Przygotowując się do napisania pracy rocznej na temat omawianej tu już "Katastrofy" Artura Żmijewskiego postanowiłem obejrzeć inne dokumenty na temat wydarzeń, które rok temu wstrząsnęły Polską. Dni rocznicy 10 kwietnia spędziłem na wewnętrznej emigracji, trudno bowiem było wierzyć mi w obietnicę ponownego, narodowego pojednania, kiedy w powietrzu już od dawna zawisła atmosfera podziałów, dobrze symbolizowanych przez osobne obchody rządowe oraz PiS-owe. Było czym zajmować się w polityce międzynarodowej (chociażby wydarzeniami w Wybrzeżu Kości Słoniowej) czy też tej zielonej (Rada Krajowa). Postanowiłem jednak na porządnie zabrać się za pracę naukową i mieć w miarę solidnie opracowaną możliwość porównania lewicowej i prawicowej narracji na temat smoleńskiej katastrofy. Choć momentami, także dla organizmu, było to trudne (mało kto wychodzi bez szwanku z obcowania z prawie czterogodzinnym przekazem z drugiej strony politycznej barykady), to jednak z pewnością było to niezwykle cenne poznawczo.
Przede wszystkim ujawniło się coś, co na pierwszy rzut oka dla osób o nieprawicowych poglądach może nie być takie znowu oczywiste, a mianowicie różnice narracyjne między dwoma filmami przygotowanymi przez "Gazetę Polską" - "Mgłą" oraz "10.04.10" a dziełem Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, "Solidarnymi 2010". Skrótowo można oddać ją za pomocą dychotomii "góra-dół": dwa pierwsze odwołują się odpowiednio do władzy (wspomnienia pracowników kancelarii Lecha Kaczyńskiego) i wiedzy (poszukiwania odpowiedzi na przyczyny katastrofy), ostatni zaś bardzo wyraźnie staje po stronie mas i ich emocji. We "Mgle" bohaterami są sami mężczyźni, mówiący o trudnościach z wyjazdem ówczesnego prezydenta na obchody rocznicy zbrodni katyńskiej, starający się powściągnąć własne emocje (Jacek Sasin zwierzający się ze swej obawy przed płaczem podczas jazdy w kondukcie żałobnym) i mówiący o wielkich ideach. Pierwsze zdjęcia "narodu", tak dla owych panów ważnego, pojawiają się dopiero w drugiej połowie godzinnego filmu, wcześniej zaś możemy w roli przerywników oglądać wnętrza Pałacu Prezydenckiego i fasady rozlicznych ministerstw - oraz jednej, dość oczywistej w kontekście wszelkich trapiących Polskę nieszczęść, ambasady.
O ile "Mgła" czyni z głównych bohaterów przyszłych mężów stanu, o tyle "10.04.10" czyni nimi dzielną ekipę dziennikarską pod wodzą Anity Gargas. Tam chodziło o władzę, tu - o wiedzę. Dokument ten jest dość nierówny, ma bowiem momenty, w których stawiane w nim pytania bronią się pod względem pewnej, niekoniecznie spiskowej, logiki, problem w tym, że giną one wśród innych, dużo słabszych. Krzyżują się tu narracje programów interwencyjnych z niespełnioną obietnicą poznania "prawdy, która nas wyzwoli", znaną mi z kultowego programu "Nie do wiary", dla którego byłem gotów kłaść się spać o późnej porze, na dodatek ze stanami lękowymi przed UFO/duchami/czymkolwiek odpowiednio tajemniczym. Bywają tu momenty, kiedy naoczni świadkowie opowiadają swoje historie o niewesołych spotkaniach z rosyjskimi służbami specjalnymi, nie potrafię jednak zrozumieć czemu - skoro bezpiece tak bardzo miałoby zależeć na dyskrecji w momencie katastrofy - dopuściły do wycieku filmów z miejsca wypadku, i to zatrzymawszy ich autorów. Być może zejście z tego typu narracji, sugerującej, że lada chwila rosyjska armia/milicja/Specnaz/ktokolwiek zamorduje dzielnych poszukiwaczy prawdy, na poziom mniej emocjonalny mogłaby wyjść temu dokumentowi na dobre, bowiem - jak już wspomniałem - wiele kwestii, jak chociażby stan lotniska czy zachowanie jego wieży kontrolnej pozostawiało nieco do życzenia.
Najciekawsi jednak, w starciu z Żmijewskim, pozostają "Solidarni 2010" - film budzący wiele emocji niemal natychmiast po jego emisji. Jego prawicowy przechył staje się tym bardziej widoczny po zanalizowaniu go w kontekście dokumentu członka redakcji "Krytyki Politycznej". Nie chodzi tu o głośno wyrażane w nim teorie spiskowe czy też rozczarowanie wieloletnią krytyką Lecha Kaczyńskiego przez media głównego nurtu, ale o jego ambicje bycia kamieniem węgielnym "moralnej odnowy", której polityczną reprezentacją, swoista nadwiślańską "Tea Party", miałoby być Prawo i Sprawiedliwość. Dostrzega się to w detalach, które łatwo podczas półtoragodzinnego seansu przeoczyć - ot chociażby takim, że ludzie tu... przedstawiają się. Podanie swojego imienia, nazwiska czy statusu społecznego pozwala wypowiadającym się na umiejscowienie siebie i na możliwość zdobycia akceptacji dla siebie i własnych przekonań. Swoje zdanie wypowiada rolnik z Kościerzyny, a więc "autentyczny", wręcz "prawieczny" gospodarz ziemi, mającej w konserwatywnej i narodowej myśli politycznej niebagatelne znaczenie. Mamy tu młodzieńca o nazwisku Radziwiłł, które samo w sobie niesie olbrzymią treść historyczną, włącznie z opowiedzeniem się za takim, a nie innym źródłem historii polskości i jej tradycji. Jest tu także drobny przedsiębiorca, dochodzący do dobrobytu pomimo walki z nadal jego zdaniem trwającą "władzą ludową". Przekrój ideowych i klasowych "targetów" dla PiS jak znalazł.
Co ciekawe, film duetu Stankiewicz-Pospieszalski jest bardziej "wychylony do przodu" niż dość elitarystyczne w gruncie rzeczy filmy "Gazety Polskiej". Po pierwsze, oddaje głos ludziom. Pragnie odeprzeć oskarżenia o to, że promuje wizję monokulturowego kraju, portretując pozytywne postaci Polaka-muzułmanina oraz Polaka-czarnoskórego. Co więcej, wspomniany przed chwilą drobny przedsiębiorca walczy o swoje i walczy także o jakość swojego życia za pomocą bogacenia się - pozostaje to w dysonansie z wypowiedziami Jadwigi Kaczyńskiej z "10.04.10", które momentami brzmią niczym wyrzut do ludzi, że chcą cieszyć się życiem, zamiast umierać za kraj. Narracja prowadzącego "Warto rozmawiać" jest inna - z tłumu wyławia indywidualności, zajmujące dużo więcej czasu jego i Stankiewicz dzieła, niż pojedyncze osoby u Żmijewskiego, celebruje się tu ich "normalność" i "patriotyzm". Z tego też względu, pod względem politycznym, mógł on mieć całkiem niezłą siłę przebicia, pozwalając ludziom myślącym w podobny sposób na zobaczenie się i nabranie siły do wspólnej walki.
Nie trzeba dodawać, że tak tworzona wspólnota (niemal odrębne państwo, w którym za pomaganie ludziom stojącym w kolejkach czy też chcącym ustawić znicze odpowiadają harcerze, a nie służby miejskie) to wspólnota ludzi podobnych, nie zaś różnorodności. To, w jaki sposób ją ocenić, jak ustosunkować się do możliwości jej zmiany czy też przekonania/zmobilizowania do odmiennych racji - jest jednym z ważniejszych odpowiedzi na polskiej scenie politycznej. To także wyzwanie, nie da się ukryć, kulturowe, o czym pisałem już kilkukrotnie. Łatwo bowiem wpaść w pułapkę ponownego zakwalifikowania sportretowanych w "Solidarnych 2010" ludzi do grona "moherowych beretów". A jeśli naprawdę spora część z nas poczuwa się do patriotycznych emocji? Czy mamy je rugować, czy może pokazywać, że mogą one mieć różne odcienie? Co, jeśli stojący pod publicznymi urzędami ludzie chcą nie tylko wyrazić swoje emocje, ale też zadeklarować potrzebę istnienia sprawnego państwa? Czy jesteśmy gotowi na to, by pozostawić ich już na zawsze w kręgu oddziaływania populistycznej prawicy? Bardzo bym tego nie chciał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz