O ile jeszcze płacenie za coś, co do tej pory było płatne, jakoś jeszcze przez głowę mi przechodzi, o tyle pomysły na płacenie za informację w sieci wydają mi się dziwne. Pomysł Google jest zresztą raczej uciążliwy niż zachęcający do płacenia i może okazać się strzałem w stopę, jeśli konkurencja (np. Microsoft i jego Bing) nie pójdzie w tym kierunku. Trendy są dość niejednoznaczne - z jednej strony owszem, myśli się o wprowadzaniu płatności, z drugiej zaś coraz więcej jest otwieranych na oścież archiwów prasowych - dawniej płatnych. Korporacje, które będą chciały przekładać dawne metody płatności, znane z "reala", do "wirtuala", mogą się na tym dość mocno przejechać.
Kultura internetu i gospodarka oparta na wiedzy wymagają silnego i stałego dostępu do informacji. Asymetrie informacyjne wykrzywiają grę rynkową, prowadząc do niekorzystnych wyborów na wielu życiowych polach. W gospodarce brak wiedzy może skutkować nietrafionymi inwestycjami, w polityce zaś - zawierzeniu formacjom, których projektów cywilizacyjnych często nie znamy (inna sprawa, że poszczególne partie coraz rzadziej je mają). Do tej pory w rękach "czwartej władzy" było naprawdę sporo realnej władzy, a poszczególne publicystki czy publicyści danego tytułu prasowego realnie działały na sposób myślenia szerokiej grupy ludzi. Teraz, wraz ze spadającymi nakładami, pojawia się pokusa przytknięcia starych wzorców do nowego, innowacyjnego medium. Oczywiście historie o tym, jak to każda i każdy z nas może mierzyć się na jak równy z równym z Onetem czy Gazetą.pl są delikatnie mówiąc naiwne, ale sposób konsumpcji informacji i poszukiwania komentarzy sprawia, że pomysły na opłaty za treść "premium" wydają się zupełnie anachroniczne.
Popatrzmy na to w sposób następujący - gazeta X wprowadza opłaty za korzystanie w sieci z artykułów, działalności publicystycznej ze swoich łam etc. Optymistą byłaby osoba sądząca, że internautka/internauta dla przeczytania tego czy owego dziennikarza i jego opinii wykupi zaraz abonament albo wyśle drogiego SMS-a. Najprawdopodobniej skorzysta bądź to z depeszy agencyjnej, bądź to np. z dziennikarskiego bloga (wielu je ma i raczej nieprawdopodobne jest, by redakcje zaczęły tego zakazywać). Na pewno znajdzie drogę do tego, by korzystać ze swego prawa do informacji. Przykładowo - jeśli dowiaduję się, że jakaś gazeta opublikowała sondaż opinii publicznej, którego nie umieściła na swej stronie, to idę do kiosku i zapamiętuję wyniki, albo też udaję się na stronę sondażowni i szukam tam. Może to zajmować nieco więcej czasu, ale ostatecznie dopinam swego. Nie mam bowiem ochoty tracić 2,5 złotego na stertę papieru, na której w mojej opinii nie ma za wiele do czytania.
Groźniejszą - technicznie możliwą i niestety sugerowaną przez niektóre koncerny - metodą jest porcjowanie internetu. Po dziś dzień poszczególni jego dostawcy muszą jednakowo traktować przesyłaną treść i szybkość transferu (tzw. neutralność sieci). Trwają jednak naciski na to, by zerwać z takim stanem rzeczy. Umożliwiłoby to np. providerom tworzenie zróżnicowanych cenowo pakietów, gdzie np. w "socjalnym" szybko wczytywałyby się tylko główne portale, podczas gdy cieszenie się Facebookiem chodzącym odpowiednio szybko byłoby przywilejem droższego pakietu, a pełen dostęp - najdroższego. Pół biedy (chociaż i tak jej sporo), jeśli mówimy tylko o produktach komercyjnych. Kiedy jednak takie rozwiązanie legalizowałoby sytuację, kiedy np. niezależne portale informacyjne, niezależnie od opcji, byłyby poszkodowane w stosunku do gigantów rynkowych, to mielibyśmy do czynienia z technocenzurą.
Już dziś trwa ostry bój przeciwko wymianie plików w sieci. Koncerny są w stanie naciskać na rządy tak skutecznie w tej sprawie, że np. Francja przyjęła kontrowersyjną "ustawę Hadopi", na mocy której sam dostawca Internetu, bez wyroku sądowego, może odcinać użytkowniczkę bądź użytkownika od sieci za ściąganie plików. Co ciekawe, przeprowadzone badania wskazują, że osoby "piracące" częściej chodzą do kina czy kupują płyty niż osoby nie korzystające z wymiany plików - oznacza to, że to "piratki/piraci" zapewniają koncernom, które z nimi walczą, więcej pieniędzy. Z tego typu zjawiskami ograniczania praw w sieci walczą Partie Piratów - deputowany szwedzkiej jej wersji zasiada zresztą w Parlamencie Europejskim we frakcji Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego, który wspiera swoją wiedzą na temat funkcjonowania sieciowego społeczeństwa. Sami jako polscy Zieloni protestowaliśmy przeciwko tego typu pomysłom.
Nie ma co udawać, że dotychczasowe sposoby myślenia o informacji czy też egzekwowania praw autorskich dobrze spełniają swoją rolę w świecie Internetu. Kultura remixu, blogosfera, mikroblogi, komunikatory czy serwisy społecznościowe - wszystkie te zjawiska są niemożliwe do oddania w jakimkolwiek mediów na taką skalę, jak w Internecie. Jednocześnie już dziś wpływają one na to, w jaki sposób prasa, radio czy telewizja prezentują wydarzenia. Zrozumienie przez "media tradycyjne", że z kulturą sieci się nie wygra, pomoże nam wszystkim. Jakoś jesteśmy w stanie przeżyć reklamy przed filmem na YouTubie albo na tvn24.pl, ale jeśli będzie nam się kazać płacić, to z pewnością wymyślimy jakiś sposób, by utrzymać swoje prawo do informacji i wiedzy. Zasługujemy na to - bo w świecie opartym na wiedzy ograniczanie dostępu do niej ogranicza naszą innowacyjność, kreatywność i możliwość samorozwoju.
Kultura internetu i gospodarka oparta na wiedzy wymagają silnego i stałego dostępu do informacji. Asymetrie informacyjne wykrzywiają grę rynkową, prowadząc do niekorzystnych wyborów na wielu życiowych polach. W gospodarce brak wiedzy może skutkować nietrafionymi inwestycjami, w polityce zaś - zawierzeniu formacjom, których projektów cywilizacyjnych często nie znamy (inna sprawa, że poszczególne partie coraz rzadziej je mają). Do tej pory w rękach "czwartej władzy" było naprawdę sporo realnej władzy, a poszczególne publicystki czy publicyści danego tytułu prasowego realnie działały na sposób myślenia szerokiej grupy ludzi. Teraz, wraz ze spadającymi nakładami, pojawia się pokusa przytknięcia starych wzorców do nowego, innowacyjnego medium. Oczywiście historie o tym, jak to każda i każdy z nas może mierzyć się na jak równy z równym z Onetem czy Gazetą.pl są delikatnie mówiąc naiwne, ale sposób konsumpcji informacji i poszukiwania komentarzy sprawia, że pomysły na opłaty za treść "premium" wydają się zupełnie anachroniczne.
Popatrzmy na to w sposób następujący - gazeta X wprowadza opłaty za korzystanie w sieci z artykułów, działalności publicystycznej ze swoich łam etc. Optymistą byłaby osoba sądząca, że internautka/internauta dla przeczytania tego czy owego dziennikarza i jego opinii wykupi zaraz abonament albo wyśle drogiego SMS-a. Najprawdopodobniej skorzysta bądź to z depeszy agencyjnej, bądź to np. z dziennikarskiego bloga (wielu je ma i raczej nieprawdopodobne jest, by redakcje zaczęły tego zakazywać). Na pewno znajdzie drogę do tego, by korzystać ze swego prawa do informacji. Przykładowo - jeśli dowiaduję się, że jakaś gazeta opublikowała sondaż opinii publicznej, którego nie umieściła na swej stronie, to idę do kiosku i zapamiętuję wyniki, albo też udaję się na stronę sondażowni i szukam tam. Może to zajmować nieco więcej czasu, ale ostatecznie dopinam swego. Nie mam bowiem ochoty tracić 2,5 złotego na stertę papieru, na której w mojej opinii nie ma za wiele do czytania.
Groźniejszą - technicznie możliwą i niestety sugerowaną przez niektóre koncerny - metodą jest porcjowanie internetu. Po dziś dzień poszczególni jego dostawcy muszą jednakowo traktować przesyłaną treść i szybkość transferu (tzw. neutralność sieci). Trwają jednak naciski na to, by zerwać z takim stanem rzeczy. Umożliwiłoby to np. providerom tworzenie zróżnicowanych cenowo pakietów, gdzie np. w "socjalnym" szybko wczytywałyby się tylko główne portale, podczas gdy cieszenie się Facebookiem chodzącym odpowiednio szybko byłoby przywilejem droższego pakietu, a pełen dostęp - najdroższego. Pół biedy (chociaż i tak jej sporo), jeśli mówimy tylko o produktach komercyjnych. Kiedy jednak takie rozwiązanie legalizowałoby sytuację, kiedy np. niezależne portale informacyjne, niezależnie od opcji, byłyby poszkodowane w stosunku do gigantów rynkowych, to mielibyśmy do czynienia z technocenzurą.
Już dziś trwa ostry bój przeciwko wymianie plików w sieci. Koncerny są w stanie naciskać na rządy tak skutecznie w tej sprawie, że np. Francja przyjęła kontrowersyjną "ustawę Hadopi", na mocy której sam dostawca Internetu, bez wyroku sądowego, może odcinać użytkowniczkę bądź użytkownika od sieci za ściąganie plików. Co ciekawe, przeprowadzone badania wskazują, że osoby "piracące" częściej chodzą do kina czy kupują płyty niż osoby nie korzystające z wymiany plików - oznacza to, że to "piratki/piraci" zapewniają koncernom, które z nimi walczą, więcej pieniędzy. Z tego typu zjawiskami ograniczania praw w sieci walczą Partie Piratów - deputowany szwedzkiej jej wersji zasiada zresztą w Parlamencie Europejskim we frakcji Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego, który wspiera swoją wiedzą na temat funkcjonowania sieciowego społeczeństwa. Sami jako polscy Zieloni protestowaliśmy przeciwko tego typu pomysłom.
Nie ma co udawać, że dotychczasowe sposoby myślenia o informacji czy też egzekwowania praw autorskich dobrze spełniają swoją rolę w świecie Internetu. Kultura remixu, blogosfera, mikroblogi, komunikatory czy serwisy społecznościowe - wszystkie te zjawiska są niemożliwe do oddania w jakimkolwiek mediów na taką skalę, jak w Internecie. Jednocześnie już dziś wpływają one na to, w jaki sposób prasa, radio czy telewizja prezentują wydarzenia. Zrozumienie przez "media tradycyjne", że z kulturą sieci się nie wygra, pomoże nam wszystkim. Jakoś jesteśmy w stanie przeżyć reklamy przed filmem na YouTubie albo na tvn24.pl, ale jeśli będzie nam się kazać płacić, to z pewnością wymyślimy jakiś sposób, by utrzymać swoje prawo do informacji i wiedzy. Zasługujemy na to - bo w świecie opartym na wiedzy ograniczanie dostępu do niej ogranicza naszą innowacyjność, kreatywność i możliwość samorozwoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz