Nieco ponad rok temu Grzegorz Basiak napisał tekst na temat miejsca Zielonych na polskiej scenie politycznej. Ja do tej pory był to jeden z najlepszych głosów na ten temat - można było nie zgadzać się z pewnymi szczegółami, jednak uwzględniając ogólny obraz była to bodaj najbardziej skonkretyzowana i przeniesiona do postaci tekstowej wizja tego, jaką partią być powinniśmy. W międzyczasie sam zacząłem rozmyślać nad naszą, co tu dużo kryć, niełatwą sytuacją. Do dziś uważam, że diagnoza Grześka - budowania bloku centrolewicowego - była wówczas słuszna. Nie jest naszą winą, że tak znakomita szansa, jaką była słaba pozycja SLD i dość chwiejna PO została zaprzepaszczona fatalną kampanią wizerunkową, kompromitującą wydających własne pieniądze decydentów z SDPL i PD. Patrząc się na wygląd billboardów promujących kandydaturę Tomasza Nałęcza na prezydenta, obawiam się, że nie uczą się na własnych błędach.
Myślę że kwestia usytuowania się na scenie politycznej jest sprawą istotną, równie ważne jest jednak zarysowanie spolaryzowanego podziału owej sceny i wykreowanie się na jedną z głównych sił konfliktu, oczywiście najlepiej w roli liderskiej w obozie, który tworzymy. Nie oznacza to przedawnienia dawnego podziału lewica-prawica, lecz jego konsekwentne uzupełnianie o dodatkowe osie i parametry, albo też zwyczajne podmienienie nazw. Oczywiście, mamy wykres Nolana, rozdzielający kwestie ekonomiczne i kulturowe, ale urok jednowymiarowej osi trzyma się mocno, nawet, jeśli coraz trudniej jest go stosować w praktyce. Pewne rozwiązanie zaproponowała swego czasu Brygida Kuźniak, dokonując podziału na liberalnych reformatorów i konserwatystów. Jej zdaniem do tej ostatniej grupy zaliczyć można nie tylko PO i PiS, ale też np. SLD. Zachowawczość tych formacji przejawia się w różnych dziedzinach, jest jednak dość nieźle widoczna.
Podział ten w swoim manifeście, "A Liberal Moment", replikuje na potrzeby kontekstu brytyjskiego Nick Clegg, obecny lider Liberalnych Demokratów. Chociaż jego ostatnie posunięcia i skręt w prawo partii, której elektorat jeszcze do niedawna sytuował się na lewo od Partii Pracy, nie budzą mojej sympatii (np. rezygnacja z walki o bezpłatne studia motywowana kryzysem ekonomicznym), to sam manifest pokazuje różnicę między polskim pojmowaniem liberalizmu a podejściem anglosaskim. W wyspiarskiej perspektywie wolność nie jest równoznaczna z liberum veto i wolną amerykanką na rynku, jak to nazbyt często można wywnioskować z lektury rodzimych tekstów na ten temat. Dla Clegga najważniejszą zasadą, jaka powinna być realizowana w progresywnej polityce, to rozpraszanie władzy, zarówno politycznej, jak i ekonomicznej. Z tego też tytułu bardzo dużo przeczytać tu możemy o ograniczaniu wpływów korporacji czy o podziale dużych banków po to, by zachować konkurencję rynkową i uniemożliwić oligopolizację. Idzie dalej, chcąc zmienić brytyjską pocztę w przedsiębiorstwo pracownicze i popularyzować tę formę aktywności ekonomicznej, a także domagając się większego oddzielenia bankowości konsumenckiej od inwestycyjnej, by uchronić zwykłych ludzi przed spekulacjami i uniemożliwić na przyszłość ratowanie banków publicznymi pieniędzmi.
Jakoś niewiele (a właściwie to wcale) widziałem tekstów polskich liberałów narzekających na to, że system podatkowo potrafi bardziej obciążać osoby ubogie niż bogate, wierzący w nowoczesną, zdecentralizowaną sieć energetyczną zasilaną ze źródeł odnawialnych, a także w większą społeczną kontrolę nad usługami publicznymi - nad Wisłą usłyszymy co najwyżej o tym, że należy je sprywatyzować. Już to pokazuje dość istotną różnicę klasy i rozłożenia akcentów. Bardzo interesujący jest dział historyczny, opowiadający o zmianie na fotelu lidera progresywnego obozu w Wielkiej Brytanii w latach 20. XX wieku. Co ciekawe, Partia Pracy wcale nie musiała zwyciężyć w walce z Liberałami, jako że w tych ostatnich sporą rolę odgrywał nurt "nowego liberalizmu", popularnego w klasach robotniczych, akceptującego państwowy interwencjonizm. Wówczas jednak nadszedł czas na rzeczywistą, ekonomiczną emancypację robotników w obrębie państwa narodowego. Dziś historia (przynajmniej zdaniem Clegga) ulega zmianie, a zadaniem państwa staje się przekazanie swych prerogatyw na poziom lokalny i międzynarodowy i dbanie o wysoką jakość regulacji, zapobiegających szkodom społecznym, wynikającym z nierówności społecznych czy też słabego funkcjonowania opanowanego przez korporacje rynku.
Poszedłbym jednak krok dalej i zmodyfikował nieco ten podział, wprowadzając nazwy "empatia" i "egoizm" na miano dwóch skrajnych skrzydeł. "Empatia" to nie to samo co kolektywizm, nie ogranicza ona bowiem w żaden sposób jednostki, skłania ją jednak do altruizmu i troski. Z empatii wynika dbałość o państwo i instytucje publiczne, demokratyczna kontrola nad władzami, dążenie do maksymalizacji wolności dla jak najszerszych grup ludności. Egoizm - przeciwnie - zasadza się w poszukiwaniu indywidualnego (względnie grupowego), krótkowzrocznego interesu, ocierając się niekiedy nawet o ograniczenie wolności innych dla własnej przyjemności. Gdyby tego typu podział przenieść na obecną scenę polityczną, większość partii wylądowałaby po egoistycznej stronie, ewentualnie byłyby one podzielone. Bardzo chciałbym, by Zieloni w Polsce jednoznacznie pokazywali, że jako jedyna partia w całości stoją po stronie empatii. To wielka szansa na przyszłość.
Myślę że kwestia usytuowania się na scenie politycznej jest sprawą istotną, równie ważne jest jednak zarysowanie spolaryzowanego podziału owej sceny i wykreowanie się na jedną z głównych sił konfliktu, oczywiście najlepiej w roli liderskiej w obozie, który tworzymy. Nie oznacza to przedawnienia dawnego podziału lewica-prawica, lecz jego konsekwentne uzupełnianie o dodatkowe osie i parametry, albo też zwyczajne podmienienie nazw. Oczywiście, mamy wykres Nolana, rozdzielający kwestie ekonomiczne i kulturowe, ale urok jednowymiarowej osi trzyma się mocno, nawet, jeśli coraz trudniej jest go stosować w praktyce. Pewne rozwiązanie zaproponowała swego czasu Brygida Kuźniak, dokonując podziału na liberalnych reformatorów i konserwatystów. Jej zdaniem do tej ostatniej grupy zaliczyć można nie tylko PO i PiS, ale też np. SLD. Zachowawczość tych formacji przejawia się w różnych dziedzinach, jest jednak dość nieźle widoczna.
Podział ten w swoim manifeście, "A Liberal Moment", replikuje na potrzeby kontekstu brytyjskiego Nick Clegg, obecny lider Liberalnych Demokratów. Chociaż jego ostatnie posunięcia i skręt w prawo partii, której elektorat jeszcze do niedawna sytuował się na lewo od Partii Pracy, nie budzą mojej sympatii (np. rezygnacja z walki o bezpłatne studia motywowana kryzysem ekonomicznym), to sam manifest pokazuje różnicę między polskim pojmowaniem liberalizmu a podejściem anglosaskim. W wyspiarskiej perspektywie wolność nie jest równoznaczna z liberum veto i wolną amerykanką na rynku, jak to nazbyt często można wywnioskować z lektury rodzimych tekstów na ten temat. Dla Clegga najważniejszą zasadą, jaka powinna być realizowana w progresywnej polityce, to rozpraszanie władzy, zarówno politycznej, jak i ekonomicznej. Z tego też tytułu bardzo dużo przeczytać tu możemy o ograniczaniu wpływów korporacji czy o podziale dużych banków po to, by zachować konkurencję rynkową i uniemożliwić oligopolizację. Idzie dalej, chcąc zmienić brytyjską pocztę w przedsiębiorstwo pracownicze i popularyzować tę formę aktywności ekonomicznej, a także domagając się większego oddzielenia bankowości konsumenckiej od inwestycyjnej, by uchronić zwykłych ludzi przed spekulacjami i uniemożliwić na przyszłość ratowanie banków publicznymi pieniędzmi.
Jakoś niewiele (a właściwie to wcale) widziałem tekstów polskich liberałów narzekających na to, że system podatkowo potrafi bardziej obciążać osoby ubogie niż bogate, wierzący w nowoczesną, zdecentralizowaną sieć energetyczną zasilaną ze źródeł odnawialnych, a także w większą społeczną kontrolę nad usługami publicznymi - nad Wisłą usłyszymy co najwyżej o tym, że należy je sprywatyzować. Już to pokazuje dość istotną różnicę klasy i rozłożenia akcentów. Bardzo interesujący jest dział historyczny, opowiadający o zmianie na fotelu lidera progresywnego obozu w Wielkiej Brytanii w latach 20. XX wieku. Co ciekawe, Partia Pracy wcale nie musiała zwyciężyć w walce z Liberałami, jako że w tych ostatnich sporą rolę odgrywał nurt "nowego liberalizmu", popularnego w klasach robotniczych, akceptującego państwowy interwencjonizm. Wówczas jednak nadszedł czas na rzeczywistą, ekonomiczną emancypację robotników w obrębie państwa narodowego. Dziś historia (przynajmniej zdaniem Clegga) ulega zmianie, a zadaniem państwa staje się przekazanie swych prerogatyw na poziom lokalny i międzynarodowy i dbanie o wysoką jakość regulacji, zapobiegających szkodom społecznym, wynikającym z nierówności społecznych czy też słabego funkcjonowania opanowanego przez korporacje rynku.
Poszedłbym jednak krok dalej i zmodyfikował nieco ten podział, wprowadzając nazwy "empatia" i "egoizm" na miano dwóch skrajnych skrzydeł. "Empatia" to nie to samo co kolektywizm, nie ogranicza ona bowiem w żaden sposób jednostki, skłania ją jednak do altruizmu i troski. Z empatii wynika dbałość o państwo i instytucje publiczne, demokratyczna kontrola nad władzami, dążenie do maksymalizacji wolności dla jak najszerszych grup ludności. Egoizm - przeciwnie - zasadza się w poszukiwaniu indywidualnego (względnie grupowego), krótkowzrocznego interesu, ocierając się niekiedy nawet o ograniczenie wolności innych dla własnej przyjemności. Gdyby tego typu podział przenieść na obecną scenę polityczną, większość partii wylądowałaby po egoistycznej stronie, ewentualnie byłyby one podzielone. Bardzo chciałbym, by Zieloni w Polsce jednoznacznie pokazywali, że jako jedyna partia w całości stoją po stronie empatii. To wielka szansa na przyszłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz