Ostatni dzień działania Komuny Otwock w dotychczasowym jej kształcie zrobił na mnie naprawdę niesamowite wrażenie. Mniej tu poczułem smutku, więcej zaś - nadziei, że nowy początek, a więc transformacja w Komunę Warszawa, będzie czymś więcej niż tylko symbolem klęski poprzedniego projektu, jak często zdaje się mówić sama załoga Komuny. Trudno dziwić się rozgoryczeniu, kiedy czyta się "manifest pogrzebowy" - niestety, interwencje artystyczne w postpolitycznym świecie mają niewielki wpływ na rzeczywistość, no, chyba że ktosia lub ktoś ma status Dody. Jako że w teatrze eksperymentalnym w ostatnim czasie nikt takiego statusu nie posiadł, nic dziwnego, że dawna wiara w oczyszczającą moc rozumu i anarchii nieco przyblakła. Być może to wcale nic złego i doświadczenia 20 lat działalności przysłużą się nowej inicjatywie znakomicie - bardzo bym zresztą sobie tego życzył.
Cóż jednak sprawiło, że z końca Komuny Otwock wyszedłem z nadzieją? Cóż, dwa interesujące przedstawienia plus film dokumentalny Magdy Mosiewicz to całkiem zacne danie pożegnalne. Danie bardzo wymowne, przygotowane przez anarchistów, Komunę i cenioną (i zieloną) dokumentalistkę. Na pierwszy ogień poszedł występ grupy anarchistycznej z Poznania, blisko związanej z KO, zakończony efektywnym wybuchem petardy. Najważniejsze jednak działo się w trakcie - to diagnoza końca buntu, spowodowanego jego zdławieniem przez system i skonformizowaniem się części dawnych buntowniczek i buntowników. Przypomniano o Górze Świętej Anny, kiedy to ekolodzy i ekolożki walczący z budową autostrady zostali objęci anatemą przez media i stali się obiektami ataków za "hamowanie modernizacji", a także zamykanie granic w roku 1999, będące elementem "powrotu do Europy".
To wszystko to ta piękna, wyśniona, polska transformacja, którą doskonale zdaje się puentować Komuna Otwock. Aktorki i aktorzy, którzy najpierw wchodzą na gigantyczne schody, a następnie z nich spadają w pozycji leżącej doskonale pokazują wiarę i nadzieję wielu z nas na to, że nowe stosunki społeczne pozwalają na swobodne przesuwanie się w górę drabiny społecznej. Owszem, na początku takie możliwości mogą się przed nami pojawiać, po czym, kiedy nie jesteśmy już do niczego potrzebni, jesteśmy wypluwani, rozgoryczeni i bez narzędzi do tego, by swój gniew przełożyć na jakiś alternatywny pomysł na świat.
Słowa manifestu powołującego do życia Komunę Otwock 20 lat temu, czytane dziś, wydają się wzniosłe, patetyczne, ambitne. Życie zweryfikowało możliwości ingerencji w rzeczywistość w sposób prezentowany przez ekipę Grzegorza Laszuka, co nie znaczy, że należy podzielić pesymizm ekipy. Koniec KO, który odbył się w ich siedzibie na praskiej ulicy Lubelskiej pokazuje, że tak naprawdę wiele jeszcze przed nową, warszawską Komuną nadziei i szans. Chciałbym wierzyć, że wraz z nią kończy się symbolicznie epoka polskiej transformacji i wszystkie "dobrodziejstwa", jakie była w stanie zapewnić sporej ilości grup społecznych. Zmiany nie zajdą od razu, co chyba najbardziej uświadamia się wtedy, gdy pamięta się, że fantastyczny dokument Magdy Mosiewicz oglądało kilkadziesiąt osób na Lubelskiej, a nie miliony w telewizyjnej Jedynce. Mimo to jednak wyszedłem stamtąd pokrzepiony wiarą, że tu - między Odrą a Bugiem - już wkrótce zacznie się polityka. Obym się nie mylił, bo od 2005 roku trudno jest mi uwierzyć, że zaszliśmy tak nisko pod tym względem...
Cóż jednak sprawiło, że z końca Komuny Otwock wyszedłem z nadzieją? Cóż, dwa interesujące przedstawienia plus film dokumentalny Magdy Mosiewicz to całkiem zacne danie pożegnalne. Danie bardzo wymowne, przygotowane przez anarchistów, Komunę i cenioną (i zieloną) dokumentalistkę. Na pierwszy ogień poszedł występ grupy anarchistycznej z Poznania, blisko związanej z KO, zakończony efektywnym wybuchem petardy. Najważniejsze jednak działo się w trakcie - to diagnoza końca buntu, spowodowanego jego zdławieniem przez system i skonformizowaniem się części dawnych buntowniczek i buntowników. Przypomniano o Górze Świętej Anny, kiedy to ekolodzy i ekolożki walczący z budową autostrady zostali objęci anatemą przez media i stali się obiektami ataków za "hamowanie modernizacji", a także zamykanie granic w roku 1999, będące elementem "powrotu do Europy".
To wszystko to ta piękna, wyśniona, polska transformacja, którą doskonale zdaje się puentować Komuna Otwock. Aktorki i aktorzy, którzy najpierw wchodzą na gigantyczne schody, a następnie z nich spadają w pozycji leżącej doskonale pokazują wiarę i nadzieję wielu z nas na to, że nowe stosunki społeczne pozwalają na swobodne przesuwanie się w górę drabiny społecznej. Owszem, na początku takie możliwości mogą się przed nami pojawiać, po czym, kiedy nie jesteśmy już do niczego potrzebni, jesteśmy wypluwani, rozgoryczeni i bez narzędzi do tego, by swój gniew przełożyć na jakiś alternatywny pomysł na świat.
Słowa manifestu powołującego do życia Komunę Otwock 20 lat temu, czytane dziś, wydają się wzniosłe, patetyczne, ambitne. Życie zweryfikowało możliwości ingerencji w rzeczywistość w sposób prezentowany przez ekipę Grzegorza Laszuka, co nie znaczy, że należy podzielić pesymizm ekipy. Koniec KO, który odbył się w ich siedzibie na praskiej ulicy Lubelskiej pokazuje, że tak naprawdę wiele jeszcze przed nową, warszawską Komuną nadziei i szans. Chciałbym wierzyć, że wraz z nią kończy się symbolicznie epoka polskiej transformacji i wszystkie "dobrodziejstwa", jakie była w stanie zapewnić sporej ilości grup społecznych. Zmiany nie zajdą od razu, co chyba najbardziej uświadamia się wtedy, gdy pamięta się, że fantastyczny dokument Magdy Mosiewicz oglądało kilkadziesiąt osób na Lubelskiej, a nie miliony w telewizyjnej Jedynce. Mimo to jednak wyszedłem stamtąd pokrzepiony wiarą, że tu - między Odrą a Bugiem - już wkrótce zacznie się polityka. Obym się nie mylił, bo od 2005 roku trudno jest mi uwierzyć, że zaszliśmy tak nisko pod tym względem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz