Niedawno wyrażałem dość spory sceptycyzm względem jakości informowania o polityce międzynarodowej w polskich mediach. Niedawno - w końcu - jedna z czołowych telewizji informacyjnych poinformowała o referendum niepodległościowym w Sudanie Południowym. Wszelkie słabości rodzimych mediów wyszły na jaw - zamiast wysłać na miejsce reportera, albo zaprosić do studia kogoś z uniwersytetu, gościem TVN 24 był misjonarz. Nie to, by jego zdanie zupełnie się nie liczyło, można było jednak spodziewać się, że ogląd na rzeczywistość będzie - cóż, dość jednostronny, skupiając się na skrajnych, patologicznych przejawach dyskryminacji chrześcijan z Południa. I znów - nie chodzi mi o to, że takie akty nie mają miejsca, ale ograniczanie do nich tego jakże złożonego tematu znacząco zubaża obraz sytuacji i przyczyny tego, dlaczego na początku lutego tego roku, kiedy podliczone zostaną wszystkie głosy, najprawdopodobniej na mapie świata powstanie nowe państwo.
Obecny kształt Sudanu i źródła jego problemów w dużej mierze leżą w jego kolonialnym dziedzictwie. Gdy pod koniec XIX wieku w Faszodzie kończący tłumienie islamistycznej rebelii Anglicy wyperswadowali Francuzom dalsze posuwanie się z ekspansją kolonialną na wschód kontynentu, sami realizowali kolejny etap kontroli kręgosłupa Afryki - od Kairu po Kapsztad. Chwilowo jeszcze władza nad Egiptem nie była sformalizowana, a w Tanganice dominowali Niemcy, jednak Sudan - jako brytyjsko-egipskie kondominium - miał do odegrania istotną rolę dla zapewnienia Londynowi istotnej roli na kontynencie. Teren kolonii łączył ze sobą mokradła i pustynie, obszary zamieszkałe przez ludność arabską oraz te, na których dominowały osoby czarnoskóre. Anglicy zdecydowali się po I Wojnie Światowej na faktyczny podział kraju na muzułmańską północ i południe, na którym ludności animistycznej przysłano sporą grupę misjonarzy. Dzięki ograniczeniu swobody poruszania się mieszkankom i mieszkańcom tych dwóch stref ukształtowały się dwie, zupełnie różne od siebie społeczności. Było kwestią czasu, kiedy wybuchnie konflikt.
Po wycofaniu się Wielkiej Brytanii i ogłoszeniu niepodległości kraju w roku 1956 władza w kraju od czasu do czasu przechodziła z rąk demokratycznych rządów w kierunku wojskowych. Pierwsze konflikty między Północą a Południem wybuchały jeszcze przed faktyczną niezależnością kraju, rozwiązywano je za pomocą zwiększania wpływu Południa na władzę w Chartumie i za pośrednictwem autonomii chrześcijańsko-animistycznych rejonów. Krwawy konflikt na dobre rozpoczął się, gdy w latach 80. XX wieku wojskowe rządy zaczęły coraz bardziej puszczać oko do środowisk islamistycznych i podjęły decyzję o likwidacji południowosudańskiej autonomii i wprowadzeniu w całym kraju prawa szariatu. Rezultatem tej 22-letniej wojny była śmierć 1,5 miliona ludzi i ucieczka ze stron ojczystych kolejnych milionów osób. Zawarte w 2005 porozumienie pokojowe dało szansę na bardziej długotrwały pokój, lider Południa objął urząd wiceprezydenta kraju, a reprezentowane przez niego obszary zyskały faktyczną niezależność. Toczące się w tym tygodniu referendum - również obiecane w rzeczonym porozumieniu - ma dać rzeczywistość faktyczną.
Obok kwestii religijnych ważne są również inne kwestie, które skłaniają Południe do dystansu wobec Północy. Pozostając przy kwestiach kulturowych, należy wspomnieć o rasizmie, który występuje wśród białej ludności arabskiej, charakteryzujący się chociażby nazywaniem uchodźców z Południa, pracujących w stolicy Sudanu m.in. w charakterze pomocy domowej niewątpliwie pogardliwym określeniem "niewolnicy". Problem ten dał się we znaku w ostatnich latach także na zachodzie kraju, czyli w Darfurze, gdzie walki rządu z rebeliantami doprowadziły do katastrofy humanitarnej. Lokalna, muzułmańska ludność nie miała lekko, arabscy najmici ich terroryzujący, dużo bardziej niż religią przejmowali się ich kolorem skóry. Dość wspomnieć, że jeszcze w XX wieku zjawisko niewolnictwa w rejonie nie było zupełnie wykorzenione. Trudno zatem dziwić się, że większość spośród mniejszości etnicznych czy religijnych Sudanu wobec władz w Chartumie zachowuje co najmniej sceptycyzm.
Innym powodem sporów jest fakt, że w ostatnich latach na terenie tego kraju znaleziono dość obiecujące złoża ropy naftowej. Zyski z eksploatacji przez lata wojen czerpała Północ, rozdając koncesje firmom z państw, które nie bojkotowały tamtejszej gospodarki tak, jak czyniły to Stany Zjednoczone. Stolica Sudanu jest dziś dynamicznie modernizującym się miastem, jednak bogactwo nie ściekało do prowincji - wyjazd za rogatki miasta pokazuje to nad wyraz dobitnie. Południe, do tej pory rozwijające się dość chałupniczymi metodami, liczy na uzyskanie pełnej kontroli nad znajdującymi się na jego terenie złożami i wykorzystanie ich do rozwoju kraju. A rozwijać jest co - dojmujące ubóstwo, nie najlepsze (mówiąc oględnie) warunki mieszkaniowe, analfabetyzm i słaba opieka medyczna - wszystko to sprawia, że coraz większa część populacji pragnie niepodległości i nie przejmuje się takimi problemami, jak chociażby status spornej prowincji Abyei czy też tym, że dokładna granica między Południem a Północą wymierzona jest raptem w 8%.
Niewątpliwie nowe państwo - jeśli powstanie - będzie obszarem zainteresowania międzynarodowych kompanii wydobywczych. Północ deklaruje uznanie wyników niezależnie od tego, jakie one będą, jednak nie da się wykluczyć lokalnych zamieszek. Już dziś z Sudanu Południowego wycofują się muzułmańscy handlarze z Północy w obawie przed rozwojem wypadków. Miejmy nadzieję, że ostatecznie sytuacja się unormuje, jeśli ktosia/ktoś jest z kolei bardziej dogłębnym zbadaniem aktualnej sytuacji w tym kraju, zachęcam do lektury stosownej publikacji Fundacji Boella, poświęconej Sudanowi. Choć sam jeszcze nie czytałem jestem przekonany - znając dotychczasowe jej analizy - że będzie ona nad wyraz ciekawa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz