Przyznam szczerze - tego typu książki nie jest łatwo czytać. Podczas gdy Amerykanie mają to do siebie, że starają się pisać jasno i zrozumiale dla przeciętnego śmiertelnika, o tyle filozofowie kontynentalni (ze szczególnym naciskiem na tych z Francji) preferują tworzenie dzieł wysoce wysublimowanych, a przez to bardziej hermetycznych. Sam Jacques Ranciere jak na razie przełożony jest na polski dopiero po raz trzeci - i widać, że przekład Macieja Kropiwnickiego i Agaty Czarnackiej jest i tak najbardziej jasnym i zrozumiałym, bo już "Estetyka jako polityka" z serii Idee Krytyki Politycznej czy też ha!artowskie "Dzielenie postrzegalnego" szaremu człowiekowi mogły powiedzieć w sumie tyle, że sztuka to dziedzina polityczna i wejście do niej robotników pomogło w ich emancypacji. Czy zatem dzięki Książce i Prasie zrozumiemy coś więcej na temat współczesnych demokracji?
Na początku mamy diagnozę, potem rys historyczny, a na zakończenie ponownie wpływ neoliberalizmu na jakość debaty publicznej. W pewnym momencie czytająca/y gubi się w tym, jakie poglądy ma sam autor. Opisując platońską krytykę "rządów ludu" wydaje się w pewnych momentach, że Ranciere jest gotów podpisać się pod nią, a to chyba nie było jego intencją. Bardzo zresztą interesująca to analiza - stawiająca tezę, że demokracja to uśmiercenie archetypicznego pasterza, ojca, który prowadzi swoje stado przez wyboje historii. To zaakceptowanie nieakceptowalnej dla elitarystów możliwości - że oto bogowie mogą dawać władzę nie tylko podług urodzenia, zasług czy bogactwa, ale ich ślepego kaprysu, przyznając ją tym, których jedyną zasługą jest brak takowych. Teoria ta dobrze współgra historycznie z jedną z ateńskich reform, która rozbijała reprezentację klanową poprzez wprowadzenie terytorialności.
Przeskakując do czasów współczesnych pokazuje mechanizmy, które rządzący stosują wobec współobywateli, coraz częściej traktując ich jak swych poddanych. Uciekają się do ich poparci tylko w okresie kampanii wyborczej, następnie swobodnie łamiąc wyborcze obietnice i odbierając ludowi prawo głosu. Wielomilionowe strajki pacyfikowane są teraz (jeszcze) nie siłowo, lecz w telewizyjnych studiach, w których eksperci tworzą jedyną i nie podlegającą dyskusji linię myślenia. Państwo nie traci według autora swojej siły w globalizującym się świecie - zmienia priorytety, odchodząc od zapewnienia podstawowej redystrybucji w kierunku wzmacniania organów kontroli i represji. W świetle wydarzeń z rozlicznych szczytów światowej elity finansowej i policyjnej reakcji na alterglobalistów trudno nie przyznać mu racji.
Kwestionuje też z kolei prawa człowieka, co jest już dużo bardziej kontrowersyjne. Spornym jest dla niego podział na prawa człowieka i na prawa obywatela, bowiem tak naprawdę obywatel dysponuje ich pełnią, a osoba nim nie będąca jest ich pozbawiona. Przykładami mają tu być imigranci, traktowani z wyższością przez "Twierdzę Europa". Tymczasem czyż gdyby nie prawa człowieka obywatele dziesiątek państw interesowaliby się losem np. chińskich więźniów politycznych? Czy jest to tylko konstrukt myślowy, będący wspaniałomyślną łaską uprzywilejowanych, czy też projekt, który zakłada pewien uniwersalizm niezbywalnych dla człowieczeństwa zagadnień? Czy koncepcja obywatelstwa jest wykluczająca i izolująca czy też pełni funkcje integracyjne, a przy odpowiedniej inkluzywności czyż nie jest prawdziwym potwierdzeniem przyjęcia do siebie? Pytania warte dyskusji.
Nie mam zwyczaju odradzać lektury - tym bardziej, że może ona być bardzo satysfakcjonująca. Wymaga jednak skupienia i chęci podejścia do przedstawianej tam wersji wydarzeń z otwartym umysłem. Mimo wszystko nie jest tu łatwo dla laika zobaczyć całą siatkę powiązań, dzięki którym wywód stać się może jasnym, prostym i klarownym. Czyta się ją jednak z ciekawością, szczególnie w "dziale greckim". Zapraszam zatem do lektury, tym bardziej, że cena niewygórowana, bo jeno 20 złociszy, a pokazuje wyraźnie, że przynoszenie na bagnetach wolności w sytuacji, kiedy sami czynimy z niej fasadę jest kpieniem w żywe oczy.
Na początku mamy diagnozę, potem rys historyczny, a na zakończenie ponownie wpływ neoliberalizmu na jakość debaty publicznej. W pewnym momencie czytająca/y gubi się w tym, jakie poglądy ma sam autor. Opisując platońską krytykę "rządów ludu" wydaje się w pewnych momentach, że Ranciere jest gotów podpisać się pod nią, a to chyba nie było jego intencją. Bardzo zresztą interesująca to analiza - stawiająca tezę, że demokracja to uśmiercenie archetypicznego pasterza, ojca, który prowadzi swoje stado przez wyboje historii. To zaakceptowanie nieakceptowalnej dla elitarystów możliwości - że oto bogowie mogą dawać władzę nie tylko podług urodzenia, zasług czy bogactwa, ale ich ślepego kaprysu, przyznając ją tym, których jedyną zasługą jest brak takowych. Teoria ta dobrze współgra historycznie z jedną z ateńskich reform, która rozbijała reprezentację klanową poprzez wprowadzenie terytorialności.
Przeskakując do czasów współczesnych pokazuje mechanizmy, które rządzący stosują wobec współobywateli, coraz częściej traktując ich jak swych poddanych. Uciekają się do ich poparci tylko w okresie kampanii wyborczej, następnie swobodnie łamiąc wyborcze obietnice i odbierając ludowi prawo głosu. Wielomilionowe strajki pacyfikowane są teraz (jeszcze) nie siłowo, lecz w telewizyjnych studiach, w których eksperci tworzą jedyną i nie podlegającą dyskusji linię myślenia. Państwo nie traci według autora swojej siły w globalizującym się świecie - zmienia priorytety, odchodząc od zapewnienia podstawowej redystrybucji w kierunku wzmacniania organów kontroli i represji. W świetle wydarzeń z rozlicznych szczytów światowej elity finansowej i policyjnej reakcji na alterglobalistów trudno nie przyznać mu racji.
Kwestionuje też z kolei prawa człowieka, co jest już dużo bardziej kontrowersyjne. Spornym jest dla niego podział na prawa człowieka i na prawa obywatela, bowiem tak naprawdę obywatel dysponuje ich pełnią, a osoba nim nie będąca jest ich pozbawiona. Przykładami mają tu być imigranci, traktowani z wyższością przez "Twierdzę Europa". Tymczasem czyż gdyby nie prawa człowieka obywatele dziesiątek państw interesowaliby się losem np. chińskich więźniów politycznych? Czy jest to tylko konstrukt myślowy, będący wspaniałomyślną łaską uprzywilejowanych, czy też projekt, który zakłada pewien uniwersalizm niezbywalnych dla człowieczeństwa zagadnień? Czy koncepcja obywatelstwa jest wykluczająca i izolująca czy też pełni funkcje integracyjne, a przy odpowiedniej inkluzywności czyż nie jest prawdziwym potwierdzeniem przyjęcia do siebie? Pytania warte dyskusji.
Nie mam zwyczaju odradzać lektury - tym bardziej, że może ona być bardzo satysfakcjonująca. Wymaga jednak skupienia i chęci podejścia do przedstawianej tam wersji wydarzeń z otwartym umysłem. Mimo wszystko nie jest tu łatwo dla laika zobaczyć całą siatkę powiązań, dzięki którym wywód stać się może jasnym, prostym i klarownym. Czyta się ją jednak z ciekawością, szczególnie w "dziale greckim". Zapraszam zatem do lektury, tym bardziej, że cena niewygórowana, bo jeno 20 złociszy, a pokazuje wyraźnie, że przynoszenie na bagnetach wolności w sytuacji, kiedy sami czynimy z niej fasadę jest kpieniem w żywe oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz