12 lipca 2011

Subiektywne wojaże warszawskie: krakowska pocztówka

Miłość (a co najmniej sympatia) do Krakowa, żyjąc w Warszawie, nie jest prosta. Historyczne różnice tożsamościowe zdają się niewielkie, ale kiedy je zsumować, okazuje się, że to niemal dwa różne światy, trochę jak Warszawa i Poznań. Dla przykładu - mieszkając na Kazimierzu nie sposób wyegzekwować ciszy nocnej o 22.00, z dość oczywistych względów, jak chociażby chęć zabawy osób tam przyjeżdżających. Mimo to hałasów nie ma znów tak dużo, by nie móc zasnąć, a jeśli coś już budziło mój nocny spokój, to równie często co imprezujący byli to "aktorzy pozaludzcy", jak przejeżdżająca śmieciarka albo wrzeszczący dość energicznie kot sąsiadów. Pomyślałem sobie, że w Warszawie zaraz rozpoczęłoby się wzywanie policji i utyskiwanie nad tym, że ludzie w środku miasta mają prawo do odpoczynku, egzekwowane z uporem prowadzącym do zamierania społecznej funkcji miasta włącznie.

Podobnie, jedząc zapiekanki na Małym Rynku w tejże samej dzielnicy, zerknąłem na fasady niektórych kamienic, które nie zachwycały swoim stanem. Sama przestrzeń, dzięki drobnemu handlowi i gastronomii, może wydawać się obskurna. Miejsce to tętni jednak życiem stokrotnie bardziej, niż - dajmy na to - wypacykowany stołeczny Plac Grzybowski, chyba nawet ciut bardziej niż i tak żywy Plac Zbawiciela. Zastanawiając się nad tym problemem, Adam zwrócił mi uwagę, że przez lata zaborów na południu dzisiejszej Polski kwitło życie kulturalne (czy trąci dziś ono myszką czy nie, to już temat na zupełnie inne rozważanie), podczas gdy w Warszawie trwający przez dziesięciolecia stan wojenny, wprowadzony przez rosyjskiego zaborcę, zepchnął normalne życie społeczne do prywatnych mieszkań. Może więc dlatego tak trudno jest dziś z tego modelu wyrwać stolicy, nadal podskórnie niedowierzającej, że może się bawić, albo że drobny handel to esencja miejskiego życia, nie zaś ekonomicznego zacofania?

Mając to pytanie w tyle głowy, przypomniałem sobie jedną z wielu lektur, jaką musiałem przeczytać, przygotowując się na kolejny egzamin. Tadeusz Boy-Żeleński, poza tłumaczeniem i pisaniem dzieł w rodzaju "Piekła kobiet", popełnił swego czasu "Znasz-li ten kraj? (Cyganeria krakowska) oraz inne wspomnienia o Krakowie". Książka to nad wyraz ciekawa, czyta się ją jednym tchem, opiera się bowiem na wspomnieniach z momentu, w którym rodziła się legenda miasta jako prężnego ośrodka kulturalnego na mapie nadal pozostającej pod zaborami Polski. Boy - który nie słynął wszak z delikatności, jeśli chodzi o piętnowanie zjawisk uznawanych przez niego za symbole mentalnego zaścianka - maluje obraz tego czasu przebudzenia i rozwoju miasta (mniej więcej od ok. 1880 roku do początku I Wojny Światowej) barwnie i z nieskrywanym ciepłem.

Na początku widzimy małe miasteczko, duszące się w dotychczasowych murach austriackiej twierdzy, senne i z żalem spoglądające na swój stan. Miasto o zgoła nieeuropejskim podziale społecznym, zdominowanym przez rody szlacheckie, nie zaś przez typowe, z początku słabe, mieszczaństwo. Boy, zamiast iść w ślady Brzozowskiego, uznającego Kraków za składowisko narodowych rojeń i fantazmatów, woli pokazać społeczną zmianę. Wzrost zamożności i znaczenia powoli rodzącej się klasy średniej zaczął tworzyć rynek zbytu dla artystów, ci zaś zaczęli mieć coraz bardziej śmiałe pomysły, realizowane za pomocą kabaretu, literatury czy teatru. Na dzieła, do tej pory kończące się towarzyskimi skandalami, zaczęło być więcej miejsca dzięki rosnącemu znaczeniu prasy. Co ciekawe, więcej przestrzeni dla awangardy i eksperymentu dawały łamy konserwatywnego "Czasu", niż progresywnej "Reformy", co zdaje się być ciekawą ilustracją trwającego po dziś dzień tworzenia ośrodków intelektualnych i stronnictw spójnych bardziej pod względem towarzyskim niż ideowym.

Dziś Kraków jest znacznie większym ośrodkiem miejskim, dzięki depopulacji Łodzi i wcześniejszemu przyłączeniu doń Nowej Huty pod względem ludności udało mu się wdrapać na drugie miejsce w tej kategorii. Choć z lokalnej perspektywy może wydawać się to mało widoczne, to jednak odczuwam tam skutki dłuższej niż w Kongresówce, nowoczesnej samorządności. Inaczej na miejską wyobraźnię działają reformy rosyjskiego Sokratesa Starynkiewicza, nawet jeśli zapisały się w historii Warszawy złotymi zgłoskami, inaczej zaś - krakowskiego Juliusza Leo, za kadencji którego wykupiono Wawel od Austriaków i wdrożono projekt "wielkiego Krakowa", a więc administracyjnego znacznego powiększenia miasta, który otworzył przed nim nowe perspektywy rozwoju. Także i dziś, gdy tak wiele mówi się o konserwatyzmie tego miasta nie sposób zupełnie bezrefleksyjnie pominąć faktu, że jego prezydent - Jacek Majchrowski - wielkim prawicowcem nie jest. Miejskość i mieszczańskość Krakowa nie jest zatem - przynajmniej moim zdaniem - tak jednowymiarowa, jak usiłuje się ją portretować, i to właśnie sprawia, że z przyjemnością powracam do niego, kiedy znajduję nieco więcej czasu dla siebie.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...