Namysł nad przyszłością lewicy na polskiej scenie politycznej warto rozpocząć od Warszawy. Za kilka miesięcy czekają nas wybory samorządowe – a więc tu właśnie rozegra się pierwsza poważna próba sił po wyborach prezydenckich. Będzie to również pierwszy sprawdzian tego, czy Grzegorzowi Napieralskiemu udaje się projekt przekształcenia SLD z partii postkomunistycznego establishmentu w autentyczną socjaldemokrację. Warszawa stanowi od niemal czterech lat laboratorium koalicji PO-SLD. Ci wszyscy, którzy oczekują powstania rządu PO-SLD po następnych wyborach parlamentarnych, powinni uważnie przyjrzeć się temu, jak działa i do czego prowadzi taka koalicja w warszawskiej radzie miasta. Mimo że rządzenie krajem i rządzenie miastem nie podlegają do końca tym samym prawidłom, z obserwacji miejskiej polityki można wyciągnąć bardzo pouczające wnioski.
Jak więc wygląda sytuacja polityczna w Warszawie u progu wyborów samorządowych? Hanna Gronkiewicz-Waltz może chyba liczyć na reelekcję już w pierwszej turze, a Platforma Obywatelska ma duże szanse na samodzielną większość w radzie miasta. Sojusz Lewicy Demokratycznej może według wstępnych szacunków liczyć na 3 mandaty radnych (w miejsce 11 mandatów zdobytych przez LiD w 2006 roku). W wyborach samorządowych w 2006 LiD zdobył 18,02% głosów, zaś kandydujący na prezydenta stolicy Marek Borowski 22,61% głosów. Spadek poparcia nie jest jednak, jak chcieliby niektórzy, ceną za rozpad LiD-u. To, z czym mamy do czynienia, to raczej klasyczny mechanizm „zjadania przystawki”. Dotknąłby on warszawskiej lewicy bez względu na to, czy nazywałaby się LiD, czy SLD.
Na czym polega ten mechanizm? Jakie są skutki bycia przez SLD słabszą stroną w koalicji? Cokolwiek koalicja zrobi dobrego – nawet jeśli jest to zasługą SLD właśnie – idzie na konto Hanny Gronkiewicz-Waltz i PO. Mieszkańcy miasta mogą cieszyć się nowymi placami zabaw, ale korzystając z nich, nie myślą zapewne o tym, kto wywalczył dla nich te place zabaw podczas negocjacji nad miejskim budżetem. Jeśli mają w związku z tym ciepłe myśli, to kierują je pod adresem „władz miasta”, czyli HGW i PO. Mimo pracy włożonej przez lewicowych radnych, by służyć potrzebom mieszkańców, mieszkańcy rzadko mają okazję zobaczyć, że zawdzięczają coś im, a nie PO. Inaczej dzieje się, kiedy polityka miasta idzie na przekór potrzebom mieszkańców lub jakiejś ich grupy. Wtedy życzliwość ludzi kieruje się w naturalny sposób w stronę opozycji – a SLD, choćby był w danej sprawie najzupełniej niewinny, opozycją wszak nie jest. Przyklejona do administracji PO lewica traci więc zarówno u tych, którzy oceniają rządzenie miastem pozytywie, jak i u tych, którzy są wobec niego krytyczni.
Dla samorządowca z powołania ważniejsze mogą być pozytywne zmiany w mieście niż dobre imię własnego stronnictwa. Ale na dłuższą metę potrzebne jest jedno i drugie – żeby dobrzy samorządowcy zostali ponownie wybrani.
Niezależna polityka SLD na poziomie krajowym nie zatrzymuje tego procesu. Wydaje się, że jest wręcz odwrotnie: także w wyborach na poziomie krajowym uwidoczniają się skutki sytuacji politycznej w Warszawie. W tegorocznych wyborach prezydenckich Grzegorz Napieralski zdobył na terenie Warszawy 10,59% (w porównaniu do 13,68% w skali kraju czy 11,44% w całym województwie mazowieckim). Na progresywnego, odważnie podnoszącego kwestie takie jak prawa kobiet czy świeckość państwa kandydata Warszawa powinna zagłosować o wiele liczniej. Jednak to nie wina Napieralskiego, że w Warszawie wypadł słabiej niż w całym kraju. To między innymi cena, jaką płaci dziś za decyzje tych, którzy cztery lata temu pozwolili, by LiD stał się w Warszawie przystawką Platformy.
Przystawka wydaje się prawie zjedzona... Ale może dałoby się jeszcze zatrzymać i odwrócić ten proces? Na dziś realnym sukcesem byłoby uniemożliwienie PO zdobycia samodzielnej większości w radzie miasta i zdobycie przez lewicę chociaż po jednym radnym w każdym okręgu. Ważnym symbolicznym sukcesem byłoby wyprzedzenie w wyborach na prezydenta stolicy kandydata lub kandydatki PiS, a może nawet uniemożliwienie rozstrzygnięcia w pierwszej turze. Każdy z tych celów jest dziś bardzo ambitny. To najlepiej pokazuje, jak daleko jesteśmy od sytuacji sprzed czterech lat. Jednak przy odpowiedniej kampanii można przynajmniej niektóre z tych celów osiągnąć.
Będzie to możliwe jedynie pod warunkiem, że kampania lewicy w wyborach samorządowych będzie kampanią zmiany – zaprezentuje spójną krytykę neoliberalnej polityki PO oraz własny, lewicowy projekt rządzenia miastem. Wtedy będzie mogła obiecać wyborcom coś więcej, niż dawałaby im kontynuacja rządów PO. Wymaga to zmiany kierunku – po wyborach lewica nie powinna wchodzić w formalną koalicję z PO, lecz co najwyżej w porozumienie o nieblokowaniu budżetu, jeśli PO spełni wynegocjowane warunki. Pozornie niewiele by się to różniło od obecnej sytuacji. I dziś przecież koalicja oznacza – obok kilku stanowisk w administracji i paru posad w miejskich spółkach – właśnie przede wszystkim uwzględnianie poprawek SLD do budżetu miasta. Jednak pozostawanie formalnie w opozycji pozwoliłoby odwrócić niekorzystną dla lewicy logikę koalicji. Poza tym można by wysuwać ambitniejsze postulaty programowe. Dziś SLD krępują granice koalicyjnego realizmu: proponować może najwyżej prospołeczne poprawki do neoliberalnej wizji miasta realizowanej przez PO. Ale nie ma jak budować własnej, progresywnej wizji miasta.
Zmiana kierunku wymaga również odświeżenia personalnego. Chodzi o wzmocnienie kampanii samorządowej przez polityków i polityczki z Zielonych, Partii Kobiet, socjalistów z MS i PPS oraz osoby zaangażowane w miejskie ruchy społeczne – np. ekologiczne, LGBT czy lokatorskie. To oznacza budowanie razem, w ścisłej współpracy z tymi środowiskami lewicowej, progresywnej wizji miasta – wizji zdolnej przekonać warszawskich wyborców, że zasługują na więcej, niż chce im zaoferować Platforma. A także, last not least, w wyborach na prezydenta stolicy wystawić trzeba będzie kogoś, kto będzie zdolny skupić wokół siebie te różne środowiska i stać się symbolem proponowanej przez nie wizji zmiany. Kogoś, kto mógłby się stać warszawskim odpowiednikiem „czerwonego Kena”. Kto wie, może ktoś taki mógłby nawet powalczyć o zwycięstwo?
Pójście tą drogą wymagać będzie oczywiście odwagi. Ale alternatywa jest wyraźna: zwycięstwo HGW w pierwszej turze, samodzielna większość PO w radzie miasta i najprawdopodobniej dalsza marginalizacja lewicy w stołecznej polityce. Wydaje się, że to dość wysoka cena za utrzymanie status quo i chwilę świętego spokoju we własnych szeregach.
Sytuacja lewicy w Warszawie jest dziś trudna, ale z pewnego punktu widzenia to bardzo fortunna okoliczność. Po pierwsze widzimy dzięki temu, jakie mogą być konsekwencje podążania przez SLD za życzliwymi radami tych, którzy pchają go w objęcia Platformy. Po drugie tworzy to niepowtarzalną szansę na zatrzymanie tego procesu, który zdaje się dziś prowadzić Polskę w stronę prawicowo-prawicowej dwupartyjności. Wybory samorządowe mogą pokazać, czy nad Wisłą inna polityka jest możliwa.
Adam Ostolski jest członkiem warszawskich Zielonych, w latach 2005-2006 był przewodniczącym koła warszawskiego partii. Fotografia - Joanna Erbel.
Jak więc wygląda sytuacja polityczna w Warszawie u progu wyborów samorządowych? Hanna Gronkiewicz-Waltz może chyba liczyć na reelekcję już w pierwszej turze, a Platforma Obywatelska ma duże szanse na samodzielną większość w radzie miasta. Sojusz Lewicy Demokratycznej może według wstępnych szacunków liczyć na 3 mandaty radnych (w miejsce 11 mandatów zdobytych przez LiD w 2006 roku). W wyborach samorządowych w 2006 LiD zdobył 18,02% głosów, zaś kandydujący na prezydenta stolicy Marek Borowski 22,61% głosów. Spadek poparcia nie jest jednak, jak chcieliby niektórzy, ceną za rozpad LiD-u. To, z czym mamy do czynienia, to raczej klasyczny mechanizm „zjadania przystawki”. Dotknąłby on warszawskiej lewicy bez względu na to, czy nazywałaby się LiD, czy SLD.
Na czym polega ten mechanizm? Jakie są skutki bycia przez SLD słabszą stroną w koalicji? Cokolwiek koalicja zrobi dobrego – nawet jeśli jest to zasługą SLD właśnie – idzie na konto Hanny Gronkiewicz-Waltz i PO. Mieszkańcy miasta mogą cieszyć się nowymi placami zabaw, ale korzystając z nich, nie myślą zapewne o tym, kto wywalczył dla nich te place zabaw podczas negocjacji nad miejskim budżetem. Jeśli mają w związku z tym ciepłe myśli, to kierują je pod adresem „władz miasta”, czyli HGW i PO. Mimo pracy włożonej przez lewicowych radnych, by służyć potrzebom mieszkańców, mieszkańcy rzadko mają okazję zobaczyć, że zawdzięczają coś im, a nie PO. Inaczej dzieje się, kiedy polityka miasta idzie na przekór potrzebom mieszkańców lub jakiejś ich grupy. Wtedy życzliwość ludzi kieruje się w naturalny sposób w stronę opozycji – a SLD, choćby był w danej sprawie najzupełniej niewinny, opozycją wszak nie jest. Przyklejona do administracji PO lewica traci więc zarówno u tych, którzy oceniają rządzenie miastem pozytywie, jak i u tych, którzy są wobec niego krytyczni.
Dla samorządowca z powołania ważniejsze mogą być pozytywne zmiany w mieście niż dobre imię własnego stronnictwa. Ale na dłuższą metę potrzebne jest jedno i drugie – żeby dobrzy samorządowcy zostali ponownie wybrani.
Niezależna polityka SLD na poziomie krajowym nie zatrzymuje tego procesu. Wydaje się, że jest wręcz odwrotnie: także w wyborach na poziomie krajowym uwidoczniają się skutki sytuacji politycznej w Warszawie. W tegorocznych wyborach prezydenckich Grzegorz Napieralski zdobył na terenie Warszawy 10,59% (w porównaniu do 13,68% w skali kraju czy 11,44% w całym województwie mazowieckim). Na progresywnego, odważnie podnoszącego kwestie takie jak prawa kobiet czy świeckość państwa kandydata Warszawa powinna zagłosować o wiele liczniej. Jednak to nie wina Napieralskiego, że w Warszawie wypadł słabiej niż w całym kraju. To między innymi cena, jaką płaci dziś za decyzje tych, którzy cztery lata temu pozwolili, by LiD stał się w Warszawie przystawką Platformy.
Przystawka wydaje się prawie zjedzona... Ale może dałoby się jeszcze zatrzymać i odwrócić ten proces? Na dziś realnym sukcesem byłoby uniemożliwienie PO zdobycia samodzielnej większości w radzie miasta i zdobycie przez lewicę chociaż po jednym radnym w każdym okręgu. Ważnym symbolicznym sukcesem byłoby wyprzedzenie w wyborach na prezydenta stolicy kandydata lub kandydatki PiS, a może nawet uniemożliwienie rozstrzygnięcia w pierwszej turze. Każdy z tych celów jest dziś bardzo ambitny. To najlepiej pokazuje, jak daleko jesteśmy od sytuacji sprzed czterech lat. Jednak przy odpowiedniej kampanii można przynajmniej niektóre z tych celów osiągnąć.
Będzie to możliwe jedynie pod warunkiem, że kampania lewicy w wyborach samorządowych będzie kampanią zmiany – zaprezentuje spójną krytykę neoliberalnej polityki PO oraz własny, lewicowy projekt rządzenia miastem. Wtedy będzie mogła obiecać wyborcom coś więcej, niż dawałaby im kontynuacja rządów PO. Wymaga to zmiany kierunku – po wyborach lewica nie powinna wchodzić w formalną koalicję z PO, lecz co najwyżej w porozumienie o nieblokowaniu budżetu, jeśli PO spełni wynegocjowane warunki. Pozornie niewiele by się to różniło od obecnej sytuacji. I dziś przecież koalicja oznacza – obok kilku stanowisk w administracji i paru posad w miejskich spółkach – właśnie przede wszystkim uwzględnianie poprawek SLD do budżetu miasta. Jednak pozostawanie formalnie w opozycji pozwoliłoby odwrócić niekorzystną dla lewicy logikę koalicji. Poza tym można by wysuwać ambitniejsze postulaty programowe. Dziś SLD krępują granice koalicyjnego realizmu: proponować może najwyżej prospołeczne poprawki do neoliberalnej wizji miasta realizowanej przez PO. Ale nie ma jak budować własnej, progresywnej wizji miasta.
Zmiana kierunku wymaga również odświeżenia personalnego. Chodzi o wzmocnienie kampanii samorządowej przez polityków i polityczki z Zielonych, Partii Kobiet, socjalistów z MS i PPS oraz osoby zaangażowane w miejskie ruchy społeczne – np. ekologiczne, LGBT czy lokatorskie. To oznacza budowanie razem, w ścisłej współpracy z tymi środowiskami lewicowej, progresywnej wizji miasta – wizji zdolnej przekonać warszawskich wyborców, że zasługują na więcej, niż chce im zaoferować Platforma. A także, last not least, w wyborach na prezydenta stolicy wystawić trzeba będzie kogoś, kto będzie zdolny skupić wokół siebie te różne środowiska i stać się symbolem proponowanej przez nie wizji zmiany. Kogoś, kto mógłby się stać warszawskim odpowiednikiem „czerwonego Kena”. Kto wie, może ktoś taki mógłby nawet powalczyć o zwycięstwo?
Pójście tą drogą wymagać będzie oczywiście odwagi. Ale alternatywa jest wyraźna: zwycięstwo HGW w pierwszej turze, samodzielna większość PO w radzie miasta i najprawdopodobniej dalsza marginalizacja lewicy w stołecznej polityce. Wydaje się, że to dość wysoka cena za utrzymanie status quo i chwilę świętego spokoju we własnych szeregach.
Sytuacja lewicy w Warszawie jest dziś trudna, ale z pewnego punktu widzenia to bardzo fortunna okoliczność. Po pierwsze widzimy dzięki temu, jakie mogą być konsekwencje podążania przez SLD za życzliwymi radami tych, którzy pchają go w objęcia Platformy. Po drugie tworzy to niepowtarzalną szansę na zatrzymanie tego procesu, który zdaje się dziś prowadzić Polskę w stronę prawicowo-prawicowej dwupartyjności. Wybory samorządowe mogą pokazać, czy nad Wisłą inna polityka jest możliwa.
Adam Ostolski jest członkiem warszawskich Zielonych, w latach 2005-2006 był przewodniczącym koła warszawskiego partii. Fotografia - Joanna Erbel.
2 komentarze:
Hmm, ale kto miałby być tym czerwonym Kenem? Niby Olejniczak? rotfl
Co będzie to będzie, zobaczymy... Na razie Krzysztof Nawratek przekonuje nas, że Warszawie przydałby się na początek chociaż Boris Johnson :)
Prześlij komentarz