Powrót do rodzimej rzeczywistości polityczno-społecznej po pobycie poza granicami Polski może być intensywnym doznaniem poznawczym. Kiedy bowiem wraca się z Finlandii, kraju, który jeszcze 100 lat temu był całe wieki za naszym krajem pod względem rozwoju, a dziś jest w czołówce państw cieszących się dobrobytem i innowacyjną gospodarką, do kraju, w którym nadal wierzy się w wielu kręgach, że wyjściem z kryzysu neoliberalnego kapitalizmu jest jeszcze więcej neoliberalnego kapitalizmu, potrafi być to szokujące. Ba, ciężkie do wytrzymania dla receptorów nerwowych, które wcześniej analizowały poziom zabezpieczeń społecznych, równouprawnienia płci czy też polityki ekologicznej w gościnnej krainie. Naszym wzorem gościnności dużo bardziej okazuje się Lech Wałęsa, który nawołuje do siłowego wypędzania związkowców z biura poselskiego Donalda Tuska.
Zanalizujmy pokrótce sytuację - lider "Solidarności", laureat pokojowej Nagrody Nobla stwierdza, że najlepszą formą dialogu społecznego i reagowania na działania związkowców jest siła. Osoba, która sama była pracownikiem, teraz, po osiągnięciu określonego statusu społecznego, odmawia go innym, ba, przechodząc "tam, gdzie stało ZOMO". Jeszcze niedawno postulował przyznanie pracodawcom prawa do lokautu, mówiąc, że "czasy się zmieniły". Owszem, zmieniły się - poziom uzwiązkowienia to jakieś 15%, a wielu prywatnych pracodawców, łamiąc prawo, ogranicza lub wręcz odbiera prawo do pracowniczego samoorganizowania się. Wyzysk w supermarketach był już opisywany na setki sposobów i nie muszę się w tej kwestii powtarzać. Stosunek siły między obydwiema grupami, nierówny już poprzez siłę kapitału, stojącą za zatrudniającymi, zaburza się wtedy jeszcze bardziej.
Odróżnijmy tu dwa poziomy dyskusji - postulaty protestujących od ich zachowania. Możemy mieć wątpliwości, czy ich postulaty są sensowne czy też nie. Istnienie tak licznych grup, przechodzących na wcześniejszą emeryturę nie wydaje się sensowne w nowoczesnej gospodarce. Joseph Stiglitz, któremu daleko od neoliberalizmu, zaleca wręcz wydłużanie czasu emerytalnego. Z drugiej zaś strony chce się zabrać prawa nabyte, przysługujące różnym grupom społecznym. Tak ważna decyzja musi być zatem efektem autentycznego dialogu społecznego, w którym wspólnota polityczna, jaką tworzymy, zdecyduje, na co nas stać, a czego zapewnić w tym momencie nie możemy. Nie uważam na przykład, by w imieniu fałszywie pojętej solidarności dajmy na to dziennikarze mieli szybciej przechodzić na emeryturę.
Jednocześnie nie mam najmniejszej wątpliwości, że Donald Tusk nie jest reformatorem. Zapraszając na rozmowy jednocześnie twierdzi, że nie ustąpi. Arogancja władzy wychodzi tu na wierzch. Połowiczne klajstrowanie systemu nie zapobiegnie jego krachowi w perspektywie długookresowej. Udaje się wrażliwość społeczną, odwołując się do szczytnych haseł "Flexicurity". Panie Premierze, jeśli dobrze rozumie Pan ten termin, to oczekuję przy okazji tej reformy przygotowania pakietu ustaw, w których wydłuży się czas otrzymywania zasiłku dla bezrobotnych do 3 lat i jego wysokości do 90% wynagrodzenia z ostatnich 12 miesięcy pracy danej osoby i zapewni się finansowane przez państwo szkolenia przekwalifikowujące. Tak system działa w Danii, gdzie w zamian uelastyczniono kodeks pracy. Związki zawodowe się zgodziły. Dziś bezrobocie jest tam dużo poniżej 3% (a przed reformą wynosiło ponad 9%), a zasada "złotego trójkąta" zapewnia równowagę na rynku pracy. Wszelkie posunięcia, które zakładają jednostronny wzrost dyspozycyjności pracowników bez zwiększania ich możliwości zmiany pracodawcy bez lęku przed degradacją społeczną z modelem "Flexicurity" nie mają nic wspólnego.
Odrębną kwestią jest model działania związkowców. I tu znowu - nie trzeba się z nim zgadzać, by uznać, że grupa społeczna X czy Y ma prawo do obrony swoich uprawnień w sytuacji, kiedy władza jej je odbiera. Metody, które stosuje, mogą być skrajne, ale ich stosowanie nie musi świadczyć o warcholstwie, ale wręcz przeciwnie - o wzorcowym spełnianiu swoich zadań jako grupy interesu. O ile rzucanie kamieni w szyby sklepowe zakrawa na absurd, o tyle okupacja kancelarii premiera bądź też jego biuro poselskiego jest jak najbardziej na miejscu. Oskarżanie o "zakłócanie miru domowego" w miejscu pracy i kontaktu osoby publicznej z obywatelkami i obywatelami jest jakąś wyrafinowaną formą politycznego zidiocenia. Czy Donaldowi Tuskowi protestujący związkowcy zakłócili spokój, kiedy jadł niedzielnego schabowego ze swoją rodziną w niedzielne popołudnie?
Związki zawodowe mają za swój cel dbanie o interesy pracownic i pracowników, by równoważyć wpływy pracodawców i w ten sposób wynajdywać "złoty środek", akceptowalny dla obydwu stron. Co zatem według krytyków ich działań powinny robić? Chyba proponować jeszcze większe zwolnienia, cięcia zarobków i wzrost pensji dla kierownictwa niż same kierownictwo - tyle można wywnioskować z żalów niezadowolonych. I znowuż - do zgodzenia się z tego typu opinią nie trzeba być ślepym miłośnikiem uciśnionych. W Polsce przekleństwem jest brak myślenia w kategoriach wspólnotowych i w aktualnych protestach widzę bardziej obronę partykularnych interesów niż jakąś większą wizję bardziej sprawiedliwych stosunków w miejscach pracy. Jednak tak rzą, jak i pracodawcy nie są tu lepsi - czemu np. nauczyciele nie mogą mieć prawa do tzw. sabbaticali, czyli belgijskiego pomysłu na to, by po każdych sześciu latach pracy mieli roczny płatny urlop wypoczynkowy, z czego jego połowę mieliby wykorzystywać na szkolenie i samodoskonalenie? Gdzie tu dbanie o kapitał społeczny i innowacyjną gospodarkę?
Należy stworzyć warunki do tego, by prawo do godnego życia miały nie tylko korporacyjne "białe kołnierzyki", ale i szpitalne "białe czepki". Regulowany czas pracy i równowaga między pracą a odpoczynkiem zmniejsza występowanie stresu i innych chorób cywilizacyjnych, a tym samym - wydatki na ochronę zdrowia. Nie jest wstydem bycie sprzątaczką - powodem do wstydu jest jednak to, kiedy zmusza się ją do pracy w nadgodzinach i płaci się jej śmieszne pieniądze. Kiedy czy to państwo, czy to prywatny przedsiębiorca nie zapewnia poczucia godności, pracownica czy pracownik ma prawo do strajku. O to przecież mieliście podobno walczyć w 1980 roku, panowie Wałęsa i Tusk, czyż nie?
Zanalizujmy pokrótce sytuację - lider "Solidarności", laureat pokojowej Nagrody Nobla stwierdza, że najlepszą formą dialogu społecznego i reagowania na działania związkowców jest siła. Osoba, która sama była pracownikiem, teraz, po osiągnięciu określonego statusu społecznego, odmawia go innym, ba, przechodząc "tam, gdzie stało ZOMO". Jeszcze niedawno postulował przyznanie pracodawcom prawa do lokautu, mówiąc, że "czasy się zmieniły". Owszem, zmieniły się - poziom uzwiązkowienia to jakieś 15%, a wielu prywatnych pracodawców, łamiąc prawo, ogranicza lub wręcz odbiera prawo do pracowniczego samoorganizowania się. Wyzysk w supermarketach był już opisywany na setki sposobów i nie muszę się w tej kwestii powtarzać. Stosunek siły między obydwiema grupami, nierówny już poprzez siłę kapitału, stojącą za zatrudniającymi, zaburza się wtedy jeszcze bardziej.
Odróżnijmy tu dwa poziomy dyskusji - postulaty protestujących od ich zachowania. Możemy mieć wątpliwości, czy ich postulaty są sensowne czy też nie. Istnienie tak licznych grup, przechodzących na wcześniejszą emeryturę nie wydaje się sensowne w nowoczesnej gospodarce. Joseph Stiglitz, któremu daleko od neoliberalizmu, zaleca wręcz wydłużanie czasu emerytalnego. Z drugiej zaś strony chce się zabrać prawa nabyte, przysługujące różnym grupom społecznym. Tak ważna decyzja musi być zatem efektem autentycznego dialogu społecznego, w którym wspólnota polityczna, jaką tworzymy, zdecyduje, na co nas stać, a czego zapewnić w tym momencie nie możemy. Nie uważam na przykład, by w imieniu fałszywie pojętej solidarności dajmy na to dziennikarze mieli szybciej przechodzić na emeryturę.
Jednocześnie nie mam najmniejszej wątpliwości, że Donald Tusk nie jest reformatorem. Zapraszając na rozmowy jednocześnie twierdzi, że nie ustąpi. Arogancja władzy wychodzi tu na wierzch. Połowiczne klajstrowanie systemu nie zapobiegnie jego krachowi w perspektywie długookresowej. Udaje się wrażliwość społeczną, odwołując się do szczytnych haseł "Flexicurity". Panie Premierze, jeśli dobrze rozumie Pan ten termin, to oczekuję przy okazji tej reformy przygotowania pakietu ustaw, w których wydłuży się czas otrzymywania zasiłku dla bezrobotnych do 3 lat i jego wysokości do 90% wynagrodzenia z ostatnich 12 miesięcy pracy danej osoby i zapewni się finansowane przez państwo szkolenia przekwalifikowujące. Tak system działa w Danii, gdzie w zamian uelastyczniono kodeks pracy. Związki zawodowe się zgodziły. Dziś bezrobocie jest tam dużo poniżej 3% (a przed reformą wynosiło ponad 9%), a zasada "złotego trójkąta" zapewnia równowagę na rynku pracy. Wszelkie posunięcia, które zakładają jednostronny wzrost dyspozycyjności pracowników bez zwiększania ich możliwości zmiany pracodawcy bez lęku przed degradacją społeczną z modelem "Flexicurity" nie mają nic wspólnego.
Odrębną kwestią jest model działania związkowców. I tu znowu - nie trzeba się z nim zgadzać, by uznać, że grupa społeczna X czy Y ma prawo do obrony swoich uprawnień w sytuacji, kiedy władza jej je odbiera. Metody, które stosuje, mogą być skrajne, ale ich stosowanie nie musi świadczyć o warcholstwie, ale wręcz przeciwnie - o wzorcowym spełnianiu swoich zadań jako grupy interesu. O ile rzucanie kamieni w szyby sklepowe zakrawa na absurd, o tyle okupacja kancelarii premiera bądź też jego biuro poselskiego jest jak najbardziej na miejscu. Oskarżanie o "zakłócanie miru domowego" w miejscu pracy i kontaktu osoby publicznej z obywatelkami i obywatelami jest jakąś wyrafinowaną formą politycznego zidiocenia. Czy Donaldowi Tuskowi protestujący związkowcy zakłócili spokój, kiedy jadł niedzielnego schabowego ze swoją rodziną w niedzielne popołudnie?
Związki zawodowe mają za swój cel dbanie o interesy pracownic i pracowników, by równoważyć wpływy pracodawców i w ten sposób wynajdywać "złoty środek", akceptowalny dla obydwu stron. Co zatem według krytyków ich działań powinny robić? Chyba proponować jeszcze większe zwolnienia, cięcia zarobków i wzrost pensji dla kierownictwa niż same kierownictwo - tyle można wywnioskować z żalów niezadowolonych. I znowuż - do zgodzenia się z tego typu opinią nie trzeba być ślepym miłośnikiem uciśnionych. W Polsce przekleństwem jest brak myślenia w kategoriach wspólnotowych i w aktualnych protestach widzę bardziej obronę partykularnych interesów niż jakąś większą wizję bardziej sprawiedliwych stosunków w miejscach pracy. Jednak tak rzą, jak i pracodawcy nie są tu lepsi - czemu np. nauczyciele nie mogą mieć prawa do tzw. sabbaticali, czyli belgijskiego pomysłu na to, by po każdych sześciu latach pracy mieli roczny płatny urlop wypoczynkowy, z czego jego połowę mieliby wykorzystywać na szkolenie i samodoskonalenie? Gdzie tu dbanie o kapitał społeczny i innowacyjną gospodarkę?
Należy stworzyć warunki do tego, by prawo do godnego życia miały nie tylko korporacyjne "białe kołnierzyki", ale i szpitalne "białe czepki". Regulowany czas pracy i równowaga między pracą a odpoczynkiem zmniejsza występowanie stresu i innych chorób cywilizacyjnych, a tym samym - wydatki na ochronę zdrowia. Nie jest wstydem bycie sprzątaczką - powodem do wstydu jest jednak to, kiedy zmusza się ją do pracy w nadgodzinach i płaci się jej śmieszne pieniądze. Kiedy czy to państwo, czy to prywatny przedsiębiorca nie zapewnia poczucia godności, pracownica czy pracownik ma prawo do strajku. O to przecież mieliście podobno walczyć w 1980 roku, panowie Wałęsa i Tusk, czyż nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz