Doszukiwanie się politycznych treści w każdym możliwym przekazie ma swoje wady i zalety. Nie da się ukryć, że potrafi odebrać nieco przyjemności z oglądania ulubionego filmu i serialu, kiedy to obok zastanawiania się nad tym, jak będzie wyglądać fabularny finał dekodujemy świat wykreowany przez filmowych bądź serialowych scenarzystów. Czasem bywa to cenne, czasem prowadzi do dość interesujących wniosków, jak te wyciągnięte niedawno przez Jakuba Majmurka względem Harry'ego Pottera. Trochę się zdziwiłem kiedy przeczytałem, że powieść i film obnażają słabość liberalnego porządku świata, jeśli chodzi o wyobrażenie sobie nowego porządku po zwycięskiej walce z jego wrogami, a także, że jedna z relacji między głównymi bohaterami miała niewykorzystaną szansę, by stać się trójkątem. Mam czasem wrażenie, że w każdym filmie chciano by widzieć emancypacyjne recepty, które - jak się obawiam - gdyby realizowane były w każdym dziele fabularnym, niesamowicie by je do siebie upodobniły. Raczej ze szkodą dla jakości produktów finalnych.
Nie oznacza to rzecz jasna, że polityczne dekodowanie nie ma racji bytu. Przyjęcie za pewnik tego typu skrajności jakości dyskusji nad współczesną kulturą z pewnością by się nie przysłużyło. Star Trek zawsze wydawał się jednym z takich projektów kulturowych (zważywszy na zasięg jego oddziaływania tego typu określenie wydaje mi się jak najbardziej uzasadnione), którego holistyczność zachęcała wręcz do wyszukiwania w nim najróżniejszych wątków. Jak w tekście w przewodniku Krytyki Politycznej po serialach zauważyli Karol Domański oraz Wojciech Zrałek-Kossakowski, prezentowana w nim wizja rozwoju ludzkości zbliża się do egalitarnej utopii, bardzo w swej naturze oświeceniowa, urzeczywistnia marzenie o technologii zaspokajającej ludzkie potrzeby i przekraczającej ograniczenia środowiska. W utopii tej działy się rzeczy, które zmieniały rzeczywistość świata rzeczywistego, jak chociażby pierwsze na ekranie pocałunki osób o różnym kolorze skóry. Także pozycja kobiet w załodze Gwiezdnej Floty była wyrazista, a jej ukoronowaniem była głównodowodząca statkiem w serii Voyager.
Ostatni serial z tego cyklu, "Enterprise", od początku budził wśród fanek i fanów spore kontrowersje. Z całą pewnością toczy się w "ciekawych czasach", dużo wcześniej niż pierwotna seria z lat 60. XX wieku czy też "The Next Generation" z moim ponadczasowym idolem, kapitanem Jean-Luc'iem Picardem. Wystarczy porównać rozpoczynające każdy odcinek muzyczne intro z tymi, stosowanymi w innych seriach, by dostrzec różnicę nie tylko stricte muzyczną. Zamiast efektownej orkiestry i podniosłych tonów klasycznych instrumentów wita nas rockowa piosenka, opiewająca amerykańskie cnoty takie jak wytrwałość w dążeniu do celu. Doskonale współgra ona z migającymi przy niej na ekranie obrazami coraz to bardziej rozwiniętych machin, umożliwiających człowiekowi eksplorację do tej pory nieznanych krain - wpierw na ziemi, potem zaś w kosmosie. Wszystko to zapowiada przygody pierwszego, wyruszającego w daleki kosmos, ziemskiego statku z napędem Warp 5 - tytułowego Enterprise'a z kapitanem Jonathanem Archerem na czele.
Z pozoru wszystko wydaje się znajome - mamy bowiem na pokładzie wszelkie ziemskie rasy, a do tego dwójkę przedstawicieli obcych cywilizacji - medyka ze świata, w którym poligamia jest na porządku dziennym, a także Wolkankę T'Pol, oddelegowaną do nadzorowania misji Ziemian przez cywilizację, która jako pierwszy skontaktowała się z nimi po jednym z technologicznych przełomów. Ludzie zachowują do Wolkan dystans, jako że mają oni - nie bezpodstawne - poczucie, że przez lata spowalniali oni postęp technologiczny na Ziemi. Wolkanie z kolei - również nie bez powodu - obawiają się ludzkiej porywczości i impulsywności, która kilkukrotnie doprowadziła ich (nas) na skraj zagłady. Te autodestrukcyjne zachowania i impulsywne reakcje pojawiają się w kolejnych odcinkach regularnie, ale - dziwnym trafem - większość z nich wychodzi załodze na dobre. Tu pojawia się jak dla mnie pierwszy, ale za to bardzo ostry zgrzyt w tej interpretacji twórczości Gene'a Roddenbery'ego. Wystarczy jedna reprezentantka obcej cywilizacji, kierująca się odmiennymi motywami postępowania (wyciszaniem emocji i prymatem myślenia logicznego), by stała się cywilizacyjnym wręcz problemem dla reszty załogi. Spora część odcinków w którymś momencie rozwoju fabuły polega na kwestionowaniu tej aksjologii i udowadnianiu prymatu ziemskiej racjonalności jako tej elastycznej, uczącej się na własnych błędach i pozostawiającej miejsce na odruchy empatii.
Choć przez większość serialu relacja tego typu między ziemskimi dowódcami a T'Pol nie ma dominującego charakteru genderowego, to jednak kuje w oczy. Wolkanie deklarują kierowanie się logiką, a więc czymś pozostającym niejako ponad subiektywizmem i indywidualizmem. To właśnie w dążeniu ziemskiej załogi Enterprise do udowodnienia już nie tyle prawa do, ale wręcz supremacji własnego zachowania nad innymi kryje się powód, dla którego serię tą można nazwać najmniej uniwersalistyczną, a najbardziej amerykańską ze wszystkich dotychczasowych. Można rzecz jasna przyjąć tezę, że impulsywny tryb postępowania z nieznanymi zagrożeniami i zjawiskami wynika ze względów chronologicznych (wszak to dopiero początki uniwersum Star Treka), co ratowałoby sytuację. Nawet gdyby tak miało być, to jednak konstrukcja poszczególnych odcinków walnie przyczynia się do tego, by osoba oglądająca uznała wybory załogi za jedynie słuszne i racjonalne.
W tym celu - dla przykładu - atak obcej razy na wolkański klasztor musi mieć uzasadnienie w postaci ukrytej stacji szpiegowskiej, a intuicyjny dystans wobec zautomatyzowanej stacji naprawczej kapitana Archera musi okazać się słuszny - porywa ona członków załóg cumujących statków, by zwiększyć moc obliczeniową swojego komputera. Porażkę odnosi tym samym twierdzenie T'Pol, że być może to po prostu instalacja cywilizacji, która kieruje się logiką nie nastawioną na zysk jako najważniejszy aspekt podejmowania tego typu działań. Co więcej, nawet pomimo faktu, że istotnie stacja okazuje się groźna, istnieje furtka do innej interpretacji wypadków. Przed porwaniem dwójka członków ekspedycji usiłuje włamać się do rdzenia komputera - możliwe zatem, że działania jednostki naprawczej to swego rodzaju ostrzeżenie dla załóg dokujących statków, by pozwoliły jej działać i nie zakłócały jej funkcjonowania zbędnymi pytaniami. Oznaczałoby to jednak - mniej lub bardziej pośrednie - przyznanie racji Wolkance, a na to Ziemianie pozwolić sobie nie mogą. Nawet, gdy kapitan Archer przestaje napastować T'Pol o przyjęcie ziemskiej perspektywy (po tym, jak kontakt z wolkańskimi maruderami opowiadającymi o "poszukiwaniu równowagi między emocjami a logiką" kończy się hospitalizacją T'Pol), czyni to nie z pozycji partnerskich, ale z mieszanki ojcowsko-mężowskiej troski czy strzeżenia honoru. Takiego traktowania nie doznaje ziemska tłumaczka - Hoshi.
Choć zdarzają się ciekawe momenty, w których Archer modyfikuje swoje zachowanie (na przykład wstrzymując się z interwencją w zachodzącą na jednej planecie emancypacją do tej pory podporządkowanej rasy humanoidalnej, rozwijającej się w czasie, gdy do tej pory dominującą grupę zaczyna trapić nieuleczalna epidemia), to jednak nie ma ich znowuż tak wiele. Do tego pojawia się tu retoryka, znana z czasu "wojny z terrorem", w której znajduje się miejsce na sformułowanie o "nie negocjowaniu z terrorystami" albo o przypominanie nieśmiertelnej analogii z wędką i rybą. Nawet, gdy załoga Enterprise pomaga, czyni to z pewną nutą pretensjonalnej wyższości. Nie zawsze motyw ten bywa równie widoczny i równie intensywny - w przeciwnym wypadku seria ta byłaby zupełnie niestrawna - mam jednak wrażenie, że jest to zjawisko występujące dużo częściej, niż w innych rozwinięciach idei Star Treka. Mam wrażenie, że to nie tylko moje zdanie, patrząc na bardzo słabe wyniki oglądalności, jakie seria zanotowała w Stanach Zjednoczonych - najwyraźniej poczucie, że gdzieś uleciał duch bardziej udanych interpretacji, okazało się całkiem silne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz