Kiedy słyszę zachwyty nad powojennym państwem dobrobytu, pisane z perspektywy "starych lewicowców", narzekających, że rok 1968 oznaczał rozbrat lewicowej elity z wyidealizowaną "klasą robotniczą", ogarnia mnie niejakie zdumienie. Nie chodzi o to, by krytykować je z pozycji neoliberalnych monetarystów, narzekających na rozleniwianie obywateli przez wszechwładne państwo i tłamszących lokalny biznes, ale nie jest specjalną trudnością takowa krytyka już z pozycji niekoniecznie światopoglądowych. Wystarczy przypomnieć sobie wpływ modnego wówczas palenia na zdrowie publiczne, paliwożernych aut na środowisko czy wielkich mocarstw na ograniczenia rozwojowe w "Trzecim Świecie". To, że dobrze było wówczas białym robotnikom czy przedstawicielom rozwijającej się klasy średniej, nie oznacza, że dobrze było ich żonom i dzieciom, osobom o innym kolorze skóry (szczególnie w Stanach Zjednoczonych), a nawet innej narodowości.
Warto o tym pamiętać, a znakomitą okazją ku temu może być obejrzenie serialu "Mad Men". Uzależniłem się od niego w ostatnich dniach, zawczasu oglądając pierwszy odcinek na zajęciach z kultury przedsiębiorczości. Tam analizowaliśmy go głównie z pozycji ciała z kulturze menedżerskiej, kwestii genderowych, jak również samej pozycji i zobowiązań menedżera. Obserwowaliśmy, jak dużą rolę w nowym kapitalizmie odgrywają kwestie niezwiązane z produkcją towarową, a produkcja idei oznacza głównie spotykanie się z kontrahentami i podwładnymi, zarządzaniem zebraniami, picie oraz zamykanie się w pokoju i wymyślających chwytliwe hasła, mające zwiększyć poziom sprzedaży reklamowanych produktów. To, że tego typu zawody się pojawiły, a osoby je wykonujące poszukiwały politycznej reprezentacji, jest truizmem. Ich lekceważenie mijałoby się z celem - wszak tego typu segment elektoratu równie dobrze mogłyby stać się nową podstawą konserwatywnej rewolucji, jak klasa robotnicza czy grupy wykluczone.
Chciałbym jednak zwrócić uwagę na inny kontekst rzeczonego serialu, oglądanego w Ameryce przez niemal 3 miliony widzów. Chodzi o to, jak łatwo uważamy za zastane rzekome "kwestie obyczajowe", wpływające na poprawę jakości naszego życia. Choć część osób na rodzimej scenie idei, deklarujących przywiązanie do "starej lewicy", jak chociażby redaktor naczelny "Obywatela", Remigiusz Okraska, ostatecznie są w stanie zauważyć zmiany in plus, jakie przyniosło pojawienie się "nowej lewicy", to jednak nie jest to niestety zjawisko powszechne. Tymczasem wystarczy cofnięcie się 50 lat wstecz, by za Oceanem (i nie tylko) można było znaleźć zestresowane gospodynie domowe, zajmujące się domem, dziećmi i poprawą samopoczucia mężów, bite w twarz za nieposłuszeństwo dzieci, faceci, mający na boku kochanki, co nie przeszkadzało im w scenach zazdrości wobec własnych małżonek... Lista jest długa, wiele zjawisk ujawniających eksploatację za pomocą instytucji społeczno-obyczajowych nie zniknęło po dziś dzień. "Prawdziwi mężczyźni", walczący z "polityczną poprawnością", powielają struktury myślowe, które w latach sześćdziesiątych, przed rewolucją obyczajową roku 1968, były powszechne.
Popatrzmy na relacje, prezentowane przez głównych bohaterek i bohaterów w pierwszych odcinkach serialu. Żona copywritera ma problemy psychiczne, związane między innymi z traumą po śmierci matki i ma szczęście, że jej sceptyczny mąż ostatecznie "zezwala" jej na wizytę u psychoanalityka, który później informuje o wszystkich odkryciach rzeczonego męża, Donalda Drapera. Nieco później kontaktuje się z nim jego dawno nie widziany brat, przypominający mu o rodzinie, od której w młodości uciekł - spławia go, oferując mu swoje oszczędności w zamian za danie mu spokoju, nie licząc się z emocjami krewnego. Jeden ze współpracowników Dona, Pete Campbell, musi znosić fakt, że ze względu na jego pozycję w hierarchii firmy jego pomysły są ignorowane, czuje się podle, że jego rodzice nie chcą przeznaczyć pieniędzy na nowe mieszkanie dla niego i jego żony (ojciec mówi mu przy okazji, że jego praca "nie przystoi białemu mężczyźnie"), zaś sąsiadka Drapera i jej żony, rozwódka z dwójką dzieci, balansuje między ostracyzmem a akceptacją swojego sąsiedztwa.
Wiele z opisanych powyżej zjawisk udaje się społecznie przepracować dzięki wykorzystaniu psychoanalizy, większej społecznej otwartości i zdolności do rozmowy o istotnych emocjach, jakie pojawiają się w naszym życiu. Już nie hamujemy ich, jak czynią to mężczyźni w serialu, co najwyżej wymieniając się półsłówkami przy kolejnej szklance mocniejszego trunku. Sekretarki traktowane jako połączenie pracownicy biurowej z obiektem pożądania seksualnego, tkwiące na nierzadko mizernie opłacanych stanowiskach, przyjeżdżające, niczym sekretarka Dona, Peggy, z prowincji do wielkiego miasta, samotne, mieszkające kątem wraz z koleżankami - jakoś nie pasuje to do obrazu szczęśliwości, malowanego przez nostalgików. Jakoś nie chce mi się wierzyć, znając również inne opowieści "z epoki" (jak choćby wydaną przez Krytykę Polityczną "Rewoltę", współtworzoną przez Daniela Cohn-Bendita), że osoby pochodzące i funkcjonujące w obrębie klasy robotniczej problemów emocjonalnych, egzystencjalnych pytań i problemów, związanych z obłudnym konserwatyzmem obyczajowym nie posiadały. Polecam zatem "Mad Menów" jako skuteczne antidotum na przekonanie, że najlepszą metodą na odwrót od neoliberalizmu byłaby prosta rekonstrukcja powojennego państwa dobrobytu. To se ne vrati - i może to i dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz