W ostatnią środę miałem przyjemność uczestniczyć w organizowanym w siedzibie OPZZ przez stowarzyszenie ATTAC Polska panelu, zajmującym się relacjami między partiami politycznymi a ruchami społecznymi, który prowadziła Ewa Ziółkowska. Przedstawiłem na nim swoje przekonania, dotyczące aktualnej sytuacji w Polsce. Jeśli o ten temat chodzi, to najważniejszym czynnikiem, wpływającym na wszystkie inne, jest czynnik ilościowy. Niedawno niemieccy Zieloni z entuzjazmem przywitali przekroczenie bariery 50 tysięcy członkiń i członków partii, co nadal sytuuje ich jako względnie małą liczebnie formację na tle pozostałych partii parlamentarnych w tym kraju. Jak jest w Polsce - wszyscy wiemy, a siła nadwiślańskich Zielonych wydaje się skorelowana z siłą ruchów ekologicznych, feministycznych, LGBT czy zajmującymi się prawami człowieka. Rzecz jasna bywało gorzej, ale do naszych koleżanek i kolegów zza Odry jeszcze trochę nam brakuje.
Różnica ilościowa ma istotne znaczenie w bieżącym działaniu każdej organizacji, wpływają np. na możliwość zajmowania się jedynie kilkoma (czasem wręcz jedną) sprawą na raz. Kontrastuje to z oczekiwaniami, jakie niekiedy formułowane są pod adresem partii, szczególnie tych, które nie mają budżetowych subwencji i biur poselskich. Poczucie, że organizacja polityczna ma pełnić swego rodzaju usługową funkcję wobec osób, które zgłaszają się do niej ze swoimi życiowymi problemami, potrafi bardzo utrudnić osiągnięcie zamierzonych celów. Dla przykładu - wielokrotnie zgłaszały się do nas osoby, informujące o wycince drzew albo o planowanej inwestycji deweloperskiej, która zdaniem lokalnej społeczności pogarszałaby jej jakość życia czy wręcz stanowiła degradację przyrody. Pomagając na miarę możliwości, apelowaliśmy jednocześnie o pomoc w przygotowaniu raportu o konfliktach w przestrzeni publicznej, który pokazałby skalę tego typu zjawisk w Warszawie, dawał szansę na medialne zainteresowanie i nagłośnienie problemu, z którym boryka się 3/4 miasta bez planów zagospodarowania przestrzennego. Ostatecznie mapę musieliśmy zrobić sami, bowiem chęci do współpracy wykraczającej ponad poziom "byle nie w moim ogródku" jest nawet w stolicy dużo za mało.
Nie oznacza to rzecz jasna, że współpracy na linii Zieloni-NGO-inicjatywy nieformalne nie ma. Jak na partię polityczną udaje się ich przedsięwziąć całkiem sporo. Problem w tym, że trudno przekuć to w bardziej trwałą współpracę, chociażby merytoryczną. Wiąże się to z problemem ilościowym, od którego zacząłem swój wywód, ale nie tylko. Na inny problem, a mianowicie NGO-izację, zwracała uwagę Agnieszka Graff. Uzależniwszy się od grantów, nierzadko przyznawanych przez samorządy, organizacjom pozarządowym grozi zepchnięcie do niszy usługowej, polegającej na minimalizacji skutków niewłaściwej polityki krajowej i miejskiej, a nawet przemiana (faktyczna i mentalna) w quasi-przedsiębiorstwa, realizujące nie własne pomysły, lecz pojawiające się na rynku grantowym projekty. Znowuż - uogólnienie tego zjawiska na wszystkie organizacje pozarządowe byłoby niesprawiedliwe, warto jednak o takim zjawisku pamiętać, bowiem wydaje się dobrze opisywać sposób, w jaki pacyfikuje się ewentualną krytykę władz.
Wiceprzewodniczący OPZZ, goszczący w panelu Andrzej Radzikowski podał dwa przykłady współpracy na linii związki zawodowe-formacje polityczne, które pokazują odmienne strategi tejże współpracy. W Wielkiej Brytanii organizacje pracownicze są zbiorowymi członkami Partii Pracy, z osobnymi prawami wyborczymi, każda zaś nowa w afiliowanym związku osoba otrzymuje dwie deklaracje - związkową i partyjną, z czego tę drugą wypełnia ok. 70% nowych członkiń i członków związków. Z zielonej perspektywy (pamiętajmy, że reprezentacja partii ekopolitycznych w organizacjach pracowniczych systematycznie rośnie, także we wspomnianej przed chwilą Wielkiej Brytanii) lepszy wydaje się model skandynawski, w której współpraca przyjmuje luźniejszy, programowy charakter. Radzikowski podzielił się także refleksją na temat obecnej słabości SLD - jego zdaniem bierze się ona z rezygnacji z szerokiego porozumienia wyborczego na rzecz utworzenia z Sojuszu jednolitej partii. Ponieważ jest ona - jak każda inna partia mająca jakąś cząstkę władzy - niechętna dzieleniu się nią, nie zachodzi przez to "wzajemne wzmacnianie", które powinno być podstawą współpracy.
Reprezentujący ATTAC Ryszard Prątkowski poszedł w swych rozważaniach znacznie dalej - jego zdaniem to ruchy społeczne powinny mieć prymat nad partiami politycznymi. SLD wykorzystuje brak alternatywy po lewej stronie sceny politycznej, powstały po klęsce samodzielnego funkcjonowania Unii Pracy. Lekarstwem na uprzedmiatawianie ludzi pracy - coraz częściej nie nazywanymi już nawet "kadrami", ale "zasobami ludzkimi" - mógłby być odbywający się dwa razy do roku kongres ruchów społecznych, który na bazie deklarowanej realizacji oczekiwanych postulatów programowych udzielałby poparcia jednej bądź drugiej partii. Inny środowy panelista, przewodniczący PPS Bogusław Gorski, zwracał z kolei uwagę na kartelizację polskiej sceny politycznej, w praktyce ograniczającej możliwość dokonania realnego wyboru. Bojan Stanisławski z pisma "Związkowiec OPZZ" przypomniał, że protesty społeczne nadal mają sens - choć Grekom nie udało się demonstracjami ulicznymi zapobiec przyjęciu polityki cięć budżetowych i prywatyzacji, to już ich zakres został w stosunku do pierwotnych założeń ograniczony. Głosów w dyskusji nie brakowało, zobaczymy, jakie będą jej dalsze rezultaty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz