Jeśli Zielonym w Wielkiej Brytanii, o których pisałem niedawno jest trudno być wybranymi w systemie dwuipółpartyjnym, o tyle ich koleżankom i kolegom ze Stanów Zjednoczonych jest ekstremalnie trudno. Jak na razie mają 235 samorządowców w całym kraju, w tym jedną burmistrzynię miasta mającego powyżej 100 tysięcy mieszkańców - Gayle MacLaughlin w kalifornijskim Richmond. Wybrano ją w tym samym 2006 roku, kiedy to swój mandat w stanowej Izbie Reprezentantów stracił inny Zielony, John Eder z Maine, podczas gdy w wyścigu o fotel gubernatora Illinois Rich Witney, gospodarz radiowego talk-show, zdołał osiągnąć całkiem niezły wynik, bo aż 10,4%. Widać więc wyraźnie, że w systemie większościowym i demokracji uzależnionej od wielkich pieniędzy i medialnego przekazu jest skrajnie ciężko tzw. "third parties" by dokonać istotnej zmiany jakościowej - w wyborach do Izby Reprezentantów w 2006 razem z niezależnymi udało się takowym zdobyć tylko 3,9% ogólnej liczby głosów.
W takich warunkach przychodzi Zielonym szukać kandydatki tudzież kandydata na prezydenta, a także wystawiać przedstawicieli w wyborach do obu izb parlamentu, które także się szykują na ten rok. Cała medialna uwaga skupiona jest na wyścigu Clinton-Obama, szczególnie od czasu, gdy po republikańskiej stronie sukces Johna McCaina jest już jasny. To właśnie od wyników demokratycznych prawyborów ma w dużej mierze zależeć potencjalny wynik Zielonej lub Zielonego. O ile bowiem Hillary Clinton postrzegana jest przez potencjalny elektorat Zielonych (młoda lewicowa inteligencja) jako kandydatka establishmentu, o tyle Barack Obama ze swoją wizją zmiany i charyzmatycznym oratorstwem zdaje się przekonywać wielu z nich. Tak więc od wyboru w obrębie "partii osła" zależeć będzie, czy niezależna oferta zgarnie 2,7% głosów jak Ralph Nader w 2000 roku, czy też 0,1%, jak 4 lata później.
Aktualnie amerykańska Partia Zielonych jest oficjalnie zarejestrowana bezproblemowo w 20 stanach i w Dystrykcie Kolumbia. W pozostałych będzie zmuszona zbierać podpisy, a jej celem jest uzbieranie ich na obszarze całego kraju tak, by każdy miał opcję wybrania alternatywy dla dominujących dwóch ugrupowań. Opierając się na 10 kluczowych wartościach (demokracja oddolna, sprawiedliwość społeczna, świadomość ekologiczna, pacyfizm, decentralizacja, ekonomia oparta na lokalnych społecznościach, feminizm, różnorodność, odpowiedzialność, spojrzenie w przyszłość) nie chce prezentować się jako formacja jednego tematu, tak jak często czynią to media na całym świecie. W tegorocznej kampanii spory nacisk kładziony jest zatem na rosnące rozwarstwienie społeczne i biedę, kwestię wycofania amerykańskich wojsk z Iraku, walkę z dyskryminacją rasową czy też reformę systemu wyborczego na proporcjonalny, który umożliwiłby mniejszym ugrupowaniom wyrażenie opinii do tej pory pomijanych w szerokim dyskursie.
Najważniejszą kandydatką na prezydenta jest tam obecnie Cynthia McKinney, była demokratyczna kongresmenka z Georgii, która 2 lata temu przegrała wybory, a rok temu zrezygnowała z członkostwa w Partii Demokratycznej i postanowiła zasilić szeregi Zielonych. Objeżdżając kraj nie boi się domagać natychmiastowego wycofania z Iraku, a także chwalenia kontrowersyjnych niekiedy reform Hugo Chaveza w Wenezueli. Jednym z nielicznych, który może jej zagrozić w nominacji jest Ralph Nader, który póki co zastanawia się nad ponownym startem. Nie byłby on zapewne tak niebezpieczny dla Demokratów jak kiedyś, gdy obwiniano go o zwycięstwo Busha w 2000 roku, ale ten bojownik o prawa konsumenta i śmiertelny wróg potężnych korporacji nadal budzi respekt.
Wystarczy spojrzeć na liczby by zobaczyć, że niezależnie od wyboru będzie im skrajnie trudno. Nawet Nader nie zebrał więcej niż kilkaset tysięcy dolarów na swoją kampanię, są i tacy pretendenci do zielonej nominacji, którzy na koncie mają po 5.000$. Dla porównania sztaby Obamy i Clinton są w stanie zebrać nawet po 3 mln $ w ciągu tygodnia. Również lekceważąca postawa wielkich mediów prowadzi do sytuacji wręcz kuriozalnych, kiedy o wywiad z Zielonym z USA łatwiej jest w rosyjskiej "Pravdzie" niż w "The New York Times". Mimo to walczą, licząc na dalsze sukcesy na szczeblu lokalnym. Być może uda się im chociaż tam wykorzystać koniunkturę na zmiany i zacząć powoli modyfikować amerykańską demokrację w kierunku większej reprezentatywności, a mniejszej władzy pieniądza. Oby.
W takich warunkach przychodzi Zielonym szukać kandydatki tudzież kandydata na prezydenta, a także wystawiać przedstawicieli w wyborach do obu izb parlamentu, które także się szykują na ten rok. Cała medialna uwaga skupiona jest na wyścigu Clinton-Obama, szczególnie od czasu, gdy po republikańskiej stronie sukces Johna McCaina jest już jasny. To właśnie od wyników demokratycznych prawyborów ma w dużej mierze zależeć potencjalny wynik Zielonej lub Zielonego. O ile bowiem Hillary Clinton postrzegana jest przez potencjalny elektorat Zielonych (młoda lewicowa inteligencja) jako kandydatka establishmentu, o tyle Barack Obama ze swoją wizją zmiany i charyzmatycznym oratorstwem zdaje się przekonywać wielu z nich. Tak więc od wyboru w obrębie "partii osła" zależeć będzie, czy niezależna oferta zgarnie 2,7% głosów jak Ralph Nader w 2000 roku, czy też 0,1%, jak 4 lata później.
Aktualnie amerykańska Partia Zielonych jest oficjalnie zarejestrowana bezproblemowo w 20 stanach i w Dystrykcie Kolumbia. W pozostałych będzie zmuszona zbierać podpisy, a jej celem jest uzbieranie ich na obszarze całego kraju tak, by każdy miał opcję wybrania alternatywy dla dominujących dwóch ugrupowań. Opierając się na 10 kluczowych wartościach (demokracja oddolna, sprawiedliwość społeczna, świadomość ekologiczna, pacyfizm, decentralizacja, ekonomia oparta na lokalnych społecznościach, feminizm, różnorodność, odpowiedzialność, spojrzenie w przyszłość) nie chce prezentować się jako formacja jednego tematu, tak jak często czynią to media na całym świecie. W tegorocznej kampanii spory nacisk kładziony jest zatem na rosnące rozwarstwienie społeczne i biedę, kwestię wycofania amerykańskich wojsk z Iraku, walkę z dyskryminacją rasową czy też reformę systemu wyborczego na proporcjonalny, który umożliwiłby mniejszym ugrupowaniom wyrażenie opinii do tej pory pomijanych w szerokim dyskursie.
Najważniejszą kandydatką na prezydenta jest tam obecnie Cynthia McKinney, była demokratyczna kongresmenka z Georgii, która 2 lata temu przegrała wybory, a rok temu zrezygnowała z członkostwa w Partii Demokratycznej i postanowiła zasilić szeregi Zielonych. Objeżdżając kraj nie boi się domagać natychmiastowego wycofania z Iraku, a także chwalenia kontrowersyjnych niekiedy reform Hugo Chaveza w Wenezueli. Jednym z nielicznych, który może jej zagrozić w nominacji jest Ralph Nader, który póki co zastanawia się nad ponownym startem. Nie byłby on zapewne tak niebezpieczny dla Demokratów jak kiedyś, gdy obwiniano go o zwycięstwo Busha w 2000 roku, ale ten bojownik o prawa konsumenta i śmiertelny wróg potężnych korporacji nadal budzi respekt.
Wystarczy spojrzeć na liczby by zobaczyć, że niezależnie od wyboru będzie im skrajnie trudno. Nawet Nader nie zebrał więcej niż kilkaset tysięcy dolarów na swoją kampanię, są i tacy pretendenci do zielonej nominacji, którzy na koncie mają po 5.000$. Dla porównania sztaby Obamy i Clinton są w stanie zebrać nawet po 3 mln $ w ciągu tygodnia. Również lekceważąca postawa wielkich mediów prowadzi do sytuacji wręcz kuriozalnych, kiedy o wywiad z Zielonym z USA łatwiej jest w rosyjskiej "Pravdzie" niż w "The New York Times". Mimo to walczą, licząc na dalsze sukcesy na szczeblu lokalnym. Być może uda się im chociaż tam wykorzystać koniunkturę na zmiany i zacząć powoli modyfikować amerykańską demokrację w kierunku większej reprezentatywności, a mniejszej władzy pieniądza. Oby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz