Jak to jest, że zjawiska społeczne i ekonomiczne, z którymi mamy do czynienia obecnie, uważane są za oczywiste, a te, które były takowe paręnaście, parędziesiąt lat temu, uznajemy za złe? Czy każde z nich jest przestarzałe i nieskuteczne? Chyba nie do końca, skoro wpierw portretuje się kobiety w reklamach jako słodkie idiotki, a następnie uzyskują one lepsze wyniki w egzaminach gimnazjalnych czy też jest ich więcej na uniwersytetach? Jak się to ma do ekonomii? By wiedzieć, dobrze poczytać najnowszą książkę z cyklu "Biblioteka Le Monde Diplomatique", autorstwa Davida Harveya o znamiennym tytule "Neoliberalizm. Historia katastrofy". Dobrze, by zajrzeć do tego prawie 300-stronnicowego tytułu i przekonać się na własne oczy, skąd wzięło się to zjawisko, krępujące umysły i działania rządów na całym świecie.
Harvey proponuje nam wpierw przenieść się w czasy powojenne, kiedy świeża pamięć o koszmarze totalitaryzmu i jeszcze wcześniejsza - o Wielkim Kryzysie sprawiła, że naturalnym stało się dążenie do rządowego kontrolowania procesów gospodarczych. Polityka "społecznie zakorzenionego liberalizmu", która rozkwitła wówczas w Europie Zachodniej i, w mniejszym zakresie, w Stanach Zjednoczonych przyniósł kilkadziesiąt lat egalitarnego rozwoju, w którym brały udział rzesze ludności nie mające precedensu w historii globu. Już w 1935 roku prezydent USA, Franklin Delano Roosevelt, mówił w przemówieniu do narodu: "Amerykanie muszą wyrzec się takiej koncepcji zdobywania bogactwa, która, poprzez nadmierne zyski, oddaje nadmiar władzy w prywatne ręce". W powojennych Niemczech przeprowadzono dekartelizację, by zapobiec odbudowie niebezpiecznych powiązań między państwem a wielkim biznesem. Pojawiały się coraz bardziej odważne pomysły, takie jak szwedzki plan z lat 70. XX wieku, planujący stopniowy wykup prywatnych przedsiębiorstw i stworzenie demokracji, w której akcjonariuszami są pracowniczki i pracownicy.
Cóż zatem stało się nie tak? Dlaczego miliony osób na całym świecie nie cieszy się większą ilością praw, a wpływy ekonomiczne uzyskali głównie zwolennicy rozwiązań neoliberalnych i antypracowniczych? Wystarczył śladowy wpływ na wykładowców, skierowany punktowo na Uniwersytet w Chicago, by gra o rząd dusz została rozpoczęta. Najpierw przyszedł czas na Chile i dyktaturę Pinocheta, który z lubością mordował opozycjonistów i wprowadzał sprywatyzowany system emerytalny. Następnie po obydwu stronach Atlantyku nadeszli neokonserwatyści - Margaret Thatcher złamała strajk górników i rozpoczęła ograniczanie wpływu państwa na gospodarkę. Sprzeciwiającą się tym pomysłom Radę Wielkiego Londynu rozwiązała, a w Liverpoolu połowa rajców walczących o państwo dobrobytu trafiła za kratki. Ronald Reagan, do dziś ikona neokonserwatystów, rozpoczął walkę z regulacjami, ochroną środowiska i podatkami dla bogatych.
Rozliczne państwa stawiały opór, jednak zmiany idące w kierunku przeniesienia większej władzy na elity finansowe. Reformy nie ominęły nawet wzoru polityki egalitarnej - Szwecję, w której przedsiębiorcy rozpoczęli bojkot negocjacji z udziałem rządu i związków zawodowych, zmuszając do rozmów na poziomie przedsiębiorstw, osłabiających świat pracy i jego możliwości. Zwolennicy neoklasycyzmu wyparli keynesistów z międzynarodowych instytucji finansowych, a także kapituły ekonomicznej Nagrody Nobla, w której zmiany nastąpiły dopiero niedawno.
Wszystko to było możliwe dzięki odpowiedniemu przewartościowaniu priorytetów, jakimi powinno kierować się państwo. Liberalizm społecznie zakorzeniony uważał, że państwo ma na sobie obowiązek rozwiązywania problemów ekonomicznych po to, by obywatelki i obywatele mogli samodzielnie podejmować samodzielne decyzje i żyć pełnią życia, nie bojąc sie o przyszłość i o stan portfela. Neoliberalizm zaczął utwierdzać inne przekonania - szermował indywidualną wolnością i odpowiedzialnością, przez co legitymizował nierówności i egoistyczny wyścig szczurów. Regulacje, trzymające rynki finansowe w ryzach, uznano za zło. Środowisko traktowano jako źródło surowców, a nie dobro wspólne - samo to pojęcie zdecydowano się ośmieszyć. Neokonserwatyści dołączyli do tego wojny o aborcję i z homoseksualizmem, siląc się na obronę wartości, które przedstawiali jako zagrożone.
Pod tym sztandarem łatwiej było przekonać robotnice i robotników do wspierania polityki, która była oczywiście sprzeczna z ich interesami. Wysoki deficyt, jakim zdecydowano się finansować politykę militarną, zasypywano likwidacją programów socjalnych. Bogata Północ, nakazując zadłużonemu Południu niszczenie opieki społecznej dla swoich obywateli i otwieranie państw na przepływy globalnego kapitału, sama stosuje po dziś dzień ograniczenia celne i dotacje dla własnego rolnictwa i przemysłu. Wszędzie tam, gdzie w momencie kryzysu pojawił się opór przed neoliberalnym kierunkiem (np. w Malezji pod koniec lat 90. XX wieku), wychodzenie z kłopotów gospodarczych trwało krócej, a poziom wzrostu gospodarczego był wyższy niż tam, gdzie kurs ten realizowano ze ślepą konsekwencją. Harvey podaje na to dowody.
Jaka jest zatem alternatywa? Dla autora dobrym tropem jest sprawdzenie Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Dziś na czołowymi wartościami czyni się prywatną wolność i swobodę do przedsiębiorczości - ale nic nie stoi na przeszkodzie, by zamienić je na odpowiedzialność za środowisko czy też prawo do strajku. Nie oznacza to odstawienia do kosza praw jednostki, które stanowią wielkie osiągnięcie Rewolucji Francuskiej i Roku 1968. Chodzi tu raczej o wyważenie między "wolnością" a "równością" i sprawieniem, by wspólnota wspierała jednostkowe wybory, a jednocześnie by jednostka odnajdywała we wspólnocie oparcie i mogła na nią liczyć, kiedy jest jej trudno. Taki właśnie świat warto zbudować - ale by tak się stało, należy poznać dobrze teraźniejszość. Lektura Harveya z pewnością w tym procesie pomaga.
Harvey proponuje nam wpierw przenieść się w czasy powojenne, kiedy świeża pamięć o koszmarze totalitaryzmu i jeszcze wcześniejsza - o Wielkim Kryzysie sprawiła, że naturalnym stało się dążenie do rządowego kontrolowania procesów gospodarczych. Polityka "społecznie zakorzenionego liberalizmu", która rozkwitła wówczas w Europie Zachodniej i, w mniejszym zakresie, w Stanach Zjednoczonych przyniósł kilkadziesiąt lat egalitarnego rozwoju, w którym brały udział rzesze ludności nie mające precedensu w historii globu. Już w 1935 roku prezydent USA, Franklin Delano Roosevelt, mówił w przemówieniu do narodu: "Amerykanie muszą wyrzec się takiej koncepcji zdobywania bogactwa, która, poprzez nadmierne zyski, oddaje nadmiar władzy w prywatne ręce". W powojennych Niemczech przeprowadzono dekartelizację, by zapobiec odbudowie niebezpiecznych powiązań między państwem a wielkim biznesem. Pojawiały się coraz bardziej odważne pomysły, takie jak szwedzki plan z lat 70. XX wieku, planujący stopniowy wykup prywatnych przedsiębiorstw i stworzenie demokracji, w której akcjonariuszami są pracowniczki i pracownicy.
Cóż zatem stało się nie tak? Dlaczego miliony osób na całym świecie nie cieszy się większą ilością praw, a wpływy ekonomiczne uzyskali głównie zwolennicy rozwiązań neoliberalnych i antypracowniczych? Wystarczył śladowy wpływ na wykładowców, skierowany punktowo na Uniwersytet w Chicago, by gra o rząd dusz została rozpoczęta. Najpierw przyszedł czas na Chile i dyktaturę Pinocheta, który z lubością mordował opozycjonistów i wprowadzał sprywatyzowany system emerytalny. Następnie po obydwu stronach Atlantyku nadeszli neokonserwatyści - Margaret Thatcher złamała strajk górników i rozpoczęła ograniczanie wpływu państwa na gospodarkę. Sprzeciwiającą się tym pomysłom Radę Wielkiego Londynu rozwiązała, a w Liverpoolu połowa rajców walczących o państwo dobrobytu trafiła za kratki. Ronald Reagan, do dziś ikona neokonserwatystów, rozpoczął walkę z regulacjami, ochroną środowiska i podatkami dla bogatych.
Rozliczne państwa stawiały opór, jednak zmiany idące w kierunku przeniesienia większej władzy na elity finansowe. Reformy nie ominęły nawet wzoru polityki egalitarnej - Szwecję, w której przedsiębiorcy rozpoczęli bojkot negocjacji z udziałem rządu i związków zawodowych, zmuszając do rozmów na poziomie przedsiębiorstw, osłabiających świat pracy i jego możliwości. Zwolennicy neoklasycyzmu wyparli keynesistów z międzynarodowych instytucji finansowych, a także kapituły ekonomicznej Nagrody Nobla, w której zmiany nastąpiły dopiero niedawno.
Wszystko to było możliwe dzięki odpowiedniemu przewartościowaniu priorytetów, jakimi powinno kierować się państwo. Liberalizm społecznie zakorzeniony uważał, że państwo ma na sobie obowiązek rozwiązywania problemów ekonomicznych po to, by obywatelki i obywatele mogli samodzielnie podejmować samodzielne decyzje i żyć pełnią życia, nie bojąc sie o przyszłość i o stan portfela. Neoliberalizm zaczął utwierdzać inne przekonania - szermował indywidualną wolnością i odpowiedzialnością, przez co legitymizował nierówności i egoistyczny wyścig szczurów. Regulacje, trzymające rynki finansowe w ryzach, uznano za zło. Środowisko traktowano jako źródło surowców, a nie dobro wspólne - samo to pojęcie zdecydowano się ośmieszyć. Neokonserwatyści dołączyli do tego wojny o aborcję i z homoseksualizmem, siląc się na obronę wartości, które przedstawiali jako zagrożone.
Pod tym sztandarem łatwiej było przekonać robotnice i robotników do wspierania polityki, która była oczywiście sprzeczna z ich interesami. Wysoki deficyt, jakim zdecydowano się finansować politykę militarną, zasypywano likwidacją programów socjalnych. Bogata Północ, nakazując zadłużonemu Południu niszczenie opieki społecznej dla swoich obywateli i otwieranie państw na przepływy globalnego kapitału, sama stosuje po dziś dzień ograniczenia celne i dotacje dla własnego rolnictwa i przemysłu. Wszędzie tam, gdzie w momencie kryzysu pojawił się opór przed neoliberalnym kierunkiem (np. w Malezji pod koniec lat 90. XX wieku), wychodzenie z kłopotów gospodarczych trwało krócej, a poziom wzrostu gospodarczego był wyższy niż tam, gdzie kurs ten realizowano ze ślepą konsekwencją. Harvey podaje na to dowody.
Jaka jest zatem alternatywa? Dla autora dobrym tropem jest sprawdzenie Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Dziś na czołowymi wartościami czyni się prywatną wolność i swobodę do przedsiębiorczości - ale nic nie stoi na przeszkodzie, by zamienić je na odpowiedzialność za środowisko czy też prawo do strajku. Nie oznacza to odstawienia do kosza praw jednostki, które stanowią wielkie osiągnięcie Rewolucji Francuskiej i Roku 1968. Chodzi tu raczej o wyważenie między "wolnością" a "równością" i sprawieniem, by wspólnota wspierała jednostkowe wybory, a jednocześnie by jednostka odnajdywała we wspólnocie oparcie i mogła na nią liczyć, kiedy jest jej trudno. Taki właśnie świat warto zbudować - ale by tak się stało, należy poznać dobrze teraźniejszość. Lektura Harveya z pewnością w tym procesie pomaga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz