Nie darzę przesadną sympatią polskiego kina. Jakimś dziwnym trafem nie potrafię zrozumieć dominującej obsesji na punkcie papieży, narodowych bohaterów i historii. Oczywiście nie wszystkie produkcje tej konwencji się trzymają ("Cześć Tereska" czy "Galerianki", choć oceniać można je różnie, to jednak starają mierzyć się z aktualnymi problemami społecznymi), a nawet i w jej obrębie daje się powiedzieć coś ciekawego (choć pytanie, na ile to nadal aktualne - porównanie "Korczaka" i "Wielkiego Tygodnia", a więc filmów Wajdy reżyserowanych odpowiednio przed i po 1989, pokazuje na znaczący spadek jakości filmowego dialogu z przeszłością), to jednak ogólny obraz polskiej kinematografii nie jest w moich oczach najlepszy. Po tym, jak niedawno miałem dość wątpliwą przyjemność obejrzeć całkiem dobrze oceniany, a wręcz nagradzany na festiwalach film "Różyczka", tylko w swej niechęci się utwierdziłem.
Film prezentuje nam wydarzenia roku 1967 i 1968 z perspektywy zawikłanego, miłosnego trójkąta - jeśli ma kto szczerą ochotę samodzielnie poznać jego fabułę, zalecałbym opuszczenie tego akapitu. Główna bohaterka, Kamila Sakowicz, ma za sympatię faceta, podającego się za handlarza skórami z zagranicą, jest też maszynistką na uniwersytecie, gdzie zapoznaje się z twórczością literacką cenionego intelektualisty, Adama Warczewskiego. Jej chłopak, Roman Rożek, chce, by wydobyła z niego możliwie jak najwięcej informacji, podejrzewa go bowiem o "odchylenie syjonistyczne", zagrażające "ludowej ojczyźnie". Wkrótce potem odkrywa karty - okazuje się agentem SB, który werbuje własną dziewczynę do współpracy. Ta coraz głębiej wchodzi w życie bohatera-inteligenta, nie tylko poznając literaturę, ale wręcz do poziomu ślubnych zapowiedzi. Do formalizacji związku nie dochodzi, bowiem zazdrosny o nią Rożek denuncjuje ją Warczewskiemu podczas wydarzeń marcowych. Szykanowany za swe domniemane, żydowskie pochodzenie, Warczewski popełnia samobójstwo. Rożek okazuje się również chować tajemnicę, która wypływa na wierzch pod koniec filmu - to on jest Żydem, Rozenem, i to on trafia - w ramach antysemickich wystąpień - na Dworzec Gdański, otrzymując bilet w jedną stronę.
Cały film wydaje mi się momentami tak absurdalny, że z początku nie chciało mi się nawet o nim pisać. Trudno prezentować PRL jako państwo powszechnego szczęścia i dobrobytu (szczególnie za czasów "towarzysza Wiesława"), ale obraz dziejów, zaprezentowany w filmie Jana Kidawy-Błońskiego, nie mieści się w głowie. Warczewski opowiada, jak to za tygodniową pensję we Francji był sobie w stanie we Francji kupić porządne, czerwone wino, natomiast po jakimkolwiek z bohaterów nie widać, by miał klepać szczególną biedę. Momentami wydaje się, że opór wobec PRL był oporem sytych i najedzonych, co dodatkowo prezentuje tamtejszą rzeczywistość w karykaturalnym świetle. Ciekawy byłby film, który wykorzystywałby chociażby rozmowy, dzienniki i zapiski ludzi z tamtej epoki, pracujących na dwa nisko płatne etaty i chronicznie przemęczonych, by związać koniec z końcem, czekających z niecierpliwością na upragnione mieszkanie etc. Być może jednak film opierający się na takim scenariuszu (inspiracji nie trzeba szukać daleko, starczą opowiadania Hłaski) byłby tak niepokojąco podobny do rzeczywistości aktualnej, że mógłby pełnić rolę wyrzutu sumienia analogicznego do "Dziadów" Dejmka w przełomowym okresie 1967/8? Jeśli tak, to dużo łatwiej pokazać PRL-owską cenzurę i gumowe, milicyjne pałki bijące studentów - obrazy, które szczęśliwie w formie znanej z tamtego okresu odeszły w przeszłość.
Główna postać kobieca, choć istotnie nie jest odgrywana najgorzej, poprowadzona została przez osoby odpowiadające za film wyjątkowo infantylnie. Póki zajmuje się romansowaniem z funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, w swych potrzebach pozostaje prostą dziewczyną, momentami wręcz wulgarną - jak wtedy, gdy siedząc z Rożkiem w restauracji bosymi stopami dotyka jego krocza. Wraz z postępem romansu, a później związku z Warczewskim z natury przechodzi do kultury - czyta Miłosza, Cata i Herlinga-Grudzińskiego, jeśli już gdzieś łapię swego mężczyznę, to za rękę, a seks z mechanicznego zmienia się w tantryczny (choć mówiąc szczerze żadne z cielesnych zbliżeń w tym filmie nie wypada interesująco). Inteligent staje się jej mentorem, uczy pić wino, które ona z początku uznaje za kwaśne, roztaczając wizję cywilizacji, jaka za nim stoi. Cytuje Cycerona, Augustyna i Mickiewicza, a to już największy dowód na jego wyższość nad komunistyczną "dyktaturą ciemniaków". Nie przyjmuje żadnych cech swej partnerki, bo właściwie w żadną cechę - poza miłosnym oddaniem i matczyną opiekuńczością nad jego córką - nie została przez autorów filmu wyposażona. Panowie, którzy o nią rywalizują, mają swoje "haczyki", które pokazać mają różnicę między brutalnym systemem a światem wolności - u Rożka zafascynował ją pistolet i zdolność do załatwienia perfum, u drugiego - książki. Brzmi strasznie? Tak też się ogląda.
Film o antysemityzmie niemal bez Żydów? Cóż za problem - Warczewski Żydem być nie może, musi być prawdziwym Polakiem, rodzimym intelektualistą. Największym pęknięciem i rodzinną tajemnicą, jaką posiada, są tropy wiodące do dawnych, austriackich korzeni części jego rodziny. Żydem okazuje się człowiek, który doprowadza go do samobójstwa i który o semickie pochodzenie go oskarża. Dochodzi do jakiejś absurdalnej sytuacji, w której to Żydzi zaczynają być winni exodusowi polskiej inteligencji, wykorzystując do tego piękne, etnicznie polskie blondynki. Historia niczym z biblijnego raju, ale trudna do strawienia. Gdyby PRL składał się wyłącznie z prezentowanych filmie brutalnych prymitywów z awansu, nie przetrwałby nawet połowy czasu, jaki historycznie był mu dany. "Różyczka" z pewnością nie jest dla mnie filmem, z którego warto by się uczyć historii najnowszej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz