Po raz pierwszy od dawna byłem w stanie niemal zupełnie się zresetować. Kilka dni w jednym z ulubionych miast, gdzie po dziś dzień wyczuwa się cesarsko-królewski klimat Austro-Węgier, spotkania z dawno nie widzianymi przyjaciółmi, przyjemne lokum na Kazimierzu - żyć, nie umierać. Dzień, w którym czekając na Internet stwierdziłem w pewnym momencie, że wcale nie muszę siedzieć kilku godzin na sieciowym przeglądzie prasy zrobił mi bardzo dobrze, podobnie jak i piesze wędrówki po Nowej Hucie, przez które na stopach mam teraz całkiem pokaźne bąble. Wycieczka ta była tak bardzo obfitująca we wrażenia, że jej opisanie w jednym blogowym poście pozostaje niemożliwością. Jako że dodatkowo wiąże się ona z nie opisanymi przeze mnie w tym miejscu lekturami i kontekstami, na przywołanie których do tej pory nie było za bardzo okazji, sądzę, że będzie nad czym porozważać.
Wspólny znajomy mój i Adama, u którego nocowaliśmy, z łatwością wciela się w rolę naszego przewodnika po mieście. Najpierw pokazuje nam uwidoczniony na wikipedycznym zdjęciu MOCAK - niedawno otwarte krakowskie muzeum sztuki nowoczesnej, w którym zostawia nas sam na sam z wystawą "Historia w sztuce". Poszukuje ona związków między tymi dwiema dziedzinami życia, sprawdzając, w jaki sposób nachodzą one na siebie i wpływają na ich społeczny odbiór. Dość szybko w oczy rzucają się tabliczki informujące o osobie, która stworzyła dane dzieło, podpowiadające jednocześnie konteksty, w jakich warto je odczytywać - dla przykładu przy obrazie Matejki zadbano o podkreślenie "zagęszczenia historii", opowiadającej o wydarzeniach związanych z bitwą pod Wiedniem. Czasem - szczególnie, jeśli nie chce się zepsuć sobie zabawy z odkrywania własnego, indywidualnego kontekstu oglądanych dzieł - lepiej lekturę rzeczonych tabliczek pominąć, inaczej można odnieść wrażenie, jakoby obcowało się momentami z opisem maturalnego klucza z języka polskiego, a nie jest to doświadczenie miłe osobom, które z nową jej wersją miały wątpliwą przyjemność obcować...
Jeśli pytać o pracę, która najbardziej wciągnęła mnie osobiście, to jest nią jedna z projekcji wideo, przedstawiająca fikcyjny pogrzeb Breżniewa. Nagrana na paromilimetrowej taśmie, w praktyce jakością zbliża się do wyeksploatowanego nagrania VHS z lat 80. XX wieku. Obrazy składające się na fikcyjny pogrzeb są zamazane i niemal pozbawione barwy, a do tego przyspieszone. Warstwa dźwiękowa wydaje się niezrozumiałą kakofonią, co przy dłuższym oglądaniu wzbudza niepokój. Kojarzy mi się nie tylko z ogłaszaniem stanu wojennego przez Jaruzelskiego, ale wręcz z kasetą z nagranym nań "Koszmarem z ulicy wiązów", który to film stanowił w mym dzieciństwie niepodważalny punkt szczytowy budzącej przerażenie przemocy. Z tym filmem miałem podobnie - wyobraziłem sobie pobudkę przy śnieżącym telewizorze (to swoją drogą ciekawe, że współczesna technologia cyfrowa, eliminując tego typu zakłócenie, eliminuje jednocześnie niepokój z nim związany) z lecącym nań obrazem tego typu - totalitarny, mroczny przekaz, ukazany w szybkim tempie, które powinno go rozbrajać i banalizować, okazuje się być jeszcze silniejszy i jeszcze bardziej przerażający.
Całkiem niedaleko mamy filmowe propozycje izraelskiego artysty, dekonstruującego Hitlera. Na jednym z filmów widzimy mężczyznę w masce postarzałego wodza III Rzeszy, odgrywającego rolę nostalgicznie wspominającego przeszłość dziadka. Napięcie między tymi dwoma elementami przekazu osiąga swój szczyt, gdy zaczyna referować na temat symetrii otworów, będących toaletami w Auschwitz... Podobnym rozedrganiem gra on, gdy w wyniku montażu pozbawia Hitlera wąsów albo sprawia, że wyrasta mu długa, "żydowska" broda. Stosując wielokrotne powtórzenie tego samego urywka filmu sprawia, że wyjmowanie chusteczki z kieszeni zamienia się w akt masturbacji. Leżąca na podłodze instalacja, wyglądająca na rozłożoną na podłodze skórę Fuehrera, przypomina nam o istniejących w nas pokładach agresji i chęci do stosowania zasady "oko za oko", prowadzącej do dalszej eskalacji przemocy.
Rzecz jasna nie są to jedyne prace na wystawie, dość wspomnieć opisywany już tu chyba film Rajkowskiej o dwójce niemieckich filozofów - Rilkem i Nietzschem - zmienionych w psy, projekcie Artura Żmijewskiego, w którym starsi ludzie - pacjenci izraelskich szpitali - przypominają sobie słowa międzywojennych, polskich szlagierów muzycznych, czy też zapisem happeningu Krzysztofa Wodiczki, podczas którego za pomocą projektorów naniósł na warszawski pomnik Mickiewicza aktorki i aktorów, deklamujących fragmenty z "Dziadów". Jako że nie udało nam się znaleźć chwili czasu, by odwiedzić położoną na dole moim zdaniem efektownego i przyjemnie nowoczesnego budynku wystawę dzieł zgromadzonych przez MOCAK, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze przyjdzie czas na nadrobienie tej zaległości.
Nie będę się zbytnio rozpisywał na temat innej wystawy, którą miałem przyjemność zobaczyć, a mianowicie poświęconą Pomarańczowej Alternatywie, którą można obejrzeć w znajdującym się na Rynku Głównym Międzynarodowym Centrum Kultury. Na temat PA pisałem już a propos filmu Marii Zmarz-Koczanowicz, wystawa ta warta jest spędzenia przy niej chwili czasu, dzięki której możemy wczuć się w nastrój kontestowania PRL za pomocą "surrealizmu socjalistycznego". Solidnie przygotowana dokumentacja, zdjęcia działań inicjatywy z całej Polski, wycinki archiwalnych gazet - to wszystko mocne strony kulturalnej propozycji MCK. Choć w pociągach na linii Warszawa-Kraków tłoczno, mimo wszystko warto jednak przecierpieć te 3,5 godziny podróży, by zapoznać się z kulturalnymi propozycjami drugiego największego miasta w Polsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz