Ostatnimi dniami, jeśli chcę zaobserwować jakąś debatę publiczną o ważnych sprawach, zaglądam na strony internetowe BBC i Guardiana. Z tego, co mi wiadomo, nie tylko zresztą ja. Miło jest zobaczyć prezentacje manifestów wyborczych wszystkich startujących partii, poczytać o tym, w który dzień Partia Pracy chce zaprezentować swoje pomysły na lepszą politykę socjalną, Liberalni Demokraci - za zeroemisyjną Wielką Brytanię i większy wpływ pielęgniarek na funkcjonowanie szpitali, a Konserwatyści - na naprawienie "połamanego społeczeństwa", między innymi za pomocą polityki rodzinnej. Żeby nie było - nad Tamizą również są tabloidy, potrafiące spytać się o to, ile w Nicku Cleggu jest "brytyjskości" i ostrzegających przed inwazją imigrantów. Tyle, że tam chociaż ma się wybór między sposobami patrzenia się na proces wyborczy. Nie czuję, bym miał podobny wybór w Polsce.
Wydaje się, że jestem jakimś ginącym gatunkiem człowieka politycznego. Chciałbym realnych debat o przyszłości kraju, ścieżek jego modernizacji, tymczasem w menu mam do wyboru, jak słusznie zauważył Sławomir Sierakowski, sos postpolityczny albo sos martyrologiczny. Tegoroczne, przyspieszone wybory prezydenckie, są kwintesencją rodzimego niezrozumienia procesu politycznego i chyba jak żadne inne do tej pory wskazują, jak bardzo iluzoryczny jest dostępny "wybór". W gruncie rzeczy nie ma wielkiej różnicy między tym, czy mamy jednego, czy 21 "kandydatów zgody narodowej", skoro - gdy tylko obdziera się ich z estetyki - zasadniczo albo mówią to samo, albo to, co mówią, nie ma zbyt wiele sensu.
Wystarczy popatrzeć chociażby na rysujący się, powracający spór między "Polską solidarną" PiS a "Polską liberalną" PO. Różnice programowe ograniczają się do tego, że PiS chce dwie stawki podatkowe, a PO jedną. Obie partie chwalą się tym, że podatki są niskie, co w wypadku mającego ciut większe ambicje w dziedzinie socjalnej Prawa i Sprawiedliwości jest dość kuriozalne, wszak budżet państwa stracił z tytułu ichnich reform w tej dziedzinie ładnych parę miliardów złotych, przez co teraz trzeba albo ciąć wydatki, albo zadłużać państwo. Gdy do Polski dotarły pierwsze efekty kryzysu (których - jak zapowiadała Platforma - miało nie być), partia Tuska uznała, że wystarczy przeczekać burzę, a partia Kaczyńskiego - że należy zwiększać deficyt, by po paru tygodniach narzekać, że z nic nie robienia jest on za wysoki i że należy go ściąć. Nie ma to jak spójność programowa...
Kilku, może kilkunastu mężczyzn, którzy zbiorą wymagane 100 tysięcy podpisów, wydaje się być całkiem zadowolonych z tak wyglądającego status quo. Umożliwia on najzupełniej egzotyczne koalicje, które każą się zastanowić nad tym, czy aby Polska przypadkiem nie wynajduje jakiegoś innowacyjnego sposobu uprawiania polityki, jeszcze bardziej postpolitycznego od postpolityki. W jej obrębie mimo wszystko usiłowano zachowywać "narcyzm drobnych różnic", teraz nawet one stają się nieistotne. Nadal dochodzę do siebie po informacji o tym, że mazowieckie OPZZ i ZNP będą wspierać prezydenckie ambicje Andrzeja Olechowskiego i - co więcej - planują wystawienie wraz z SD niezależnych list obywatelskich w wyborach samorządowych. Argumentem porozumienia jest fakt, że Olechowski ma reprezentować nowe, świeże spojrzenie na rolę usług publicznych. Cóż, nie byłbym aż tak bardzo zszokowany takim aliansem, gdyby istotnie współtwórca PO dokonał ewolucji swych poglądów - mam co do tego poważne obawy, bowiem jeszcze nie tak dawno, na jednym z internetowych wideoczatów, opowiedział się za prywatyzacją szpitali. Nie mam pojęcia, jak to się ma do owej "nowej wizji usług państwowych", no ale polska polityka widziała większe tajemnice. A właściwie to ich nie widziała, bo spory programowe już od dawna są portretowane nie jako alternatywne wizje rozwoju, ale zbędny balast na drodze do mitycznej "zgody narodowej". Ponieważ Olechowski ma ogłosić swój program dopiero w czerwcu, zatem spokojnie do tego czasu może szukać sojuszników na prawo i lewo.
Mniejsi polityczni gracze, w obliczu rysującej się powoli polaryzacji głosów już w I turze, zaczynają podejmować dość kuriozalne kroki. Decyzja Grzegorza Napieralskiego o starcie jakoś nie porwała olbrzymich tłumów młodych ludzi, a w sondażu grupy badawczej "Homo Homini" ledwo wyprzedził on Marka Jurka. Paweł Piskorski z kolei nadal zdaje się łudzić, że gdyby Sojusz zrezygnował ze swoich ambicji i poparł Olechowskiego, ten miałby szansę na powalczenie z Komorowskim i Kaczyńskim. Wygląda na to, że ciąg tegorocznych wypadków - rezygnacja ze startu Tuska i wypadek pod Smoleńskiem - jeszcze bardziej zabetonowały polityczną scenę. Walka zaczyna toczyć się o to, by kandydat inny niż PO i PiS zdobył chociaż 10% głosów w I turze, co dałoby jakieś skromne podstawy do budowania jakichkolwiek politycznych alternatyw. Pozostaje także otwartym pytanie, co stanie się, jeśli 3-5% poparcia dla Napieralskiego z sondaży zmaterializuje się 20 czerwca i czy będzie to jakiś kamień milowy na drodze do restrukturyzacji sceny politycznej na lewo od PO. Czy czeka nas jakiś neo-LiD, albo coś bliższego brytyjskim, centrolewicowym Liberalnym Demokratom? Na razie Napieralski obrał strategię podporządkowania sobie mniejszych formacji, której kwintesencją było zignorowanie zaproszenia SDPL na polityczne spotkanie, dzięki któremu mógł zdobyć ich poparcie.
Nie sądzę, by rozpoczynająca się kampania miała być statecznym pojedynkiem w cieniu Smoleńska. Obawiam się, że temperatura estetycznego sporu będzie bardzo wysoka. Bić się będą dwa wyraziste estetycznie brandy, reszta kandydatów spełni rolę statystów. Dużej debaty programowej raczej nie będzie - gdyby tak miało być, już dawno kandydaci szykujący się do startu powinni zaprezentować swoją wizję Polski, jej obecności w Unii Europejskiej i w globalnej polityce. Czegoś takiego nie ma - być może dlatego, że o ile na Wyspach Brytyjskich liderzy kłócą się o politykę migracyjną, zagraniczną, zmiany w ordynacji wyborczej czy o sposoby wychodzenia z kryzysu ekonomicznego, w Polsce częściej wolą spierać się o ceny jabłek. Nic zatem dziwnego, że skoro ich przekonania częstokroć bywają enigmatyczne, dochodzi do egzotycznych koalicji.
Osobiście mam olbrzymi problem z tegorocznymi wyborami prezydenckimi i ich demokratyczną legitymizacją. Żadna ze startujących w nich osób nie gwarantuje jakiegokolwiek przesunięcia debaty publicznej w kierunku bliskich Zielonym wartościom. Bardzo symptomatyczne było zachwycanie się nad "ekologicznymi walorami" pewnego kandydata, który ostatecznie nie startuję, dlatego, że segreguje śmieci, ale zarazem popiera energetykę jądrową. Jeśli taki mamy wybór, jeśli ważne dla ludzi sprawy nie są reprezentowane w wyborczym wyścigu, to mamy do czynienia raczej z szaradą niż z wyborami. Niedawno odnalazłem na Facebooku grupę, do której zapisałem się bez wahania. Nazywa się "Cthulhu prezydentem Polski" - i faktycznie, skoro mamy do czynienia z wyborem mniejszego zła, może czas pokazać iluzoryczność wyboru, groteskowość ordynacji wyborczej i zabetonowanie politycznej sceny, na której już występujący gracze nokautują poprzez dostęp do publicznych pieniędzy powstające alternatywy.
Wydaje się, że jestem jakimś ginącym gatunkiem człowieka politycznego. Chciałbym realnych debat o przyszłości kraju, ścieżek jego modernizacji, tymczasem w menu mam do wyboru, jak słusznie zauważył Sławomir Sierakowski, sos postpolityczny albo sos martyrologiczny. Tegoroczne, przyspieszone wybory prezydenckie, są kwintesencją rodzimego niezrozumienia procesu politycznego i chyba jak żadne inne do tej pory wskazują, jak bardzo iluzoryczny jest dostępny "wybór". W gruncie rzeczy nie ma wielkiej różnicy między tym, czy mamy jednego, czy 21 "kandydatów zgody narodowej", skoro - gdy tylko obdziera się ich z estetyki - zasadniczo albo mówią to samo, albo to, co mówią, nie ma zbyt wiele sensu.
Wystarczy popatrzeć chociażby na rysujący się, powracający spór między "Polską solidarną" PiS a "Polską liberalną" PO. Różnice programowe ograniczają się do tego, że PiS chce dwie stawki podatkowe, a PO jedną. Obie partie chwalą się tym, że podatki są niskie, co w wypadku mającego ciut większe ambicje w dziedzinie socjalnej Prawa i Sprawiedliwości jest dość kuriozalne, wszak budżet państwa stracił z tytułu ichnich reform w tej dziedzinie ładnych parę miliardów złotych, przez co teraz trzeba albo ciąć wydatki, albo zadłużać państwo. Gdy do Polski dotarły pierwsze efekty kryzysu (których - jak zapowiadała Platforma - miało nie być), partia Tuska uznała, że wystarczy przeczekać burzę, a partia Kaczyńskiego - że należy zwiększać deficyt, by po paru tygodniach narzekać, że z nic nie robienia jest on za wysoki i że należy go ściąć. Nie ma to jak spójność programowa...
Kilku, może kilkunastu mężczyzn, którzy zbiorą wymagane 100 tysięcy podpisów, wydaje się być całkiem zadowolonych z tak wyglądającego status quo. Umożliwia on najzupełniej egzotyczne koalicje, które każą się zastanowić nad tym, czy aby Polska przypadkiem nie wynajduje jakiegoś innowacyjnego sposobu uprawiania polityki, jeszcze bardziej postpolitycznego od postpolityki. W jej obrębie mimo wszystko usiłowano zachowywać "narcyzm drobnych różnic", teraz nawet one stają się nieistotne. Nadal dochodzę do siebie po informacji o tym, że mazowieckie OPZZ i ZNP będą wspierać prezydenckie ambicje Andrzeja Olechowskiego i - co więcej - planują wystawienie wraz z SD niezależnych list obywatelskich w wyborach samorządowych. Argumentem porozumienia jest fakt, że Olechowski ma reprezentować nowe, świeże spojrzenie na rolę usług publicznych. Cóż, nie byłbym aż tak bardzo zszokowany takim aliansem, gdyby istotnie współtwórca PO dokonał ewolucji swych poglądów - mam co do tego poważne obawy, bowiem jeszcze nie tak dawno, na jednym z internetowych wideoczatów, opowiedział się za prywatyzacją szpitali. Nie mam pojęcia, jak to się ma do owej "nowej wizji usług państwowych", no ale polska polityka widziała większe tajemnice. A właściwie to ich nie widziała, bo spory programowe już od dawna są portretowane nie jako alternatywne wizje rozwoju, ale zbędny balast na drodze do mitycznej "zgody narodowej". Ponieważ Olechowski ma ogłosić swój program dopiero w czerwcu, zatem spokojnie do tego czasu może szukać sojuszników na prawo i lewo.
Mniejsi polityczni gracze, w obliczu rysującej się powoli polaryzacji głosów już w I turze, zaczynają podejmować dość kuriozalne kroki. Decyzja Grzegorza Napieralskiego o starcie jakoś nie porwała olbrzymich tłumów młodych ludzi, a w sondażu grupy badawczej "Homo Homini" ledwo wyprzedził on Marka Jurka. Paweł Piskorski z kolei nadal zdaje się łudzić, że gdyby Sojusz zrezygnował ze swoich ambicji i poparł Olechowskiego, ten miałby szansę na powalczenie z Komorowskim i Kaczyńskim. Wygląda na to, że ciąg tegorocznych wypadków - rezygnacja ze startu Tuska i wypadek pod Smoleńskiem - jeszcze bardziej zabetonowały polityczną scenę. Walka zaczyna toczyć się o to, by kandydat inny niż PO i PiS zdobył chociaż 10% głosów w I turze, co dałoby jakieś skromne podstawy do budowania jakichkolwiek politycznych alternatyw. Pozostaje także otwartym pytanie, co stanie się, jeśli 3-5% poparcia dla Napieralskiego z sondaży zmaterializuje się 20 czerwca i czy będzie to jakiś kamień milowy na drodze do restrukturyzacji sceny politycznej na lewo od PO. Czy czeka nas jakiś neo-LiD, albo coś bliższego brytyjskim, centrolewicowym Liberalnym Demokratom? Na razie Napieralski obrał strategię podporządkowania sobie mniejszych formacji, której kwintesencją było zignorowanie zaproszenia SDPL na polityczne spotkanie, dzięki któremu mógł zdobyć ich poparcie.
Nie sądzę, by rozpoczynająca się kampania miała być statecznym pojedynkiem w cieniu Smoleńska. Obawiam się, że temperatura estetycznego sporu będzie bardzo wysoka. Bić się będą dwa wyraziste estetycznie brandy, reszta kandydatów spełni rolę statystów. Dużej debaty programowej raczej nie będzie - gdyby tak miało być, już dawno kandydaci szykujący się do startu powinni zaprezentować swoją wizję Polski, jej obecności w Unii Europejskiej i w globalnej polityce. Czegoś takiego nie ma - być może dlatego, że o ile na Wyspach Brytyjskich liderzy kłócą się o politykę migracyjną, zagraniczną, zmiany w ordynacji wyborczej czy o sposoby wychodzenia z kryzysu ekonomicznego, w Polsce częściej wolą spierać się o ceny jabłek. Nic zatem dziwnego, że skoro ich przekonania częstokroć bywają enigmatyczne, dochodzi do egzotycznych koalicji.
Osobiście mam olbrzymi problem z tegorocznymi wyborami prezydenckimi i ich demokratyczną legitymizacją. Żadna ze startujących w nich osób nie gwarantuje jakiegokolwiek przesunięcia debaty publicznej w kierunku bliskich Zielonym wartościom. Bardzo symptomatyczne było zachwycanie się nad "ekologicznymi walorami" pewnego kandydata, który ostatecznie nie startuję, dlatego, że segreguje śmieci, ale zarazem popiera energetykę jądrową. Jeśli taki mamy wybór, jeśli ważne dla ludzi sprawy nie są reprezentowane w wyborczym wyścigu, to mamy do czynienia raczej z szaradą niż z wyborami. Niedawno odnalazłem na Facebooku grupę, do której zapisałem się bez wahania. Nazywa się "Cthulhu prezydentem Polski" - i faktycznie, skoro mamy do czynienia z wyborem mniejszego zła, może czas pokazać iluzoryczność wyboru, groteskowość ordynacji wyborczej i zabetonowanie politycznej sceny, na której już występujący gracze nokautują poprzez dostęp do publicznych pieniędzy powstające alternatywy.
1 komentarz:
ciekawe artykuły.
majster12.blog.pl
- tu jest ankieta o wyborach, bardzo prosiłbym o wzięcie udziału.
Pozdrawiam,
majster12
Prześlij komentarz