Kontynuując nieco rozpoczęty przeze mnie w sobotę wątek powyborczo-przedwyborczy, muszę się Wam do czegoś przyznać. Coraz trudniej jest mi uwierzyć w rolę dyskursu i debaty na ważne, społeczne tematy w nadwiślańskiej polityce - po prostu obserwuję ją za długo, by nadal mieć na to większe nadzieje. Nie oznacza to, że dbanie o rozwój języka i przekazu, jaki kieruje się do ludzi jest nieważny, ale niestety - nie jestem w stanie uwierzyć w to, że wystarczy znaleźć magiczną formułę mówienia o ludzkich problemach, by ci nagle zaczęli głosować na tę czy inną formację, mającą reprezentować ich interesy. Po latach demokracji (lub też oligarchii, w zależności od tego, za co ktosia/ktoś uznaje aktualny, panujący w Polsce system) medialnej ludzie mają w głowach sieczkę, niedawny sondaż pokazał dla przykładu, że niemal połowa ankietowanych w ogóle nie wie, o co chodzi w zmianach systemu emerytalnego - niby skąd mieliby o tym wiedzieć - z kolejnego reality show serwowanego w telewizji?
Gdyby polityka w Europie Zachodniej opierała się wyłącznie na sukcesie ruchów społecznych, bylibyśmy już dużo bardziej do przodu pod wieloma względami. Oddolny, silny ruch potrafi w polityce zrobić wiele, najczęściej jednak kończy się to, szczególnie ostatnimi czasy, zmuszeniem partii głównego nurtu do deklaratywnej troski o jakąś kwestię, czasem o jej podjęcie wyrwane z szerszego kontekstu. To od ładu instytucjonalnego zależy, jak silny może być wpływ oddolnej mobilizacji na realną zmianę. Przypomnę raz jeszcze - aż do czasu, kiedy SPD nie musiała zawiązać koalicji z Zielonymi w Niemczech nie była skłonna - mimo silnego ruchu antyatomowego w tym kraju - do rezygnacji z energetyki jądrowej.
Siłę zmian w "zielonym" kierunku można pokazać na mapie Europy w zależności od tego, jaki jest poziom otwartości danego systemu politycznego na nowych aktorów. W Niemczech mamy dotacje budżetowe od 0,5% poparcia w wyborach w skali kraju, przeznaczane na kształtujące dyskurs fundacje, a nie billboardy. W Szwecji próg wyborczy to 4%, w Holandii progu właściwie nie ma. Już we Francji jest gorzej, bo choć do Europarlamentu ordynacja jest proporcjonalna (i stąd Zielonych z tego kraju jest całkiem sporo w PE), o tyle w parlamencie krajowym jest ona większościowa, przez co jest ich teraz tam bodaj czwórka, a elektrownie atomowe kwitną. W Anglii w zeszłym roku udało się zdobyć jeden mandat, pierwszy w historii - a co jak co, ale Zielonym Anglii i Walii dorobku programowego, także na poziomie dyskursu, niezłego otoczenie w postaci ruchów społecznych czy też podjęcie współpracę ze związkami zawodowymi odmówić nie sposób.
W polityce szansę mają dziś ci, którzy JEDNOCZEŚNIE dbają o dyskurs i zawiązywanie kontaktów z ruchami społecznymi, jak i dbają o jakość zarządzania wewnątrz partii, w tym o pozyskiwanie środków na jej działanie. Nawet 100 Zielonych Warszaw nie daje jeszcze wpływu na realną zmianę społeczną - co najwyżej mogłoby pomagać w wygrywaniu konkursów na Bloga Roku, tak jak UPR-owsko-WiP-owska blogosfera pomaga Januszowi-Korwin-Mikke i jego akolitom, co na szczęście nie przekłada się na jego poparcie "w realu". Pieniądze przydają się także w sferze programowej, nie traktuję ich zdobycia jako celu samego w sobie (wszak mogą one służyć również do robienia "polityki jak zwykle"), ale jako narzędzie umożliwiające poszerzenie przez ludzi wiedzy o nas, dotarcia do szerszych grup, możliwości zaistnienia w mediach albo chociaż ominięcia ich blokady - i nie da się tego zrobić mając tak olbrzymią jak obecnie dysproporcję między nami a jakąkolwiek partią, mającą budżetowe dotacje.
Pamiętajmy także, że na globalnych półperyferiach - w przeciwieństwie do rozwiniętych demokracji chociażby Europy Zachodniej - mamy za sobą dużo bardziej rozwinięte doświadczenia związane z lekceważeniem oddolnych inicjatyw społecznych. Wspomnijmy tu chociażby komitety Bujaka jako dowód na to, że rządzący nad Wisłą potrafiły "olać" żądanie referendum w sprawie aborcji wyrażone przez niemal 1,5 miliona ludzi. To nie przypadek, że w wirze dziejów rozliczne progresywne ruchy walczyły m.in. z monopolami, trustami czy kartelami, dławiącymi możliwość swobodnej wymiany rynkowej i zamieniającej ją w oligarchiczne lenno wielkich korporacji. W polskiej polityce mamy z takimi kartelami do czynienia, nie mamy za to żadnej siły politycznej, chcącej ten układ przewrócić - mamy zatem sytuację, w której "produkty polityczne" (brzmi to obrzydliwie, ale na dobrą sprawę nie łudźmy się, że główne rodzime partie polityczne są czymś dużo większym) dominują nie z powodu ich przewagi jakościowej, ale zabetonowania systemowego, zaś małe, bardziej ideowe formacje nie są w stanie przedrzeć się ze swym przekazem, bo nikt nie pełni w rodzimym systemie politycznym roli "urzędu antymonopolowego". To wielki problem polskiej demokracji i niestety, samą pracą programową go nie przeskoczymy - co znowuż, powtórzę po raz n-ty, żeby była jasność - nie zwalnia nas z jej wykonywania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz