Trudno przejść obojętnie wobec okładki Jana Simiona do książki innego Jana - Sowy. Zachodzące na siebie trybyki w wielu kolorach idealnie nadają się na przedstawienie wzajemnych układów i zależności w zglobalizowanym świecie. "Ciesz się, późny wnuku! Kolonializm, globalizacja i demokracja radykalna" jest wyczerpującym wykładem na temat tego, w jaki sposób doszliśmy do obecnego punktu w rozwoju otaczającej nas rzeczywistości. Na ponad 500 stronach czekają na nas historyczne fakty i socjologiczne badania, które pokazują stopniowe odchodzenie świata od autorytarnych rządów jednostek do "rządów ludu", rozumianych jednakże zupełnie inaczej niż w starożytnej Grecji.
Przez wieki doświadczenia Aten pozostawały w uśpieniu. Jedynie niewielkie wspólnoty były w stanie utrzymać pewne "formy przetrwalnikowe" podobnego sposobu myślenia. Kupieckie republiki Włoch czy też helwecka demokracja były wyspami w oceanie monarszego samodzierżawie. Potrzeba było czekać aż do Oświecenia, kiedy Rewolucja Francuska gwałtownie zanegowała boskość władzy monarszej i zamiast niej postawiła na piedestale prawo naturalne. To z niego wywiedziono indywidualizm jako wartość, a to umożliwiło dowartościowanie roli jednostki w społeczeństwie i stopniowe poszerzanie jej praw i wolności.
W pewnym momencie jednak coś zaczęło coraz wyraźniej skrzypieć - zdobywająca coraz większe wpływy burżuazja nie kwapiła się z ich rozszerzaniem na osoby słabsze ekonomicznie. Powstał olbrzymi rozziew, widoczny szczególnie w teorii i praktyce Stanów Zjednoczonych. Z jednej strony ich konstytucja pisała, że "wszyscy ludzie są stworzeni równymi", ale z drugiej aż do połowy XIX wieku utrzymywano niewolnictwo, a prawa wyborcze w skali ogólnokrajowej kobiety uzyskały dopiero w 1920 roku, i tak wyprzedzając m.in. Francję (1946) czy Szwajcarię (1971!). Był to efekt ideowego zagubienia liberałów. Akcentując li tylko wartość wolności w życiu człowieka, zapomnieli o realnym dowartościowaniu równości i jej roli w tworzeniu stabilnego, egalitarnego społeczeństwa. Nie wystarczył jeden John Rawls, sugerujący, że nierówności powinny istnieć tylko do czasu, kiedy wszystkim przynoszą korzyści i da się łatwo zmienić swą pozycję społeczną. Neoliberalizm ustawił się w roli twardej opozycji do równościowych rozwiązań, zamiast tego proponując suchy ekonomizm jednej ze szkół w tejże nauce, którą uznał za jedynie słuszną.
W tym momencie pojawia się pytanie - co zatem się stało, że w jednych krajach eksperyment demokratyczny odniósł sukces (jak w Japonii czy Indiach), a w innych (jak Demokratyczna Republika Konga) zakończyło się to fiaskiem? Powody są dwa - po pierwsze lokalne uwarunkowania kulturowe, a po drugie - dziedzictwo kolonializmu, zupełnie różne w zależności od kolonizatora i sposobu sprawowania władzy, jaki uznał za słuszny. Ten pierwszy przykład potwierdza aktualna sytuacja w Iraku, daleka od stabilizacji, ale też przykład włoski. O ile północ tego kraju, dobrze zurbanizowana, która już w średniowieczu była niezależna od papieża i cesarza jest dziś przykładową demokracją, o tyle południe tego kraju, rządzone przez wieki przez odległych władców nie ma kapitału społecznego, potrzebnego do wyjścia ze spirali biedy i korupcji.
Kiedy Jan Sowa zaczyna rozważać rozmaite scenariusze rozwoju poszczególnych krajów widać wyraźnie, że dużo lepiej niż zainstalowana przez kolonistów demokracja występuje w Japonii. Jej zdolność do wchłaniania nowości pozwoliła zapobiec byciu wchłoniętą przez światowe mocarstwa. Korzystnie wpłynął na to "charakter narodowy", a więc realny egalitaryzm pomimo istnienia formalnej hierarchii. Do dziś wiele pracownic i pracowników zatrudnianych jest przez firmę na całe życie, przez co np. strajki polegają na... zwiększaniu produkcji, by zawstydzić kierownictwo.
Indie z kolei miały szczęście trafić w większości na brytyjski system "indirect rule". Do połowy XIX wieku interesy robiła tam Kompania Wschodnioindyjska, korporacja odpowiedzialna za miliony ofiar głodu i wyzysku i za dzisiejszą biedę obszarów Bengalu. Dopiero gdy po powstaniu sipajów monarchia zdecydowała się na jej rozwiązanie i przejęcie sterów, wykorzystując w dużej mierze infrastrukturę lokalnych księstewek. Mimo kulturowego rasizmy byli na tyle otwarci, że udało się im doprowadzić do wytworzenia elity intelektualnej, która kontynuowała po uzyskaniu niepodległości tradycje demokratyczne.
Zupełnie inaczej było w Kongu - tam najeźdźca nienawidził i przynosił śmierć. Wiele brutalnych zwyczajów wojennych, przypisywanych rzekomej dzikości i nieokrzesaniu, to tak naprawdę efekty brutalności najemników belgijskiego króla Leopolda II, który traktował kraj jak swój prywatny folwark. Ilość ofiar jego brutalnej eksploatacji dziesiątej części Afryki szacowana jest nawet na 15 milionów ludzi, którym palono wioski i obcinano ręce po to, by mieć dowody oszczędnego używania kul przez kolonizatorów. Rasizm sprawił, że w momencie uzyskania przez kraj niepodległości nie było tam nawet 5 (!) przedstawicieli lokalnych ludów z wyższym wykształceniem. Tak "przygotowany" kraj stoczył się na krawędź anarchii.
Jest tez nieco o "sukcesach" polskiej transformacji. Siłowe piłowanie inflacji kosztem zniszczenia większości instytucji państwowych przy okazji zmiany ustroju doprowadziło do powstania bezprecedensowych nierówności społecznych - wystarczy podać, że zarobki menedżerów w latach 90. były 20-60 razy większe niż zwykłych pracowników, natomiast w Japonii ten współczynnik wyniósł... 2,7 raza. Pojawiły się dysproporcje płacowe między kobietami a mężczyznami, trwałe i wykluczające z życia społecznego bezrobocie i bieda. Sowa rozprawia się z pewnymi neoliberalnymi mitami ekonomicznymi i całym twierdzeniem, że Sierpień 1980 roku był dziełem intelektualistów, a nie robotników. Jednocześnie wyraźnie pokazuje, jak opłakane były skutki naiwnej wiary w moc industrializacji w "państwowym kapitaliźmie", które przygniatały wydatki konsumpcyjne w sposób, w który większość pamięta w postaci kolejek sklepowych.
Czytać warto, tym bardziej, że wierzy on w demokrację radykalną - już nie przedstawicielską, ale uczestniczącą. Eksperyment tego typu powódł się już w Porto Alegre, czas więc, by to ludzie zaczęli decydować o swoich sprawach, a nie ich przedstawicielki i przedstawiciele, którzy i które zaraz po wyborach zapominają o obietnicach i realizują własne pomysły uszczęśliwiania nas na siłę. Bardzo pouczająca lektura. referendalna były jedynie drobnymi wysepkami w morzu wywiedzionej z boskich wyroków wszechwładzy monarszej. By przełamać jej faktyczny monopol, należało stworzyć inny rozpalający umysły projekt umysłowy. Stało się tak w okresie
Przez wieki doświadczenia Aten pozostawały w uśpieniu. Jedynie niewielkie wspólnoty były w stanie utrzymać pewne "formy przetrwalnikowe" podobnego sposobu myślenia. Kupieckie republiki Włoch czy też helwecka demokracja były wyspami w oceanie monarszego samodzierżawie. Potrzeba było czekać aż do Oświecenia, kiedy Rewolucja Francuska gwałtownie zanegowała boskość władzy monarszej i zamiast niej postawiła na piedestale prawo naturalne. To z niego wywiedziono indywidualizm jako wartość, a to umożliwiło dowartościowanie roli jednostki w społeczeństwie i stopniowe poszerzanie jej praw i wolności.
W pewnym momencie jednak coś zaczęło coraz wyraźniej skrzypieć - zdobywająca coraz większe wpływy burżuazja nie kwapiła się z ich rozszerzaniem na osoby słabsze ekonomicznie. Powstał olbrzymi rozziew, widoczny szczególnie w teorii i praktyce Stanów Zjednoczonych. Z jednej strony ich konstytucja pisała, że "wszyscy ludzie są stworzeni równymi", ale z drugiej aż do połowy XIX wieku utrzymywano niewolnictwo, a prawa wyborcze w skali ogólnokrajowej kobiety uzyskały dopiero w 1920 roku, i tak wyprzedzając m.in. Francję (1946) czy Szwajcarię (1971!). Był to efekt ideowego zagubienia liberałów. Akcentując li tylko wartość wolności w życiu człowieka, zapomnieli o realnym dowartościowaniu równości i jej roli w tworzeniu stabilnego, egalitarnego społeczeństwa. Nie wystarczył jeden John Rawls, sugerujący, że nierówności powinny istnieć tylko do czasu, kiedy wszystkim przynoszą korzyści i da się łatwo zmienić swą pozycję społeczną. Neoliberalizm ustawił się w roli twardej opozycji do równościowych rozwiązań, zamiast tego proponując suchy ekonomizm jednej ze szkół w tejże nauce, którą uznał za jedynie słuszną.
W tym momencie pojawia się pytanie - co zatem się stało, że w jednych krajach eksperyment demokratyczny odniósł sukces (jak w Japonii czy Indiach), a w innych (jak Demokratyczna Republika Konga) zakończyło się to fiaskiem? Powody są dwa - po pierwsze lokalne uwarunkowania kulturowe, a po drugie - dziedzictwo kolonializmu, zupełnie różne w zależności od kolonizatora i sposobu sprawowania władzy, jaki uznał za słuszny. Ten pierwszy przykład potwierdza aktualna sytuacja w Iraku, daleka od stabilizacji, ale też przykład włoski. O ile północ tego kraju, dobrze zurbanizowana, która już w średniowieczu była niezależna od papieża i cesarza jest dziś przykładową demokracją, o tyle południe tego kraju, rządzone przez wieki przez odległych władców nie ma kapitału społecznego, potrzebnego do wyjścia ze spirali biedy i korupcji.
Kiedy Jan Sowa zaczyna rozważać rozmaite scenariusze rozwoju poszczególnych krajów widać wyraźnie, że dużo lepiej niż zainstalowana przez kolonistów demokracja występuje w Japonii. Jej zdolność do wchłaniania nowości pozwoliła zapobiec byciu wchłoniętą przez światowe mocarstwa. Korzystnie wpłynął na to "charakter narodowy", a więc realny egalitaryzm pomimo istnienia formalnej hierarchii. Do dziś wiele pracownic i pracowników zatrudnianych jest przez firmę na całe życie, przez co np. strajki polegają na... zwiększaniu produkcji, by zawstydzić kierownictwo.
Indie z kolei miały szczęście trafić w większości na brytyjski system "indirect rule". Do połowy XIX wieku interesy robiła tam Kompania Wschodnioindyjska, korporacja odpowiedzialna za miliony ofiar głodu i wyzysku i za dzisiejszą biedę obszarów Bengalu. Dopiero gdy po powstaniu sipajów monarchia zdecydowała się na jej rozwiązanie i przejęcie sterów, wykorzystując w dużej mierze infrastrukturę lokalnych księstewek. Mimo kulturowego rasizmy byli na tyle otwarci, że udało się im doprowadzić do wytworzenia elity intelektualnej, która kontynuowała po uzyskaniu niepodległości tradycje demokratyczne.
Zupełnie inaczej było w Kongu - tam najeźdźca nienawidził i przynosił śmierć. Wiele brutalnych zwyczajów wojennych, przypisywanych rzekomej dzikości i nieokrzesaniu, to tak naprawdę efekty brutalności najemników belgijskiego króla Leopolda II, który traktował kraj jak swój prywatny folwark. Ilość ofiar jego brutalnej eksploatacji dziesiątej części Afryki szacowana jest nawet na 15 milionów ludzi, którym palono wioski i obcinano ręce po to, by mieć dowody oszczędnego używania kul przez kolonizatorów. Rasizm sprawił, że w momencie uzyskania przez kraj niepodległości nie było tam nawet 5 (!) przedstawicieli lokalnych ludów z wyższym wykształceniem. Tak "przygotowany" kraj stoczył się na krawędź anarchii.
Jest tez nieco o "sukcesach" polskiej transformacji. Siłowe piłowanie inflacji kosztem zniszczenia większości instytucji państwowych przy okazji zmiany ustroju doprowadziło do powstania bezprecedensowych nierówności społecznych - wystarczy podać, że zarobki menedżerów w latach 90. były 20-60 razy większe niż zwykłych pracowników, natomiast w Japonii ten współczynnik wyniósł... 2,7 raza. Pojawiły się dysproporcje płacowe między kobietami a mężczyznami, trwałe i wykluczające z życia społecznego bezrobocie i bieda. Sowa rozprawia się z pewnymi neoliberalnymi mitami ekonomicznymi i całym twierdzeniem, że Sierpień 1980 roku był dziełem intelektualistów, a nie robotników. Jednocześnie wyraźnie pokazuje, jak opłakane były skutki naiwnej wiary w moc industrializacji w "państwowym kapitaliźmie", które przygniatały wydatki konsumpcyjne w sposób, w który większość pamięta w postaci kolejek sklepowych.
Czytać warto, tym bardziej, że wierzy on w demokrację radykalną - już nie przedstawicielską, ale uczestniczącą. Eksperyment tego typu powódł się już w Porto Alegre, czas więc, by to ludzie zaczęli decydować o swoich sprawach, a nie ich przedstawicielki i przedstawiciele, którzy i które zaraz po wyborach zapominają o obietnicach i realizują własne pomysły uszczęśliwiania nas na siłę. Bardzo pouczająca lektura. referendalna były jedynie drobnymi wysepkami w morzu wywiedzionej z boskich wyroków wszechwładzy monarszej. By przełamać jej faktyczny monopol, należało stworzyć inny rozpalający umysły projekt umysłowy. Stało się tak w okresie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz