przynależności do lewej strony sceny politycznej - nie było łatwo przyjąć tego faktu do wiadomości. Kiedy jednak słuchałem rozlicznych "dobrych rad", sugerujących bądź to rezygnację z troski o osoby potrzebujące pomocy, bądź to zwarcie szyków z kolejnym frontem radykalnej lewicy, zacząłem rozumieć "bycie do przodu". Dla jednych ekologia jest bowiem tylko kwiatkiem do kożucha neoliberalnego wyzysku, dla drugich zaś - bądź to "modą" do wykorzystania w politycznych kampaniach, bądź też brednią, odwodzącą od "walki klas" i innych tego typu przyjemności.
Nie twierdzę, że wszyscy liberałowie i "tradycyjni lewicowcy" są właśnie tacy. Wiele i wielu z nich rozumie koncepcję zrównoważonego rozwoju, będącą kamieniem węgielnym zielonej polityki i zdaje sobie sprawę z tego, że jakość życia ludzkiego w dużej mierze determinowana jest przez jakość otoczenia. Zdewastowane środowisko naturalne nie pozwala na odpoczynek, zwiększa koszty opieki zdrowotnej, zaburza stosunki międzynarodowe, wpływając na wzrost dysproporcji rozwojowych między Globalną Północą i Południem. Skoro tak, nie ma sensu tworzenie sztucznej opozycji pomiędzy dbałością o środowisko a rozwojem społecznym i gospodarczym - co więcej, nie ma prawdziwego rozwoju bez dbałości o przyrodę.
Niektórzy dziwią się też, że wymykamy się "ortodoksyjnym" receptom i potrafimy je kwestionować. Zwalczanie monopoli idzie u nas w parze z dbałością o prawa pracownicze i o równowagę między pracą a życiem. Nie satysfakcjonuje nas istniejąca gospodarka, nie oznacza to jednak, że mamy ochotę wszystko prywatyzować lub też nacjonalizować. Nie mamy ochoty trzymać górników pod ziemią tylko dlatego, że stanowią część mitycznego "świata pracy" - chcemy zapewnić im warunki do podjęcia godnej pracy za godną płacę w sektorze zielonych technologii. Chcemy wysokiej jakości usług publicznych, przez co można nas nazwać "propaństwowcami". Chcemy też uczciwej konkurencji na rynku tam, gdzie nie oznacza to obniżania standardów społecznych i ekologicznych. Nie jesteśmy ani z Marksa, ani z Wenus... pardon, Hayeka. Jesteśmy Zieloni.
Oczekiwanie od nas automatycznego poparcia dla każdego strajku czy też dla każdej prywatyzacji mija się z celem. Jak to trafnie określa się w "Vision Green", dokumencie programowym kanadyjskich Zielonych, jesteśmy sprytną formacją praktycznych ludzi. Nie oczekujemy też, że nagle wszyscy dookoła zaczną uznawać nasze poglądy za jedynie słuszne. W dialogu można wypracować konsensus - słowo, które w polskiej demokracji powoli staje się wyklęte. Do wyborów idziemy szerokim frontem i mamy nadzieję, że wartości dla nas istotne - zrównoważony rozwój, równouprawnienie, tolerancja czy też świeckie państwo - znajdą swoje miejsce w kampanii wyborczej. Sądzę, że Polska zasługuje na europosłanki i europosłów, którzy będą myśleć do przodu, a nie będą trzymać się utartych kolei myślenia o przeszłości.
Zielona polityka dąży do równowagi na szali "wolność-równość". Uważamy, że jedna wartość bez drugiej nie ma sensu, aczkolwiek w różnych odcieniach ideowych różnie akcentuje się ich sens i znaczenie. Jednostka nie przeżyje bez społeczeństwa, zaś społeczeństwo nie obędzie się bez kreatywności, wysiłku i talentów każdego z nas z osobna. Na wszystko patrzymy przez pryzmat wpływu naszych działań na otaczające nas środowisko przyrodnicze - bez tego komponentu nie ma dojrzałego ekologizmu. Nie ma go też, jeśli zapomina się o społecznej wrażliwości i ekonomicznej odpowiedzialności. Taka mieszanka wartości, najczęściej kontrastowanych ze sobą i nazywanych przeciwieństwami, budzić może konsternację. Widać to najwyraźniej na spotkaniach, kiedy wśród głosów publiczności jednocześnie pojawiają się nawoływania do "pójścia do centrum" i "skrętu w lewo".
Zachęty te są o tyle zabawne, że zapominają o jednym - dla wielu dotychczasowy podział na oś lewica-prawica przestaje mieć znaczenie. Dla mnie - osoby poczuwającej się do przynależności do lewej strony sceny politycznej - nie było łatwo przyjąć tego faktu do wiadomości. Kiedy jednak słuchałem rozlicznych "dobrych rad", sugerujących bądź to rezygnację z troski o osoby potrzebujące pomocy, bądź to zwarcie szyków z kolejnym frontem radykalnej lewicy, zacząłem rozumieć "bycie do przodu". Dla jednych ekologia jest bowiem tylko kwiatkiem do kożucha neoliberalnego wyzysku, dla drugich zaś - bądź to "modą" do wykorzystania w politycznych kampaniach, bądź też brednią, odwodzącą od "walki klas" i innych tego typu przyjemności.
Nie twierdzę, że wszyscy liberałowie i "tradycyjni lewicowcy" są właśnie tacy. Wiele i wielu z nich rozumie koncepcję zrównoważonego rozwoju, będącą kamieniem węgielnym zielonej polityki i zdaje sobie sprawę z tego, że jakość życia ludzkiego w dużej mierze determinowana jest przez jakość otoczenia. Zdewastowane środowisko naturalne nie pozwala na odpoczynek, zwiększa koszty opieki zdrowotnej, zaburza stosunki międzynarodowe, wpływając na wzrost dysproporcji rozwojowych między Globalną Północą i Południem. Skoro tak, nie ma sensu tworzenie sztucznej opozycji pomiędzy dbałością o środowisko a rozwojem społecznym i gospodarczym - co więcej, nie ma prawdziwego rozwoju bez dbałości o przyrodę.
Niektórzy dziwią się też, że wymykamy się "ortodoksyjnym" receptom i potrafimy je kwestionować. Zwalczanie monopoli idzie u nas w parze z dbałością o prawa pracownicze i o równowagę między pracą a życiem. Nie satysfakcjonuje nas istniejąca gospodarka, nie oznacza to jednak, że mamy ochotę wszystko prywatyzować lub też nacjonalizować. Nie mamy ochoty trzymać górników pod ziemią tylko dlatego, że stanowią część mitycznego "świata pracy" - chcemy zapewnić im warunki do podjęcia godnej pracy za godną płacę w sektorze zielonych technologii. Chcemy wysokiej jakości usług publicznych, przez co można nas nazwać "propaństwowcami". Chcemy też uczciwej konkurencji na rynku tam, gdzie nie oznacza to obniżania standardów społecznych i ekologicznych. Nie jesteśmy ani z Marksa, ani z Wenus... pardon, Hayeka. Jesteśmy Zieloni.
Oczekiwanie od nas automatycznego poparcia dla każdego strajku czy też dla każdej prywatyzacji mija się z celem. Jak to trafnie określa się w "Vision Green", dokumencie programowym kanadyjskich Zielonych, jesteśmy sprytną formacją praktycznych ludzi. Nie oczekujemy też, że nagle wszyscy dookoła zaczną uznawać nasze poglądy za jedynie słuszne. W dialogu można wypracować konsensus - słowo, które w polskiej demokracji powoli staje się wyklęte. Do wyborów idziemy szerokim frontem i mamy nadzieję, że wartości dla nas istotne - zrównoważony rozwój, równouprawnienie, tolerancja czy też świeckie państwo - znajdą swoje miejsce w kampanii wyborczej. Sądzę, że Polska zasługuje na europosłanki i europosłów, którzy będą myśleć do przodu, a nie będą trzymać się utartych kolei myślenia o przeszłości.
1 komentarz:
Ładne zdjęcie :*
Prześlij komentarz